p

Na linii państwo - Kościół brakuje racjonalnej debaty

Mirosława Grabowska

Z socjologicznego punktu widzenia obecny model stosunków państwo - Kościół, kształtowany od przełomu w 1989 roku aż po ratyfikację konkordatu w 1998 roku, można określić jako tzw. kościół popierany (jest to tłumaczenie angielskiego pojęcia "endorsed church"). Nie oznacza to jakiegoś szczególnego uprzywilejowania Kościoła, np. w sensie prawnym, ale docenienie faktu, iż Kościół reprezentuje większość społeczeństwa i ma wobec niego historyczne zasługi. Kościół katolicki jest w Polsce wyróżniony symbolicznie - choćby istnieniem konkordatu. Ukształtowany modus vivendi jest dość realistyczny (w tym sensie, że popiera go większość społeczeństwa), ale podlega też ciągłej transformacji. Jest jasne, że dla osób reprezentujących stanowiska skrajne - bardzo prokościelne lub bardzo antyklerykalne - może on być niezadowalający. Takie stanowiska są w polskiej debacie bardzo silne, jeśli nie dominujące. Trzeba jednak pamiętać, że twierdzenia, iż w Polsce nastał upadek religii katolickiej lub twierdzenia wieszczące rychłe nadejście państwa wyznaniowego są kolosalnymi uproszczeniami i nadużyciami. Polska nie jest też żadnym wyjątkiem na tle europejskim. Z podobnym modelem mamy do czynienia choćby w Irlandii, we Włoszech, a do niedawna w Hiszpanii. Ten model jest absolutnie do utrzymania, natomiast wymaga dobrej woli zarówno po stronie Kościoła, jak i władz państwowych.

Kościół katolicki w Polsce nie ma władzy politycznej, natomiast ma duży wpływ na władzę. Z prostej przyczyny. Jeżeli ponad 90 proc. Polaków określa się jako katolicy, a mniej więcej połowa z nich regularnie praktykuje, to politycy wykazaliby się dużą krótkowzrocznością, gdyby nie liczyli się z Kościołem jako instytucją i z przekonaniami wiernych. Problem w tym, że istnieją różne sposoby "liczenia się z Kościołem", a konkordat jest dokumentem na tyle ogólnym, że można stworzyć na jego podstawie różne modele współpracy. Jak dotąd każda władza po 1989 roku bardzo liczyła się z Kościołem i na dodatek czyniła to niezręcznie. Często deklarowano rzeczy, z których potem trzeba się było w popłochu wycofywać - niech za przykład posłuży wycofanie się ministra Ryszarda Legutki z zapowiedzi, że ocena z religii nie będzie wliczana do średniej ocen. Paradoksalnie, jedynym wyjątkiem od tej reguły były rządy Leszka Millera, który postawił na pokój, a może tylko "zawieszenie broni" między Kościołem a państwem. Wycofał z pierwszego szeregu SLD najbardziej antyklerykalnych polityków, takich jak Izabella Sierakowska. Jednak poza tym przypadkiem linia postępowania wobec Kościoła najczęściej była nieprzemyślana.

To samo dotyczy obecnie znajdującej się u władzy Platformy Obywatelskiej. Nie dość, że nie ma ona wyrazistego stanowiska w kwestii relacji państwo - Kościół, to jeszcze w obrębie samego rządu najwyraźniej nie ma w tym zakresie zgody - przykładem może być zapowiedź minister Katarzyny Hall, że uczniowie będą mogli zdawać maturę z religii, wobec której to zapowiedzi zdystansował się m.in. premier Donald Tusk. Obecnego zaognienia stosunków na linii państwo - Kościół żadna ze stron zapewne nie planowała. Po prostu nagle i niemal jednocześnie pojawiły się dwie kwestie: religii na maturze i zapłodnienia in vitro. Niespójność i niepewność Platformy w tych kwestiach powoduje niemal automatyczne nagłośnienie postulatów Kościoła, zgodnie z zasadą wypracowaną przez 18 lat, że w relacji państwo - Kościół obie strony działają tak, jak pozwala im na to druga strona. Dlatego część oskarżeń pod adresem Kościoła wypowiadanych w kontekście ostatniego sporu o zapłodnienie in vitro jest o tyle niesprawiedliwa, że jeśli władze państwowe nie mają jednoznacznego stanowiska, to Kościół na więcej sobie pozwala (a przynajmniej takie to robi wrażenie).

Ta sytuacja niezdecydowania władzy politycznej jest niebezpieczna, ponieważ otwiera pole dla postaw skrajnych i nie inicjuje otwartej, merytorycznej debaty. Rola państwa w wypadku kwestii spornych z Kościołem powinna polegać również na aktywnej polityce edukacyjnej, która stopniowo wykluczyłaby skrajne opinie. Takie podejście byłoby w najwyższej mierze pożądane i jest możliwe, bowiem badania socjologiczne wskazują, że w społeczeństwie polskim dominuje umiarkowane nastawienie do relacji państwo - Kościół. Polacy nie mają nic przeciwko obecności religii w sferze publicznej: krzyżom w budynkach publicznych, mszom w mediach publicznych, uczestnictwu katolickich duchownych w uroczystościach państwowych itp. Natomiast wpływ Kościoła na politykę - ingerencje w kampanię wyborczą czy konkretne ustawy - nie jest akceptowany.





Realistyczny kompromis

Henryk Domański

Reklama

Kompromis, jaki ukształtował się między Kościołem a państwem w Polsce po 1989 roku, był realistyczny. Kościół cieszy się u nas o wiele większym poparciem społecznym niż w innych krajach europejskich. Ma oparcie w ukształtowanej przez tradycję religijności Polaków. Jest to jego atutem, z którym musi się liczyć każdy rząd. Pozycja Kościoła jest zatem silna i nic nie wskazuje, by miało się to zmienić w ciągu najbliższych lat, bowiem religijność utrzymuje się na stałym, wysokim poziomie.

Jeśli chodzi o drugą stronę, czyli państwo, sytuacja jest skomplikowana. Dotychczasowe rządy reprezentowały różne opcje światopoglądowe. Jedną moglibyśmy nazwać "modernistyczną", nieprzychylną wobec Kościoła i podkreślającą znaczenie państwa laickiego, drugą zaś "tradycyjno-zachowawczą", reprezentowaną w ciągu ostatnich dwóch lat przez PiS. To, jak w danym momencie kształtują się relacje z Kościołem, zależy przede wszystkim od strony rządowej.

Kościół zajmuje twarde stanowisko w wielu kwestiach, takich jak aborcja, zapłodnienie in vitro, eutanazja. Ta fundamentalistyczna postawa zderza się z jednej strony z działaniami rządów nastawionych bardziej "modernistycznie", z drugiej zaś z oczekiwaniami społecznymi. Społeczeństwo w kwestiach dogmatycznych kieruje się "racjonalnością życia codziennego". Z badań wynika np., że zdecydowana większość Polaków, aż 72 proc., popiera zapłodnienie in vitro. Sytuacja jest w tym wypadku jeszcze bardziej złożona, bowiem zgodnie z nauczaniem Kościoła głównym celem rodziny jest prokreacja. Zapłodnienie in vitro w oczywisty sposób służy temu celowi, więc protesty hierarchów kościelnych - oskarżenia o pozbawianie człowieka jego godności - są dla sporej części wiernych zupełnie bezpodstawne.

To, że racjonalność życia codziennego wygrywa z dogmatyczną racjonalnością Kościoła, nie oznacza jednak zaniku religijności. Z jednej strony wiara w Boga i uczestnictwo w praktykach religijnych niekoniecznie powodują zmianę stanowiska w kwestiach takich jak zapłodnienie in vitro czy aborcja. Z drugiej strony religijność nie wyklucza sprzeciwu wobec dogmatów postrzeganych jako nieżyciowe. W trójkącie społeczeństwo (religijne i zarazem pragmatyczne) - Kościół - państwo konflikt pojawić się może między ostatnimi dwoma ogniwami. Państwo, zwłaszcza po przystąpieniu do Unii Europejskiej, będzie musiało stanąć na straży pryncypiów nowoczesności, których wyrazem jest choćby Karta praw podstawowych. Kościół natomiast - jak to miało miejsce do tej pory - będzie bronił tradycyjnego, dogmatycznego stanowiska. Trudno oczekiwać, że ulegnie to zmianie, bowiem w tym celu sam Kościół musiałby ulec głębokim przemianom, a na to się na razie nie zanosi.

Przypadek rządu Platformy Obywatelskiej jest w tym kontekście szczególnie interesujący. PO wygrała wybory głównie głosami wyborców, którzy mieli dość

quasi-wyznaniowego państwa otwarcie opowiadającego się za tradycyjnie pojmowaną religijnością. Platforma musi się liczyć z oczekiwaniami tej części swojego elektoratu. Posunięcia pani minister zdrowia zapowiadającej refundację zapłodnienia in vitro czy spór o ocenę z religii na świadectwie maturalnym są wyraźnymi sygnałami, że PO będzie próbowała iść właśnie w tym kierunku. Nie chce jednak utracić poparcia wyborców nastawionych bardziej tradycyjnie. Podział społeczny, jaki istnieje w Polsce, zmusza Platformę do lawirowania między przeciwnościami i do przyjęcia taktyki "badania gruntu". Sygnalizując gotowość do podjęcia problemu finansowania zapłodnienia in vitro z budżetu państwa czy chcąc usunąć ocenę z religii ze świadectwa maturalnego, PO sonduje sytuację. Kiedy napotyka na silny opór, wycofuje się. Ta taktyka jest na dłuższą metę nie do utrzymania, wywoła bowiem reakcję zniechęcenia i rozczarowania u wyborców, którzy zadecydowali o zwycięstwie Platformy.

Na razie poparcie dla rządu Donalda Tuska utrzymuje się niezmiennie na wysokim poziomie. Obóz rządzący powinien wykorzystać tę sytuację, zacząć patrzeć perspektywicznie i zdać sobie sprawę, że religijność Polaków ewoluuje coraz bardziej w stronę pragmatyzmu. Ta korzystna sytuacja nie będzie trwać wiecznie i dlatego jest to dobry moment na podjęcie próby rezygnacji z polityki ustępstw wobec Kościoła.











Reklama



Niezależność sumień

Zdzisław Najder



Pytanie o stosunki między Kościołem a państwem w Polsce po 1989 roku przywodzi mi na myśl nieco wcześniejsze wydarzenie. W lutym 1983 roku byłem świadkiem uroczystości wręczenia kapelusza kardynalskiego prymasowi Józefowi Glempowi. Po oficjalnej ceremonii zbiorowej każdy kardynał jest przyjmowany osobno przez papieża podczas nabożeństwa, w którym uczestniczą przedstawiciele Episkopatu danego kraju. Jan Paweł II powiedział wówczas prymasowi (a było to w dwa miesiące po zawieszeniu stanu wojennego): "Proszę pamiętać, że Kościołowi polskiemu jest do twarzy w cierniowej koronie". Zdanie to było uderzające ze względu na ówczesną sytuację Kościoła w Polsce oraz toczące się spory wokół postawy prymasa, którą wiele osób, również w obrębie Episkopatu, uważało za zbyt pojednawczą wobec władz PRL.

Ta przestroga Jana Pawła II jest wciąż aktualna. Bliskie związki Kościoła z władzą państwową (a historycznie "ołtarza" z "tronem") są zazwyczaj korzystne finansowo, ale nie wychodzą Kościołowi na dobre w sensie moralnym. Ogromny autorytet polskiego Kościoła, który miał istotne znaczenie w okresie Okrągłego Stołu i później, zbudowany został na oporze wobec polityki państwa, które w okresie PRL było nie tylko strukturą organizacyjną, ale przede wszystkim ucieleśnieniem określonej ideologii. Po 1989 roku taki sprzeciw stracił sens i należało stosunki ułożyć na nowo. Pojawiała się pokusa kształtowania państwa, jego ustawodawstwa i struktur takich jak szkolnictwo pod kątem interesów Kościoła. Kompromis między hierarchią kościelną i środowiskami politycznymi ukształtował się na początku lat 90. i całkiem nieźle funkcjonował. W jego wyniku instytucje kościelne uzyskały pełną swobodę działania, ale Kościół nie podporządkował sobie instytucji państwowych.

Kompromis bywał kwestionowany przez koła konserwatywno-prawicowe (raczej polityczne niż kościelne), które domagały się np. zaostrzenia i tak surowych przepisów antyaborcyjnych. Trzeba jednak pamiętać, że Kościół to nie tylko hierarchia, ale przede wszystkim wspólnota wszystkich wiernych. Większość osób wierzących uważa, że ludzkie sumienie jest ważniejsze niż litera prawa. Ich obawy budzi wspomaganie postulatów wiary przez artykuły kodeksu karnego i państwowe rygory administracyjne. W okresie komunizmu ludzie gotowi byli się narażać, bowiem sumienie kazało postępować im inaczej, niż tego oczekiwała władza. Ta niezależność sumień wobec ideologii i instytucji państwowych była wartością umacniającą wiarę, a zarazem budującą autorytet Kościoła. Autorytetu tego nie da się wytwarzać środkami administracyjnymi. Moralność chrześcijańska nie jest łatwa, ale w dzisiejszym świecie otwartości informacyjnej i demograficznej nie można jej ani zadekretować, ani umacniać z pomocą kodeksu.

Dyskusja na temat zapłodnienia in vitro jest dobrą ilustracją tego problemu. Minister zdrowia Ewa Kopacz ogłosiła zmiany polskiego prawa w taki sposób, by podobnie jak w wielu innych krajach zapłodnienie in vitro mogło być refundowane z budżetu państwa. Moim zdaniem sprzeciw hierarchii kościelnej był zbyt pochopny, bowiem kwestia początku istnienia osoby ludzkiej jest od dawna i nadal przedmiotem filozoficznych i teologicznych dyskusji - i to również wśród dogmatyków. Poważny dylemat moralny został zinstrumentalizowany w walce politycznej. Sprowadzenie debaty o zapłodnieniu in vitro do poziomu aktualnej konkurencji politycznej może służyć interesom ugrupowań konserwatywno-prawicowych, które chcą się odegrać za wynik wyborów - ale nie służy interesom Kościoła jako wspólnoty wiernych. Praktycznie problem dotyczy niewielkiej grupy ludzi, którzy swoje decyzje będą podejmować w stanie pełnej świadomości. W takich sytuacjach jak największa przestrzeń powinna zostać pozostawiona sumieniu człowieka. Regulacje prawne dotyczące tak doniosłych i spornych kwestii powinny być formułowane w sposób, który pozwoliłby uniknąć niepotrzebnych podziałów w obrębie zarówno społeczeństwa, jak i Kościoła. Przecież z punktu widzenia zarówno społecznego, jak i moralnego są sprawy bardziej palące, w których Kościół i państwo powinny współpracować - takie jak gwałtownie wzbierająca fala rozwodów związana z okresową emigracją zarobkową. W obliczu tego wyzwania ludzie są dzisiaj zbyt osamotnieni.

PO zaakceptowało porozumienie, jakie w początkach lat 90. wykrystalizowało się między państwem a Kościołem. Pogląd, że ocena z religii (a przecież uczymy w szkole nie religii w ogóle, lecz określonej wiary definiowanej przez dogmaty) nie powinna być wliczana do średniej na świadectwach czy nieświadome wejście na minę przez podjęcie kwestii zapłodnienia in vitro, nie są moim zdaniem próbami podważenia owego kompromisu. Mają raczej na celu jasne nakreślenie jego granic. Chodzi o sformułowanie punktów spornych i wspólne poszukiwanie rozwiązań, a nie przeciwstawianie się Kościołowi hierarchicznemu. W tej dyskusji Kościół nie powinien podpierać swojego autorytetu środkami administracyjno-prawnymi. Nie może stać się Kościołem paragrafów, musi pozostać Kościołem sumienia.