Od kilku tygodni w cyklu "Wkurzeni.PL" opisujemy w DGP zjawiska, które budzą w Polakach złe emocje. Dziś, w ostatnim odcinku tej serii, Mira Suchodolska o tym, czy jest cokolwiek, za co cenimy polskie państwo
Wszystkiemu winne jest państwo. W zasadzie na tej konstatacji mogłabym zakończyć pisanie tego tekstu, mając przeświadczenie, graniczące z pewnością, że gdyby zrobić porządne badania, większość moich rodaków by się z nią zgodziła. Bo państwo nie działa. A jeśli nawet działa, to źle. Nie tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Więc może jak chcą jedni – jest niepotrzebne. Bo tylko przeszkadza, ściąga z nas haracze, stanowi debilne prawo. Albo, jak podnoszą inni, jest w rozsypce, trzeba więc je uporządkować i wzmocnić. W każdym razie coś z tym państwem trzeba zrobić. Bo nawet jeśli jesteśmy zwolennikami skrajnie liberalnych poglądów, które każą nam postrzegać państwo jako co najwyżej administratora (który nie będzie się mieszał do naszego życia, wara mu, wara), to oczekujemy, że będzie jednak sprawnym zarządcą. Natomiast w przypadku, kiedy widzimy je jako silnego suwerena, który nad wszystkim trzyma pieczę, to chcielibyśmy, żeby nie tylko był on sprawny, ale również sprawiedliwy. W dodatku jesteśmy skłonni uważać, że to państwo, od którego tyle wymagamy i chcemy, jest z gruntu złe. Wrogie. To nie my, ale oni.

Między Ameryką a Skandynawią

– Pieprzę to państwo, niczego od niego nie oczekuję. Mogłoby zniknąć i dreszcz by mnie nawet nie przeszedł – mówi jeden z moich rozmówców, drobny przedsiębiorca, który popadł w rodzinne i finansowe kłopoty. Zanim wyjechał z kraju do pracy na Wyspy Brytyjskie, sprzyjał poglądom Janusza Korwin-Mikkego. Przekonywał, iż ta cała hałastra urzędników, te składki na ubezpieczenie społeczne, aparat skarbowy są wyłącznie narzędziami opresji nad obywatelem. Dziś wysławia dobroć socjalu, jaki ma w Anglii. I spokój, pewność swojego losu.
Reklama
Inny z rozmówców, skromny urzędnik gminny z południa Polski, wyjechał w odwiedziny do bliskich w Stanach Zjednoczonych i już został – porzucając etat i miraż przysługującej mu emerytury, bezpłatną służbę zdrowia, tudzież pewność swojego losu aż do śmierci. Dziś wychwala pod niebiosa kraj wolnych ludzi, w którym się znalazł. – Tutaj wszystko zależy ode mnie – wykłada. Także nie zamierza wracać. Jednak i ci, którzy nie mają ochoty pakować walizek i zmieniać miejsca pobytu, są wściekli. Mają poczucie, że państwo ich oszukało. Bo niby jest, a nie można na nie liczyć.
Inna sprawa, że są to ludzie świadomi i nie mylą pojęć. Państwo to państwo: organizacja, która stanowi i wykonuje prawo. Pilnuje porządku i bezpieczeństwa, dba o wewnętrzny ład, administruje, troszczy się o obywateli, chucha na kulturę – i tak dalej. Co innego ojczyzna, zwana też mniej podniośle rodzinnym krajem.
W tym roku przedwyborcza debata po raz pierwszy nie dotyczyła samych spraw gospodarczych – pod ich pretekstem, po raz pierwszy od 1989 r., dyskutowaliśmy o stanie i pożądanym kształcie naszego państwa. Na ten także temat spieraliśmy się w domach i przyjacielskich gronach. Choć tak naprawdę powinno się to zrobić zaraz po okrągłym politycznym stole – ustanowić kolejny, przy którym moglibyśmy zdecydować, w jakim chcemy żyć kraju. Takim wolności gospodarczej, gdzie państwo nie wtrąca się do życia obywateli, nie zdziera z nich dużo pieniędzy, ale też samo niewiele daje – jak Stany Zjednoczone. Czy raczej marzy nam się druga Szwecja, gdzie wprawdzie najlepiej zarabiającym zabiorą 56,6 proc. tego, co zarobili, za to na starość będą żyć jak pączki w maśle – nie tylko nie braknie im na leki i na jedzenie, ale dostaną do domu pedikiurzystkę, aby wycięła nagniotki, oraz panią do towarzystwa, dla seksu, zdrowia i poprawienia nastroju. A u nas nie wiadomo, co ma być. Raz tak, raz siak. I jest – ni to, ni sio. Państwo, które wprawdzie nie jest w ruinie, ale – jak wskazuje większość moich rozmówców – nie najlepiej działa. Poprosiłam kilka osób – znajomych i nie – aby powiedziały lub napisały, co ich zdaniem w państwie polskim nie działa. A co działa. I jeszcze – co ich zdaniem należałoby jak najpilniej poprawić. Reprezentują różne światopoglądy. Są w różnym wieku. Ale są zgodni. Nie działają: oświata, wymiar sprawiedliwości, służba zdrowia.

Ochrona w miejsce służby

Jakub, 27 lat, wykształcenie wyższe, własna działalność gospodarcza (współpracuje z koncernem medialnym na zasadzie firma–firma, co oznacza, że wywalili go na samozatrudnienie, w związku, bezdzietny).
Bardzo łatwo przychodzi mi narzekanie na państwo, w którym żyję. Nienawidzę podejścia przedstawicieli aparatu władzy do obywatela. Precyzując: rząd traktuje prawa swoich obywateli pobłażliwie, za to z całą surowością pilnując, aby oni wywiązywali się ze swoich obowiązków. Prosty przykład – nakazuje mi zapłatę comiesięcznego haraczu w postaci składki zusowskiej, w zamian mamiąc mnie wizją jakiejś tam emerytury (w którą nikt nie wierzy) oraz opieki medycznej (której faktycznie nie ma). Jeśli ja nie zapłacę składki, za chwilę będę miał na karku komornika. Przedstawicielom państwa, którzy mnie oszukują, nic nie grozi – irytuje się. Opowiada, że od kilku lat nie udało mu się zapisać do lekarza w publicznej przychodni – zawsze jest kolejka, skończyły się limity, w rejestracji słyszy, że może ewentualnie iść prosić pana doktora, żeby go przyjął mimo wszystko. Prosić! Kiedyś się złamał, bo czuł się naprawdę podle i nie miał sił jechać te parę kilometrów do prywatnej kliniki. Pan doktor nawet na niego nie spojrzał, nie osłuchał, tylko wypisał blankiecik. – Dla mnie lekarze w publicznych placówkach to przystawki do długopisów wypisujących recepty na antybiotyki, kiedy mam grypę. A jeśli już zachodzi konieczność hospitalizacji czy specjalistycznego leczenia, to zabiegi, aby zorganizować miejsce w szpitalu, można porównać w swojej skali do rokowań mających rozwiązać kryzys kubański – komentuje Jakub i dodaje, że jest w tej szczęśliwej sytuacji, że kiedy potrzebował pilnej konsultacji okulistycznej, a potem leczenia szpitalnego, udało się to załatwić po znajomości, więc nie stracił wzroku. Normalną drogą nie miałby na to szans, co jest skandalem. Prywatnie na operację nie byłoby go stać.
Jakub swój światopogląd określa jako konserwatywny i propaństwowy. Jednak krytycznych ocen działania służby zdrowia nie brakuje także w innych opcjach politycznych. Jolanta, dwa razy starsza od niego pracownica kultury, socjaldemokratka – jak mówi o sobie – ma podobne spostrzeżenia. – Kiedy mój ojciec był lekarzem, pracował w „służbie zdrowia”, a teraz nazywa się to „ochroną zdrowia”. Zaiste, znamienna różnica, którą odczuwają pacjenci. Mój śp. szwagier – lekarz! – z nowotworem czekał na ławce izby przyjęć pięć godzin, aż tak osłabł, że spadł z niej i dopiero wtedy się nim zajęli – opowiada. Ale, jak zaznacza, to tylko przykład na zepsucie w służbie zdrowia, która jako „ochrona” nie szanuje nawet siebie samej. Takich przykładów z najbliższego otoczenia ma więcej. Jej partner miał pilne skierowanie od ortopedy na zabieg, bo stan jego ręki uniemożliwiał mu wykonywanie zawodu muzyka. Dostał termin na kwiecień 2016 r. – Zabieg zrobiliśmy miesiąc temu, za ciężkie pieniądze. Pożyczone – wzdycha i kwituje, że obstrukcja w służbie zdrowia, kolejki, w których umierają ludzie, to już banał, wręcz nuda. Ma rację, więc nie będę mnożyć przykładów podawanych mi przez innych rozmówców. Choć niektóre mogłyby być zabawne, gdyby umieścić je w jakimś pastiszowym serialu, a nie w rzeczywistości. 76-letni Tadeusz cierpi na chorobę zwyrodnieniową kręgosłupa. Bardzo cierpi, czasem przez kilka tygodni nie jest w stanie wyjść z domu. Lekarz zaproponował mu zabieg chirurgiczny, jako jedyny sposób na ulżenie jego dolegliwościom. Termin: za pięć lat.
To, że szwankująca służba zdrowia pojawia się jako pierwszy przykład wadliwego działania państwa, nie dziwi – każdy z nas prędzej czy później jej potrzebuje. Oczywiście – nie wszystko jest tylko złe, zasługujące na potępienie w czambuł. Przecież przychodnie są pełne, szpitale działają, leczą ludzi. Wprowadzono rozsądne procedury kardiologiczne i dziś mamy dużo większe szanse, aby przeżyć zawał. Rozwija się ratownictwo medyczne. Cóż dobrego można jeszcze powiedzieć? Że jest wiele oddanych pacjentom lekarzy i pielęgniarek, że ich wiedza jest na najwyższym światowym poziomie. Jeśli jeszcze nie wyjechali. Albo nie uciekli do prywatnych placówek.

Tylko edukacja publiczna dobrych robi obywateli

Kolejnym punktem na liście narzekań na państwo jest system oświatowy. To także żadne zdziwienie – niemal wszyscy mają jakieś dzieci, potem wnuki. Większość obywateli jest zatroskana przyszłością kraju (a więc i swoją) we współczesnym, bardzo konkurencyjnym świecie. – Kiedyś byliśmy dumni z poziomu nauczania w naszych szkołach, dzieci polskich emigrantów przewyższały wiedzą te niemieckie i austriackie, czy gdzie tam wyjeżdżaliśmy za chlebem. O amerykańskich college’ach nie wspomnę. Dzisiaj dorównujemy do ich poziomu – podsumowuje Jolanta.
Swoje cztery grosze dorzuca Magda, mama 14-latki i 8-latka. Wie, że jest wiele miejscowości, w których zamyka się szkoły z oszczędności, bo samorządom brakuje pieniędzy, aby je utrzymywać, gdy kryzys demograficzny przetrzebia roczniki. Ona ma nieco inny problem: mieszka na warszawskiej Białołęce, młodej dzielnicy, gdzie urodziło się mnóstwo dzieci. I dla tych dzieci nie ma szkół. U jej syna jest 18 klas pierwszych, uczą się na zmiany. Rodzice pracują, więc zostawiają maluchy w zatłoczonej świetlicy na cały dzień. A kiedy patrzy na to, czego uczy się jej córka, wpada w depresję. Wie, że testy centralne są tak układane, żeby dostosować ich poziom do średniego ucznia – czyli jest równanie w dół. – Boję się, że moje dzieci, po długiej ścieżce kształcenia, i tak wyrosną na ćwierćinteligentów, dla których nie będzie pracy – podsumowuje. Poglądy? Antypisowska konserwatystka z lewicowym odchyleniem.
To też w sumie ograny temat – spadek poziomu wykształcenia, matura, która dawno przestała być świadectwem dojrzałości, przy nadprodukcji bezwartościowych magistrów. Szkolnictwo powszechne, które zamiast wyrównywać szanse, jeszcze bardziej dzieli. Lepsze i gorsze szkoły dla lepszych i gorszych dzieci. Wyrok bycia nikim dla tych, które mają pecha pochodzić z biednych i niewykształconych rodzin. Do tego dochodzą sfrustrowani nauczyciele, sami pogubieni w trwającej permanentnie reformie oświaty, która niczego nie poprawia, a wprowadza tylko chaos. Grupa zawodowa, która traci na prestiżu, a wciąż jest trzymana za twarz przez polityków: jak nie będziecie grzeczni, coś złego może się stać z Kartą nauczyciela.
Małgorzata, po czterdziestce, przewodniczka po Muzeum Powstania Warszawskiego (pytana o opcję ideologiczną mówi o sobie patriotka), opowiada, że czasem serce ją boli, kiedy widzi, jak prowadzący grupy uczniów pedagodzy śmieją się, podjadają ciasteczka, zupełnie niestosownie żartują. Jak oni mają czegoś nauczyć dzieciaki, wpoić im nie tylko wiedzę, ale szacunek do państwa i jego instytucji, głód wiedzy, miłość do ojczyzny? Pisze do mnie potem e-maila: – Mam do czynienia z nauczycielami i Nauczycielami. Niestety, tych pierwszych jest coraz więcej. Zapominają, że to nie zawód, ale powołanie, misja. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie...” – nic się nie zmieniło od 1600 r., kiedy Jan Zamoyski wpisał te słowa do aktu fundacyjnego Akademii Zamojskiej. I niestety zapomina się dziś o dalszej części jego wypowiedzi: „Nadto przekonany jestem, że tylko edukacja publiczna zgodnych i dobrych robi obywateli”. Ale – żeby być uczciwym – tak jak są dobrzy, fantastyczni nauczyciele, tak są też świetne szkoły. Które wypuszczają ze swoich progów wybitnych, pełnych zapału ludzi. Czytamy o ich osiągnięciach, jesteśmy dumni, że tej czy temu z naszej ulicy się udało. Czegoś dokonał. I nie jesteśmy do końca pewni, czy był tak dobry, czy miał mnóstwo szczęścia, a może tylko jego rodziców było stać na te wszystkie zajęcia dodatkowe i korepetytorów, bez których się nie da. A przynajmniej jest bardzo trudno.

Robienie wyników

Trzeci na liście państwowych skarg i zażaleń jest wymiar sprawiedliwości. Dopiero trzeci, gdyż w przeciwieństwie do tych dwóch omówionych wyżej systemów nie każdy obywatel musi mieć z nim kontakt. A jeśli już tak się zdarzy, długo to będzie pamiętał. I często boleśnie. Ale oczywiście wszyscy dobrze już znają tę melodię pod tytułem przewlekłość postępowań, co się przekłada na długie lata dobijania się o sprawiedliwość. Sędzia Barbara Piwnik, w świeżo wydanej książce o tytule brzmiącym dokładnie tak jak jej imię i nazwisko, mówi przeprowadzającej z nią wywiad rzekę Dorocie Kowalskiej: „Dzisiaj muszę odpowiadać na pytania prokuraturze, dlaczego pracowałyśmy z koleżanką do godz. 20.00, a nie zakończyłyśmy o godz. 16.00. To powód do ataku, nie szacunku. O godz. 16.00 trzeba się wylogować z komputera, zamknąć sąd, a potem dziwić się, dlaczego sprawy są tak długo rozpoznawane”.
Nie tylko o tę przewlekłość chodzi, lecz także o jakość wyroków. To temat na odrębny tekst, ale też wielki, społeczny problem, który wiąże się m.in. z jakością kształcenia – sędziów oraz prokuratorów. Przykłady można mnożyć, ja sama niedawno pisałam o skandalu sądowym, zbrodni wręcz, popełnionej na Adamie Dudale, który odsiaduje karę 25 lat pozbawienia wolności za zabójstwo dwóch osób – czyn, którego nie popełnił. Wyrok zapadł wbrew dowodom, został ustawiony przez zmowę funkcjonariuszy policji, prokuratury i sądu. Albo przykład kobiety z Wielkopolski, której podpis sfałszowano na wekslu, a mimo tego musi oddać milion złotych przestępcom, przy aprobacie sądu. Inna sprawa, jak zauważa Anna z Warszawy, to ta, że jeśli nawet jakiś wyrok zapadnie, nie sposób go wyegzekwować. Ona ma prawomocny wyrok, z którego wynika, że osoba, która wybudowała dom w granicach jej działki, powinna go natychmiast rozebrać. Wyrok zapadł przed trzema laty, ale nic się nie dzieje. Może dlatego, że ta osoba sama jest sędzią. – Poza komornikami, którzy robią, co chcą i jak chcą, nikt nie jest w stanie wyegzekwować niczego – ocenia.
Marek, 50 lat plus, przedsiębiorca, do tej pory starał się pomagać wymiarowi prawa, występując jako świadek w trzech sprawach. – Po czterech latach, idąc na kolejną rozprawę , która i tak się nie odbyła, bo ktoś się nie stawił, nie wiedziałem już, czy idę w sprawie włamania do piwnicy, kradzieży w sklepie, czy wyłudzenia kredytu – opowiada. Jedna z tych spraw do dziś się nie zakończyła, a będzie to już ze 12 lat. Ja natomiast o mały włos nie zarobiłem 500-złotowego mandatu za niestawiennictwo, bo już wezwania do sądu mi się pochrzaniły, tyle ich było – jest zniesmaczony. Podobnie jak tym, że policji obcięto skrzydła. Ze stróżów prawa, ludzi mających ścigać czyny wynikające z kodeksu karnego i wykroczeń, pilnować porządku, zrobiono sobie chłopców do bicia, niemogących nawet za bardzo się bronić – ocenia Marek.
To kolejny temat przestronny niczym wszechświat – te wszystkie służby mundurowe także będące zakładnikiem polityków (zabierzemy wam wasze przywileje, jeśli nie będziecie nam służyć, bądźcie grzeczni i uśmiechajcie się, kiedy plują wam w twarz). Robert, twórca portalu na Facebooku „Mundurowi dziękują rządowi”, jako motto zamieścił takie zdanie: „Chronimy wasze tyłki, to fakt, ale nie liczcie na to, że będziemy je lizać”. I bynajmniej nie ma tutaj na myśli społeczeństwa, tylko tych, którzy występują jako przedstawiciele państwa. Jednak nie wszyscy mają taki wzmocniony tytanem kręgosłup. A to, jak zauważa Jakub, przekłada się wprost na stosunek organów porządkowych do obywatela. – Bo komenda to miejsce, w którym wytwarza się produkt zwany bezpieczeństwem – często przez podkręcanie statystyk. Ludzie są najmniej ważni, tylko przeszkadzają, żeby zrobić wynik. Najważniejsze jest dobro instytucji i w niej zatrudnionych, a jeśli któryś z naszych popełni błąd, trzeba go bronić – recenzuje. Dziś policja boi się bandziorów i łobuzów, którzy rejestrują każdy jej krok na smartfonach, czekając tylko, żeby funkcjonariusz popełnił błąd albo dał się ponieść nerwom. Nie starcza im sił na zwyczajną robotę. Każdy z czytelników, który usiłował zgłosić kradzież roweru z piwnicy albo telefonu komórkowego z kieszeni, wie, o co chodzi.
Robert nr 2, także wywodzący się ze służb mundurowych, zwraca uwagę na kolejną bolączkę naszego państwa – niestabilność biorącą się z zawirowań politycznych. Każda przesiadka powyborcza na ministerialnych fotelach powoduje migrację fachowców na wszystkich szczeblach. Odczuł to na własnej skórze, kiedy dziesięć lat temu został zatrudniony w resorcie spraw wewnętrznych do wdrożenia projektu pl.ID, który miał skutkować wprowadzeniem nowego dokumentu tożsamości z warstwą elektroniczną z nowymi funkcjonalnościami: w chipie miały być zawarte różne informacje na temat jego posiadacza, z podpisem elektronicznym włącznie. – Jak myśmy wchodzili, wychodzili fachowcy zatrudnieni przez SLD. Przez dwa lata pracowaliśmy nad tym projektem, doprowadzając go niemal do końca, ale weszła nowa ekipa i rozpieprzyła naszą ekipę, choć nie byliśmy w żaden sposób polityczni – relacjonuje. Kolejny zespół wyrzucił ich robotę do kosza, przez osiem lat przepuścił mnóstwo państwowej i unijnej kasy – infoafera w resorcie spraw wewnętrznych, a zwłaszcza we współpracującym z nim Centrum Projektów Informatycznych to bodaj największy wartościowo przekręt w historii państwa polskiego. W efekcie niedawno zaoferowano obywatelom nowy dowód osobisty będący tandetą – utrudniający weryfikację jego posiadacza – który, jak wieszczą niektórzy eksperci, może przestać być uznawany przez inne kraje UE, gdyż łatwo go podrobić lub posługiwać się cudzym. – Zmarnotrawiono wysiłek wielu ludzi, podważono zaufanie do państwa, narobiono mnóstwo trudnych do naprawienia szkód – podsumowuje Robert nr 2. On sam siebie określa jako bezpartyjnego państwowca. Dodaje, że teraz czeka – z obrzydzeniem – na kolejną wędrówkę ludów, przetasowania na stołkach, dzielenie łupów. – To bardzo podnosi morale i zaufanie do państwa – ironizuje.

Coś jednak działa

Ten wykaz nieudolności, zaniechań, błędów można ciągnąć w nieskończoność. Kiepskie, skomplikowane, tworzone ad hoc, a więc niestabilne prawo. Brak ochrony polskich przedsiębiorców – zwłaszcza tych małych i średnich – przed globalnymi koncernami. Nadmierna drapieżność i surowość fiskusa wobec nich, podczas gdy daje fory (albo sobie nie radzi) z tymi, którzy wyprowadzają miliardy z państwowej kasy. Więc nic dziwnego, że ludzie są rozgoryczeni, wkurzeni, że uważają, iż państwo nie działa. Michał – ten z początku tekstu, który od kilku miesięcy mieszka w Londynie – opowiada swoją historię. – W 2005 r. założyłem działalność gospodarczą w Polsce. Zawiesiłem ją dziesięć lat później, w 2015 r. Przez te dziesięć lat nie dorobiłem się niczego – jedynie długów. Tyrałem od rana do nocy, jako przedsiębiorca bujałem się z problemami – ZUS, podatki... Wystarczyło się spóźnić i już z automatu wpadały pisemka z upomnieniami. Musiałem wybierać: chleb dla dzieci czy płatności? Narastała spirala problemów... W krytycznym momencie dostałem wezwanie do urzędu skarbowego. Urzędniczka zagroziła, że wsadzi mnie za kratki. Podobne rozmowy prowadziłem w ZUS. Ich nie interesuje, czy masz na chleb. Bilans ma się zgadzać. Chcesz rozłożyć coś na raty? Biurokracja woli cię zabić.
Kiedy brakuje na życie, relacje w rodzinie stają się trudne, narastają wzajemne pretensje. Ktoś jest nieudacznikiem, ktoś jego ofiarą. Michał zdecydował się na emigrację. Żeby zarobić, żeby przeciąć problemy domowe. Jak mówi: odetchnął. Pracuje i czuje się bezpieczny. – Bo tutaj, jak masz problem, wszystko załatwisz od ręki. Zalegasz z podatkiem 1200 funtów? Proszę bardzo: 12 rat po 100 funtów. Czy odpowiada to panu? Da pan radę?
– Pracuję i zarabiam najniższą brytyjską pensję, co oznacza, że nie odmawiam sobie niczego, a jeszcze spłacam długi w kraju. Za dwa – trzy lata będzie mnie stać, żeby zapewnić dzieciom wakacje w ciepłych krajach i prywatne lekcje angielskiego – mówi z pasją. Nie korzysta z żadnych benefitów, choć jego znajomi owszem: choćby jego przyjaciel, który wraz ze swoją partnerką dostaje dopłatę załatwiającą wynajem domu. – Ja w Polsce płaciłem czynsz, wynajem i wszystkie media, państwo nie pomogło mi w niczym. Jak ubiegałem się o rodzinne, to czułem się jak złodziej – skarży się. I podsumowuje: Polska to bagno. Bagno, które tonie, i świnie zmieniające się przy korycie tego nie zmienią. Ale mnie osobiście to już nie interesuje. Nie wracam.
Te jego słowa są jak krzyk rozpaczy, który płynie nie z jednego tylko gardła, ale setek tysięcy, żeby nie powiedzieć milionów. Tych Polaków, którzy jak Michał wybrali emigrację. I tych, którzy zostali, ale czują się nieszczęśliwi, oszukani. Czy faktycznie jest tak źle? Może jednak w tej Polsce coś działa, coś się udało?
Magdalena nieco przyparta do ściany przyznaje, że gdyby miała wyliczyć jakieś rzeczy in plus, to chętnie by opowiedziała o wielkim postępie cywilizacyjnym, jaki się dokonał na linii urzędnik–petent, a dziś może bardziej klient. Wprawdzie nie bardzo działają te wszystkie e-systemy, na które wyrzuciliśmy tyle pieniędzy, ale stosunek ludzi, którzy nas obsługują zza biurek, bardzo się poprawił. Są coraz bardziej kompetentni, grzeczni i uczynni. – Pani z wodociągów miejskich do mnie dzwoni, żebym podała jej stan licznika, a potem SMS-em wysyła informację, ile mam zapłacić – entuzjazmuje się. Podobnie wysoko ocenia to, co robią władze samorządowe dla mieszkańców, zwłaszcza w ofercie kulturalnej. – Te zajęcia w domach kultury, gdzie za parę złotych dzieciaki mogą uczestniczyć w kapitalnych warsztatach, orkiestry ściągane do sal gimnastycznych, żeby maluchy mogły posłuchać prawdziwej muzyki, to się liczy i ceni – mówi.
Także Jolanta docenia dobre aspekty reformy samorządowej (choć żałuje, że ta zatrzymała się w pół drogi). – W moim stutysięcznym, przez lata skandalicznie zaniedbanym mieście właśnie dzięki tej reformie dokonano ponad stu ważnych inwestycji. To remonty dróg i torowisk, termomodernizacje budynków, budowy boisk, ścieżek rowerowych, placów zabaw i wiele, wiele innych udogodnień dla nas – mieszkańców. Wiem, że to mikroskala. Ale przecież dzięki takim działaniom w mikroskali mogłoby być pięknie i w skali makro – ma nadzieję. Wtóruje im Małgorzata. Jej zdaniem sprawdzają się wszystkie instytucje, w których ludzie mają możliwość wyjścia z własną inicjatywą, gdzie daje się im szansę działania. To także wszelkie organizacje pozarządowe, wolontariaty wykorzystujące zapał i inicjatywę obywateli. Bo obywatelem się staje wówczas, kiedy coś od ciebie osobiście zależy. Inaczej jesteś tylko klientem albo zakładnikiem.
Jakub mówi jeszcze, że dumą napawają go nasi żołnierze – na poziomie jednostkowym, nie MON-owskim – świetnie wyszkoleni, dający sobie radę w najtrudniejszych warunkach bojowych. Szkoda, że nie zawsze mający poparcie w dowódcach, nie najlepiej wyposażeni. I jeszcze cieszy się, kiedy obserwuje, jak polskie koncerny, jak choćby Orlen czy Polska Miedź, rozpychają się za granicami kraju. – Pozwala mi to wierzyć, że mamy szansę bez kompleksów rywalizować i działać wśród największych, bez oglądania się na tragiczną historię i fatalne położenie geograficzne. Dobre zarządzanie pozwala przekuć niedogodności na sukces. Gdyby jeszcze nasze służby dyplomatyczne tak działały, byłbym szczęśliwy – mówi z tęsknotą.

Wysprzątać ten salon

W tym momencie na scenie tego tekstu pojawi się Tomasz (około 40 lat, pytany o sympatie polityczne mówi o sobie „ten okropny mieszczanin”, nieźle sytuowany współwłaściciel firmy PR-owskiej). Dopiero teraz, gdyż w przeciwieństwie do moich poprzednich rozmówców on jest daleki od krytykowania państwa i jego instytucji. – Bo taka powszechna krytyka jest niesprawiedliwa i rytualnie pusta – ocenia. I wywodzi, że ZUS, skarbówka, służba zdrowia, Poczta Polska – to wszystko rodzaj chłopców do bicia. A opinie na ich temat, bezrefleksyjnie powtarzane, stały się głównymi mitami politycznymi, na bazie których formułowane są opinie na temat stanu państwa. – Wystarczy chwila refleksji – co by było bez ZUS (czyli systemu emerytur, rent, świadczeń zdrowotnych i zasiłków)? Albo czy jakakolwiek firma prywatna woziłaby za 2 zł list z Ustrzyk do Świnoujścia, do czego jest zobowiązana Poczta Polska? – pyta retorycznie. Jest przekonany, iż w każdej dziedzinie państwo działa lepiej niż w momencie, od którego liczymy obecną Polskę – od każdego urzędu począwszy, po szpitale, szkoły, służbę zdrowia, a nawet drogi i kolej.
Skąd więc ta powszechna krytyka? – Ano stąd, że państwo nie działa tak, jak chcemy. Nie nadążyło z przemianami swoich instytucji, by zrównać się z aspiracjami obywateli. Oni nie chcą czekać. Po prostu wszystko ma być tu i teraz – cztery mosty w Warszawie i mniej aut na drogach, przynajmniej cztery linie metra i w ogóle – darmowa komunikacja miejska. A sprawy w urzędach należałoby załatwiać w ułamek sekundy, w dodatku bez konieczności istnienia tych urzędów i pracujących w nich ludzi. – Taki dziecięcy poziom braku cierpliwości połączony z brakiem wyrozumiałości – zżyma się. I trudno nie przyznać mu racji. Jesteśmy niecierpliwi i sfrustrowani. Podzieleni i wkurzeni. Niełatwo jest nami zarządzać, z trudem się podporządkowujemy, co rusz ktoś strzela Rejtana, walczy o swoje racje, nie zważając na innych.
Ale jak zauważa Jakub, przykład idzie z góry, z tych elit – intelektualnych, politycznych – które zamiast służyć, rozgrywają swoje partie. Zamiast rozmawiać, szczują. Miast budować konsensus społeczny – dzielą. My, wy, oni, tamci. Zamiast debaty publicznej – kabaret. – Obywatele muszą czuć, że ich głos się liczy i coś znaczy. Że ich wnioski referendalne są czymś więcej niż pretekstem do kolejnej politycznej awantury i dwudniowego show w telewizji – konkluduje Jakub. On jest przekonany, że ważne są standardy: jeśli zachowują je osoby będące na szczycie, ci nieco niżej także będą się starali ich przestrzegać. Człowiek wchodzący do salonu, w którym na stołach leżą wykrochmalone białe obrusy i stoi piękna porcelana, zastanowi się, zanim skiepuje papierosa w sosjerce. Największy burak, gdy znajdzie się w towarzystwie, w którym mówi się proszę, przepraszam, całuje panie w ręce, pomaga słabszym, przełknie trzy razy ślinę, nim zacznie wrzeszczeć kurwa. – Gorąco wierzę, że bardzo szybko ludzie, obywatele dostosowaliby się do nowych, lepszych standardów. OK, zawsze znajdą się wyrodki, socjo- i psychopaci. Ale o to chodzi, żeby to nie oni decydowali o naszym życiu. Ludwik XIV Burbon, król Francji, mówił o sobie, że państwo to on. My, Polacy, musimy uwierzyć, że państwo to nie jacyś oni, tylko my.
Żaden z moich bohaterów nie chciał zachować prawa do anonimowości. Wszyscy mają imiona i nazwiska. Pozbawienie ich tożsamości jest z mojej strony zabiegiem stylistycznym. Gdyż to, co oni mówią, mógłby powiedzieć każdy z nas. Niezależnie od tego, na jaką partię zagłosuje za dwa dni.