Tekst jest fragmentem książki Guy Sormana "L'économie ne ment pas", która właśnie ukazała się we Francji. W Polsce zostanie opublikowana przyszłym roku nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
p
Guy Sorman*
Europa widziana z USA
Jedna trzecia harwardzkich ekonomistów pochodzi z Europy. Wśród nich znajduje się Alberto Alesina, Włoch, który chętnie wróciłby do kraju, gdyby tylko Europa się przebudziła. W latach 80. w stosunkach między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi dokonała się rewolucja gospodarcza - mówi Alesina - w Europie coś się popsuło, a Europejczycy, z wyjątkiem mieszkańców Wielkiej Brytanii, nadal nie zdają sobie z tego sprawy. Czy można było przewidzieć, że dojdzie do takiego przestoju?
Wraz z końcem drugiej wojny światowej przychód na mieszkańca w Europie Zachodniej osiągnął zaledwie 42 procent poziomu amerykańskiego; na początku lat 80. Europie udało się niemal dogonić Stany Zjednoczone, osiągając 80 procent ich przychodu per capita. Dzięki wydajności i solidarności społecznej, które zapanowały za sprawą państwa opiekuńczego, model europejski uważany był w tamtym okresie za wzorcowy. Stany Zjednoczone natomiast robiły postępy skokowo - od kryzysu do kryzysu, wstrząsane silnymi niepokojami społecznymi. Od 20 lat obserwujemy odwrotną tendencję: poziom życia Europejczyków (z wyjątkiem Wielkiej Brytanii) spadł z 80 do 70 procent poziomu życia Amerykanów, czyli powrócił do różnicy z 1970 roku. Najgorzej powodzi się Włochom: w 1950 roku dochody na głowę mieszkańca osiągnęły 30 procent amerykańskich; w 1990 roku - 80 procent; teraz powróciły do 64 procent, jak w połowie lat 60. Francja i Niemcy są na tej samej równi pochyłej.
Jednak Europejczycy nie stali się biedakami. Poziom życia w Europie nadal pozostaje komfortowy, a jej mieszkańcy nie pogrążą się z dnia na dzień w nędzy. Mimo to postęp zatrzymał się. Alesina uważa, że w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi należy mówić o pewnym schyłku Europy. Jest to schyłek, który - choć jedynie względny - zaostrza się z roku na rok.
Europejczycy radzą sobie z nim właśnie dlatego, że jest względny. Ale jak długo będą się godzić z brakiem perspektyw dla swoich dzieci, utratą wpływu na losy świata, wyprzedzeniem ich przez Koreańczyków czy Chińczyków? Ten brak rozwoju może stworzyć niezdrową kulturę stagnacji - podobną do tej, która rozwinęła się na innym kontynencie, w Argentynie. Pomijając konsekwencje psychologiczne, stagnacja nie pozwala na wyeliminowanie biedy, która w Europie nie zniknęła jeszcze całkowicie; sprawia również, że integracja imigrantów staje się bardziej skomplikowana.
Alesina zna różnice dzielące oba kontynenty i wcale nie twierdzi, że wystarczy zastosować w Europie model amerykański, by automatycznie uzyskać amerykański poziom życia. Jego badania dotyczą raczej przyczyn, które doprowadziły do wstrzymania postępu; w odróżnieniu od nieco teoretycznego modelu Edwarda Prescotta, który wyjaśnia odchylenia wyłącznie ilością wykonanej pracy, Alesina proponuje wyjaśnienia natury bardziej historycznej i kulturowej. Zakłada, że Europejczycy nie chcą własnego schyłku, i proponuje im narzędzia, z których mogą skorzystać, nie wyrzekając się przy tym wszystkiego, co ich odróżnia od Amerykanów.
Dawny model europejski
Jak zrozumieć, że w latach 1945 - 1980 Europejczykom niemal udało się dogonić Stany Zjednoczone, skracając przy tym czas pracy? Zaczęto wtedy wierzyć w wyższość modelu europejskiego nad amerykańskim. W gospodarkach przemysłowych, wyjaśnia Alesina, łatwiej naśladować, niż wprowadzać innowacje. Europejczycy ograniczyli się do przejęcia amerykańskich metod, zarówno jeśli chodzi o sposoby produkcji, jak i techniki zarządzania. A ponieważ koszty pracy i składki społeczne w Europie są wyższe niż w USA, europejskie przedsiębiorstwa miały tę przewagę, że wprowadzały większą automatyzację produkcji. W konsekwencji w Europie jest mniej usług niż w USA; Europa jest bardziej zautomatyzowana i w pewien sposób nowocześniejsza, jednak wśród osób nisko wykwalifikowanych bezrobocie stało się endemiczne. Podczas pogoni za Stanami Zjednoczonymi, w okresie tak zwanych 30 lat dobrobytu (wyrażenie Jeana Fourastié), rządy w krajach europejskich mogły odgrywać większą rolę niż rząd amerykański, ponieważ uprzemysłowienie czy tworzenie wielkich infrastruktur sprzyjały centralizacji państwowej. Na dłuższą metę jednak, kiedy poziom życia w Europie zrównał się z poziomem w Stanach Zjednoczonych, zanikła relatywna przewaga Europy: kiedy nie da się dłużej naśladować, trzeba wprowadzać innowacje. Jednak w tej dziedzinie model europejski okazuje się nieskuteczny - Stany Zjednoczone wprowadzały nowy typ gospodarki opartej na innowacji i informatyce, a Europa stała w miejscu. Czy to opóźnienie Europy sięga swymi korzeniami tylko lat 80.? Inny dobry obserwator Europy Edmund Phelps (Nagroda Nobla w 2005 roku) uważa, że jest ono przede wszystkim natury kulturowej i że nastąpiło w latach 1920 - 1930, kiedy amerykański kapitalizm poszedł w kierunku, w którym zmierza do dziś. W tamtym okresie Europa wybrała państwo opiekuńcze, co skazało ją na naśladownictwo - zarówno jeśli chodzi o produkty, jak i zarządzanie. W tę historię wpisana jest droga Phelpsowi koncepcja utraty dynamizmu.
Dwie kultury po dwóch stronach oceanu
Zasada amerykańskiej dynamiki jest dobrze znana - to twórcza destrukcja. Stare przedsiębiorstwa są bez cienia wahania porzucane, zamykane, przenoszone gdzie indziej; przedsiębiorcy czy akcjonariusze przenoszą się w poszukiwaniu wyższych zysków czy płac. Uniwersytety i centra badawcze tworzą idee, które następnie przyniosą zysk, po wprowadzeniu w życie przez globalne przedsiębiorstwa kapitalistyczne - Microsoft jest ich symbolem.
Nie powinniśmy jednak sądzić, że to twórcza destrukcja wywołuje jednogłośny entuzjazm w Stanach Zjednoczonych. Zamykanie fabryk wywołuje lokalne rewolty, których ilustracją są między innymi filmy Michaela Moore'a. Wielki pracodawca kapitalistyczny nie jest już również figurą jednomyślnie szanowaną - pewna część amerykańskiej lewicy od XIX wieku nigdy nie przestała oskarżać baronów złodziei. Symbol nowej gospodarki Bill Gates od zawsze był w ten sposób krytykowany. Za sprawą reputacji najbogatszego człowieka świata stał się tak niepopularny w mediach, że - szczęśliwie dla siebie - rozpoczął działalność humanitarną. Od tego czasu dzięki prowadzonej przez niego samego i jego żonę fundacji zwalczającej choroby endemiczne w Afryce otrzymuje komplementy, których paradoksalnie nikt mu nie prawił, kiedy na czele Microsoftu tworzył miliony nowych miejsc pracy i sprawiał, że planeta bogaciła się w szybszym tempie. Stany Zjednoczone nie są wolne od tych sprzeczności, jednak w sumie w sprawach innowacji panuje tam konsensus.
W procesie przyspieszonego przejścia od przemysłu do informatyki rolą władzy państwowej w Stanach Zjednoczonych nie jest ochrona istniejących przedsiębiorstw, lecz ułatwienie wejścia na rynek przedsiębiorstwom wprowadzającym innowacje. Do stworzenia przedsiębiorstwa w Stanach Zjednoczonych - zauważa Alesina - wystarczy dopełnić czterech formalności i dokonać opłat wynoszących 166 dolarów; we Francji trzeba w tym celu dopełnić 15 formalności wymagających 53 dni i zapłacić równowartość 3693 dolarów. We Włoszech koszt tej operacji wynosi 5012 dolarów; w Grecji - 10 218 dolarów! W Szwecji, która stała się najbardziej elastycznym z krajów europejskich, stworzenie przedsiębiorstwa kosztuje tylko 664 dolary. Alesina zauważa również, że do wyegzekwowania niezapłaconego czeku w Stanach Zjednoczonych wystarczy pięć tygodni oczekiwania na wyrok i dwa tygodnie oczekiwania na właściwą egzekucję. We Włoszech trzeba czekać w sumie dwa lata; we Francji - sześć miesięcy. Te instytucje i ich funkcjonowanie stanowią odzwierciedlenie priorytetu, jaki społeczeństwo przyznaje lub nie kapitalistycznej logice.
W Stanach Zjednoczonych wszelkie monopole, renty, przywileje znajdują się pod ostrzałem państwa i sądów: priorytetem tak zwanej polityki gospodarczej jest wzmacnianie konkurencyjności. Alesina mówi, że w ciągu ostatnich 20 lat deregulacja transportu i telekomunikacji przyczyniła się w większym stopniu do zdynamizowania amerykańskiej gospodarki niż ulgi podatkowe, o których trąbią politycy, a których cel jest raczej wyborczy niż gospodarczy. Amerykańskie instytucje finansowe dostosowują się również do twórczej destrukcji, przyznając kredyty na innowacje - tymczasem w Europie te same instytucje wolą umacniać kredytami już zdobyte pozycje. A związki zawodowe? Stawiają opór, ale na próżno, ponieważ są bardzo osłabione przez ucieczkę przemysłu i masową imigrację nowych pracowników. Ochrona socjalna jest skromna, co stanowi zachętę dla pracowników, by zmieniać zawód i region, a nie bić się o zachowanie zagrożonej pracy. Właściwie nie ma możliwości, by Europejczycy mieszkający na kontynencie skorzystali z tego modelu, bo jest on co najmniej w równym stopniu kulturowy, jak gospodarczy. Amerykanie stawiają na bogacenie się, natomiast Europejczycy zajmują się biedą i nierównościami społecznymi. Obywatel europejski źle toleruje zmniejszenie pomocy społecznej, natomiast Amerykanin odrzuca w pierwszym rzędzie zwiększenie podatków. Politycy o tym wiedzą i tego się trzymają. Z braku dostatecznego wzrostu gospodarczego wydatki i zadłużenie krajów europejskich musiały wzrosnąć w stopniu wystarczającym do utrzymania korzyści, jakie daje państwo opiekuńcze. Stagnacja powoduje zadłużenie, które z kolei pogłębia stagnację.
Europejskie tradycje antykapitalistyczne
Priorytety w Europie, mówi Alesina, są przede wszystkim społeczne, a nie gospodarcze. Dyktują je dwie tradycje: chrześcijaństwo i marksizm. Obie odrzucają zysk. Obie też uważają, że sprawiedliwość społeczna to imperatyw, który musi przeważać nad produkcją. W Europie można nie być ani katolikiem, ani marksistą, jednak Europejczycy są w różnym stopniu przesiąknięci tymi zasadami duchowymi i intelektualnymi. Natomiast w USA dominuje etyka kalwinistyczna, a marksizm nigdy nie wywarł wpływu na masy, więc Amerykanie akceptują biedę i nierówności, uznając je za naturalne.
Biedak w Stanach Zjednoczonych podejrzewany jest o to, że nie pracuje wystarczająco dużo, by wyrwać się z biedy - obowiązek powrotu do pracy jest ważniejszy od solidarności społecznej. W Europie biedak uważany jest za ofiarę systemu gospodarczego. W Stanach Zjednoczonych nierówności są lepiej tolerowane niż w Europie, także przez najbiedniejszych; uważane są za swego rodzaju przeznaczenie, którego każdy dzięki swojej pracy może uniknąć. W Stanach Zjednoczonych podatki będą więc faworyzowały pracodawcę, aby zachęcić go do kreatywności, w Europie natomiast podatki będą redystrybuowane.
Wiemy, jak ważna jest w Europie pomoc biednym, nie potrafimy jednak określić jej skuteczności. Czy to nie dziwne - pyta Alesina - że bieda nie znika, choć zasiłki przyznawane są masowo? W Europie współczucie jest ważniejsze od skuteczności, a większą wagę przywiązuje się do samych procedur niż do rezultatów. W Stanach Zjednoczonych mierzy się rezultaty, w Europie liczą się intencje.
Tyrania zysków
Czy różnice kulturowe między oboma kontynentami wystarczają do wyjaśnienia rozbieżności ekonomicznych? Blokada ekonomiczna Europy, mówi Alesina, bierze się w równym stopniu z przyczyn kulturowych, jak z wpływów zorganizowanych grup interesu. Opisana przez Miltona Friedmana tyrania status quo zdominowała Europę: przedstawiciele zawodów, którzy mają interes w tym, by nie zaszły żadne zmiany, potrafią skutecznie blokować wszelkie innowacje. Europejczycy nie mają pojęcia, że głównymi beneficjentami europejskiej pomocy są wielkie, zglobalizowane przedsiębiorstwa: w Holandii główni beneficjenci to Philip Morris (półtora miliona euro rocznie) i Royal Dutch Shell; w Wielkiej Brytanii firma Nestlé otrzymała w 2004 roku 11,3 miliona euro! A we Francji? Alesina nie dotarł do tych informacji, ale podejrzewa, że drobny rolnik nie ma najlepszego dostępu do dotacji - przyznając przy tym, że rolnictwo zasługuje na osobne traktowanie. Jest w Europie jedynym zawodem, w którym 70 procent zysków pochodzi z subwencji! A ci, którzy zyskaliby na zmianach - ludzie młodzi, przedsiębiorczy, twórczy - są rozproszeni, niezorganizowani i nie wiedzą, jakie nowe perspektywy mogłoby im zaoferować odblokowane społeczeństwo.
W jaki sposób Wielkiej Brytanii udało się uniknąć tego schyłku? Trzeba było liberalnych przekonań Margaret Thatcher, wyjątkowych w skali całej europejskiej klasy politycznej, ale również sprzyjających okoliczności: kryzys w Wielkiej Brytanii był głębszy niż w pozostałej części Europy. Aby zmiany zostały zaakceptowane, zauważa Alesina, powinny być szybkie jak w Stanach Zjednoczonych; pozwala to na natychmiastowe przegrupowanie pracowników, którzy stracili miejsca pracy w archaicznych sektorach gospodarki, albo sprawia, że stagnacja staje się tak oczywista, że głęboka przemiana jest absolutnie konieczna. Ponieważ kontynentalna Europa wegetuje między jednym a drugim stanem - panuje tam coś pomiędzy wzrostem a recesją - wynikiem jest pasywna postawa zarówno przywódców politycznych, jak i opinii publicznej. Ten stan zawieszenia wyjaśnia, dlaczego pogarszająca się (co ewidentnie wynika ze statystyk) sytuacja gospodarcza nie wywołuje żądań wprowadzenia poważnych zmian.
Niech zadziała rynek
Jakie reformy zasugerowałby Alesina, biorąc pod uwagę uwarunkowania polityczne i psychologiczne? Nie zamierza on kopiować w Europie amerykańskiego modelu, chciałby jednak, by dokonała się pewna ewolucja intelektualna: by ludzie zrozumieli, że rynek jest skuteczny i że jednostki - nawet w Europie - reagują na bodźce. Jednak w Europie rynek uważa się za pewną ideologię, mimo że w oczach ekonomistów jest on pewnym mechanizmem. Europejczycy w swojej masie są przekonani, że państwo jest skuteczniejsze niż rynek, mimo że temu wierzeniu zaprzeczają nauki ekonomiczne - według nich aktorzy rynku działają zawsze w odpowiedzi na sygnały wysyłane przez rynek, a państwo powinno reagować wyłącznie wtedy, kiedy spełnione są dwa warunki: po pierwsze rynek musi okazać się nieskuteczny, po drugie zaś należy udowodnić, że interwencja państwa nie pogorszy sytuacji.
Europa, zauważa Alesina, nie musi wcale wybierać między rynkiem a solidarnością społeczną. Gdyby europejskie rządy pozwoliły funkcjonować rynkom, znikłoby więcej przedsiębiorstw, ale też mogłoby powstać więcej nowych; pracownicy szybko znaleźliby nową, lepiej płatną pracę. Jest zresztą rzeczą potwierdzoną, że tam, gdzie można najłatwiej zwalniać pracowników - w Holandii, Danii - bezrobocie jest niższe, a nowe miejsca pracy tworzone są szybciej niż tam, gdzie nie wolno zwalniać pracowników - jak np. we Francji, Włoszech czy w Niemczech. Na elastyczniejszym rynku państwo nie traci swej roli, lecz rola ta ulega pewnej zmianie: w okresie przejściowym państwo musi pomagać ludziom, a nie przedsiębiorstwom. Aby pogodzić skuteczne działanie rynku ze współczuciem charakterystycznym dla nadreńskiego kapitalizmu (jak go nazwał Michel Albert), Europejczycy mogliby również wysilić wyobraźnię. Alesina podaje dwa mechanizmy, które istnieją dotąd jedynie w teoriach ekonomistów.
Jeśli chodzi o zatrudnienie, Olivier Blanchard (MIT) i Jean Tirole proponują, by stworzyć we Francji podatek od zwolnienia z pracy, który przywróciłby prawo do dokonywania zwolnień. Wiadomo, że obecna legislacja dopuszcza zwolnienia jedynie z przyczyn ekonomicznych; w niemal wszystkich wypadkach ten niejasny koncept musi zostać zatwierdzony przez sąd pracy. Rzadko się zdarza, by potwierdził on analizę pracodawcy, co de facto prowadzi do cofnięcia zwolnienia i nałożenia na niego kary finansowej. Ryzyko jest na tyle wielkie, że pracodawcy rzadko zwalniają i jeszcze rzadziej zatrudniają; to zamrożenie zatrudnienia hamuje innowację i wzmaga bezrobocie. Jednak Blanchard i Tirole przyznają, że zwolnienie z pracy przerzuca koszty społeczne i finansowe na całe społeczeństwo: jeśli zwolniony pracownik nie znajdzie sobie pracy, pozostanie na garnuszku urzędu pracy. Byłoby więc sensownie, gdyby przedsiębiorstwa uzyskały prawo do zwalniania pracowników, płacąc jednak podatek równy kosztom poniesionym przez społeczeństwo.
Inny sprytny mechanizm stworzony został w 1984 roku przez Thomasa Moore'a (Hoover Institution). Ma on na celu skończenie z subwencjami: polega na odkupieniu raz na zawsze od przedstawicieli zawodów otrzymujących pomoc (szczególnie rolników) subwencji, jakie spodziewają się otrzymać na przykład w ciągu 10 następnych lat. Od momentu odkupienia subwencji zostałyby przywrócone mechanizmy rynkowe; spowodowałoby to zniknięcie niektórych przedsiębiorców, innych zaś zachęciłoby do innowacji.
Jak szybkie efekty dają rozwiązania liberalne, mogli się przekonać Niemcy od 2004 roku. Po negocjacjach ze związkami zawodowymi rządy socjaldemokratyczne uzyskały stabilizację płac, przesunięcie wieku emerytalnego, przymus szybszego powrotu do pracy dla bezrobotnych, niższe składki i podatek dochodowy. Żaden z tych środków nie był spektakularny, zastosowanie wszystkich zostało rozciągnięte w czasie. Kolejny rząd, zwany rządem wielkiej koalicji, utrzymał tę linię; finanse państwowe - zarówno centralne, jak i leżące w gestii poszczególnych landów - zostały zrównoważone dzięki redukcji liczby urzędników państwowych oraz prywatyzacji lokalnych usług w sektorze publicznym. Rząd wielkiej koalicji zapowiedział także likwidację wszystkich subwencji ekonomicznych do 2018 roku - dla kopalni węgla, transportu kolejowego, kultury czy rolnictwa. Te kroki to zaledwie reformy; żadna nie odbiera uzyskanych w przeszłości praw, a rozciągnięcie w czasie sprawia, że nie wywołują one wstrząsów społecznych. Jednak wszystkie zmierzają w jednym kierunku: redukcji kosztów produkcji i zwiększenia ilości pracy.
Niemieccy przywódcy wiedzą, że w Niemczech kapitalizm nie cieszy się lepszą reputacją niż w innych krajach Europy; tradycja liberalna, która za sprawą Ludwiga Erharda doprowadziła po drugiej wojnie światowej do niemieckiego cudu, rozpłynęła się w uspokajającym dyskursie o społecznej ekonomii rynkowej. Zjednoczenie Niemiec wzmocniło jedynie zamiłowanie do państwa opiekuńczego, ponieważ Niemcy ze wschodu przeszli bezpośrednio spod opieki państwa komunistycznego pod skrzydła nowego państwa. Wcieleniem poprzedniej tradycji jest marginalna partia liberalna. Jednak socjaldemokratyczny rząd, a następnie wielka koalicja pod kierownictwem Angeli Merkel potrafiły oprzeć swe reformy na innej, trwałej tradycji narodowej: nienawiści do deficytu państwowego i strachu przed inflacją. Kanclerz Gerhard Schröder mówił wyłącznie o powrocie do równowagi - nigdy nie wspomniał o elastyczności ani o konkurencyjności. Jednak rezultatem niemal od razu, od 2006 roku, stała większa konkurencyjność. Skromna obniżka opodatkowania, szybszy powrót bezrobotnych do pracy pozwoliły zwiększyć produkcję przy niższych wydatkach na płace. Dzięki tym nowym korzyściom nastąpił wzrost działalności małych i średnich przedsiębiorstw oraz rozwój eksportu. Ta poprawa jest niezbyt spektakularna, ale dobrze ukierunkowana. Niemieckie przedsiębiorstwa odpowiadają na światowe zapotrzebowanie. Decentralizacja na liczne jednostki oferujące wysoką jakość techniczną to tradycyjna przewaga przemysłu niemieckiego. A jednak ta przewaga (której Francja nie ma) nie uchroniła Niemiec przed stagnacją w latach 90., nie wyjaśnia więc, dlaczego niemiecka gospodarka drgnęła w latach 2006 - 2007. Aby przedsiębiorcy nawiązali do tradycji wzrostu gospodarczego, trzeba pewnych pozytywnych sygnałów, które ożywią rynek.
Dwuznaczna Europa
Czy Unia Europejska mogłaby przyczynić się do zdynamizowania gospodarek na kontynencie? Przyczyniała się do tego w przeszłości i nadal się przyczynia, odpowiada Alesina, kiedy Komisja Europejska przeciwstawia się monopolom, domaga się deregulacji, ożywia konkurencję. Gdy jednak krajowe rządy usiłują wprowadzać wspólną politykę europejską, ma to katastrofalne skutki - przykładem niech będzie polityka rolna. Wspólna polityka przyczynia się jedynie do rozrostu biurokracji i systemu przywilejów, nigdy zaś do zwiększenia innowacyjności. Rządy temu sprzyjają, bo takie działania przynoszą krótkoterminowe zyski polityczne. Kiedy spojrzeć na to z perspektywy USA, jeszcze bardziej zaskakuje styl tych projektów europejskich: czytając plany, opracowania i deklaracje intencji brukselskich biurokratów, ma się wrażenie, że doskonale wiedzą oni, co się stanie w przyszłości. W tych tekstach ekonomia to mechanika, wystarczy nacisnąć właściwy guzik, by uzyskać przewidywalny rezultat. Alesina odgaduje tu wpływ wywierany na europejskie instancje przez francuską technokrację i jej woluntaryzm. Wpływ ten - na szczęście - się zmniejsza. Różnorodność Europy złożonej z 25 krajów sprawia wedle Alesiny, że wszelka próba wymuszenia nowej wspólnej polityki staje się iluzoryczna.
A na przykład Airbus - czy nie jest sukcesem woluntaryzmu? Dowodem na to, że państwa mogą tworzyć narodowych i ponadnarodowych czempionów? Alesina przedstawia ten sukces w sposób mniej jednoznaczny. Nigdy się nie dowiemy, ile Airbus kosztował podatników; nikt nie policzył, jaka inna działalność mogłaby powstać na jego miejsce ani ile można by stworzyć miejsc pracy, gdyby państwowe fundusze nie zostały zmonopolizowane przez Airbusa. Ponadto przykład Airbusa jest wyjątkowy, ponieważ zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych przemysł lotniczy jest jedynym przemysłem na tak wielką skalę, że pozwala zaistnieć na całym kontynencie tylko jednemu konstruktorowi. Poza tym Airbus nie stanowi przełomu technologicznego - przemysł lotniczy osiągnął wiek dojrzały, Europejczycy depczą po piętach Amerykanom, ale ich nie wyeliminują.
Brak równości
Amerykańskie doświadczenia mogą być skuteczne, jednak w oczach Europejczyków noszą stygmat nierówności - bo niezaprzeczalnie są powodem ich powstawania. Kevin Murphy dowodzi, że nierówności stają się coraz większe. Murphy nie jest przeciwnikiem kapitalizmu - ten młody ekonomista słynący z tego, że stale nosi bejsbolową czapkę, wykłada na w chicagowskiej Business School, najbardziej liberalnym uniwersytecie w Stanach Zjednoczonych ukształtowanym przez idee Gary'ego Beckera i Miltona Friedmana. Nie idealizuje jednak amerykańskiego społeczeństwa: każda gospodarka - powiada - opiera się na arbitrażu, z których żaden nie jest zadowalający. W Europie Zachodniej preferuje się stabilność za cenę bezrobocia; Stany Zjednoczone wolą wzrost gospodarczy i pełne zatrudnienie za cenę niepewności i nierówności. Nierówność jest doskonale widoczna w sferze płac i pogłębiła się, od czasu gdy USA zaczęły opierać gospodarkę na informatyce. Amerykańscy antykapitaliści z jednej strony oskarżają superbogaczy, a z drugiej nie godzą się na wielką biedę. To dwie niezaprzeczalne rzeczywistości, mówi Murphy, pod którymi jednak skrywa się bardziej niepokojąca tendencja: różnice powiększają się na całej długości drabiny płacowej. Nowe nierówności biorą się z natury nowej ekonomii: przedsiębiorstwa poszukują coraz bardziej wykwalifikowanych pracowników, a wysokie płace rosną jeszcze bardziej, ponieważ Amerykanie nie są już w stanie sprostać zapotrzebowaniu i dostarczyć wystarczająco wielu pracowników. Miejsca pracy wymagają takiej wiedzy, że za posiadanie dyplomu otrzymuje się astronomiczną premię: 20 lat temu dyplom college'u (uniwersytetu) dawał pensję wyższą średnio o 40 procent od dyplomu high school (liceum). Dziś średnia różnica wynosi 80 procent - premia za dyplom uniwersytecki uległa więc podwojeniu. Nie należy interpretować tego zróżnicowania płac jako złej wieści, lecz jako zachętę do nauki - inwestycja w studia okazuje się coraz bardziej rentowna. Rodzice i dzieci o tym wiedzą i u bram college'ów stają coraz liczniejsze tłumy. Niestety, zauważa Murphy, odsetek studentów, którym nie udało się ukończyć studiów również rośnie, ponieważ szkoły podstawowe i średnie z coraz słabszym poziomem nauczania źle przygotowują młodych ludzi do sukcesu akademickiego - premie za dyplom uniwersytecki rosną więc tym szybciej.
Rynek pracy, twierdzi Murphy, funkcjonuje według zasad podobnych do tych, którymi rządzą się pozostałe rynki: płace powstają na przecięciu krzywych popytu i podaży. Właściwym sposobem podniesienia niskich płac jest więc zmniejszenie podaży na słabo wykwalifikowaną pracę. Wykształcenie jest dużo wydajniejszym mechanizmem zapobiegania biedzie niż regulacje w rodzaju płac minimalnych. W Stanach Zjednoczonych istnieje co prawda płaca minimalna ustalona przez parlament, jest to jednak wartość symboliczna odzwierciedlająca dobre intencje klasy politycznej - aby nie przeciwdziałać zasadom rynku, amerykańska płaca minimalna jest zawsze niższa niż płace realne. W Stanach Zjednoczonych nikt nie oczekuje, że płaca minimalna zlikwiduje biedę, tymczasem w Europie dla wielu pracowników płaca minimalna odzwierciedla ich płacę realną. W Europie podwyższenie płacy minimalnej ma rzeczywisty wpływ na rynek pracy, ponieważ zmniejsza zapotrzebowanie na niewykwalifikowaną siłę roboczą, a to z kolei zwiększa bezrobocie.
Skutki stosowania płacy minimalnej (przeciwne założeniom) są według Murphy'ego znane w Europie i w Stanach Zjednoczonych. Jednak rządy nigdy nie podwyższają jej w celu stworzenia nowych miejsc pracy czy likwidacji biedy; podwyżka jest zawsze decyzją polityczną, która ma zadowolić insiderów - tych, którzy mają pracę i znajdują się w politycznej większości - a nie outsiderów, czyli bezrobotnych. Outsiderzy są rozproszeni, nie mają wpływów politycznych ani związkowych. Za każdym razem, kiedy podwyższana jest płaca minimalna, powinniśmy postawić sobie następujące pytanie: ilu dodatkowych bezrobotnych możemy zaakceptować, szczególnie wywodzących się z biednych, niewykształconych mniejszości? To pytanie oczywiście nigdy nie pada. Czy nie powinniśmy oskarżać za wzrastające nierówności imigracji i globalizacji? Są to, jak mówi Murphy, czynniki poboczne. Pracownicy i produkty z importu są wyrazem globalnego dążenia ekonomii do innowacji. Handel i przemieszczanie się ludzi przyspieszają tę tendencję, lecz jej nie tworzą. Łatwiej jednak krytykować imigrantów i towary importowane z Chin, niż rzucać oskarżenia pod adresem innowacji. W ekonomii nie istnieje układ, w którym obie strony zyskują - są zwycięzcy i przegrani, każdy postęp ma jakąś odwrotną stronę medalu. Pokusa zniszczenia tego, co stanowi motor postępu, aby zlikwidować szkodliwe konsekwencje tegoż postępu, byłaby zgubna. Najlepszym sposobem załagodzenia niezamierzonych skutków innowacji (a wiadomo, że są one nieuniknione) jest inwestowanie w wykształcenie.
Gdzie się żyje lepiej
Co lepsze: gospodarka, która jest bardziej dynamiczna, czy gospodarka, która jest sprawiedliwsza? Czy możliwe jest dokonanie wyboru między tymi dwiema koncepcjami, które można by nazwać amerykańską i europejską? Dobra gospodarka to taka, mówi Edmund Phelps, która zaspokaja aspiracje do dobrego życia. A czym jest dobre życie? Oczekiwania, powiada Phelps, nie różnią się po obu stronach Atlantyku: oczekuje się samorealizacji. Zarówno teoria, jak i praktyka pokazują, że samorealizacja jest łatwiejsza w gospodarce, która generuje zmiany. Tak się składa, że system zwany kapitalizmem powoduje więcej innowacji niż każdy inny; dowiedziono również, że innowacje wprowadzane są przez przedsiębiorców i finansistów, w momencie gdy istnieje między nimi konkurencja. Na poparcie tych twierdzeń Phelps cytuje badania Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (z 2006 roku) dotyczące zachowań. Wynika z nich, że mieszkańcy Stanów Zjednoczonych są bardziej zadowoleni z życia niż mieszkańcy Europy Zachodniej, zarówno w pracy, jak i poza nią: im bardziej jesteśmy zadowoleni w pracy, tym większa satysfakcja z życia. Phelps wnioskuje z tego, że należy wciągnąć jak największą część populacji w świat przedsiębiorstw; w Stanach Zjednoczonych zatrudnionych jest 85 procent mężczyzn w wieku produkcyjnym - we Francji tylko 76 procent. Dodaje również, że żywotność przedsiębiorstw jest - na równi z wykształceniem - najlepszym środkiem, by jak najwięcej ludzi zostało włączonych do świata pracy. Dynamiczny kapitalizm nie szkodzi słabym, lecz integruje ich z tym światem; najbardziej cierpią oni natomiast w kapitalizmie pozbawionym dynamiki. Nie ma żadnej sprzeczności między społeczną inkluzją a dynamizmem gospodarki - wręcz przeciwnie.
Jak sprawić, by gospodarka była dynamiczna, a jednocześnie integrować najsłabszych? Phelps nie daje ostatecznej odpowiedzi, mówi jednak, że w Europie zwalczają się dwie szkoły dążące w zasadzie do jednego celu: wzrostu gospodarczego. Z jednej strony szkoła neokeynesowska (której on sam jest bliski) proponuje, by zainwestować większe środki - mogłoby to zrobić państwo, zwiększając opodatkowanie. Z drugiej zaś strony, liberałowie liczą na zmniejszenie regulacji dotyczących rynku pracy i mniejszy udział państwa - dzięki czemu przedsiębiorcy staną się bardziej kreatywni. Czy istota problemu nie polega więc na właściwym dozowaniu? Jeśli jakaś gospodarka nie jest dostatecznie dynamiczna, by włączyć w swój obieg wszystkich ludzi, mówi Phelps, pomoc społeczna wydaje się usprawiedliwiona, ponieważ istnienie zbyt wielu wykluczonych grozi delegitymizacją kapitalizmu. Należy więc przede wszystkim chronić kapitalizm, korzystając ze wszelkich dostępnych środków, w tym interwencji państwa. Nazwijmy to paradoksem Phelpsa; natknął się na niego również Keynes. To niełatwy orzech do zgryzienia.
Guy Sorman
przeł. Wojciech Nowicki
p
*Guy Sorman, ur. 1944, francuski pisarz, publicysta polityczny i filozof. Jeden z nielicznych wśród francuskiej inteligencji zwolenników wolnorynkowego liberalizmu. Podejmuje zdecydowane działania na rzecz ochrony środowiska i zrównoważonego rozwoju. Wydał m.in.: "Amerykańską rewolucję konserwatywną" (wyd. pol. 1983), "Rozwiązanie liberalne" (wyd. pol. 1985), "Le progre`s et ses ennemis" (2001), "Made in USA. Spojrzenie na cywilizację amerykańską" (wyd. pol. 2005), "Rok koguta" (wyd. pol. 2006) oraz "Dzieci Rifa'y. Muzułmanie i nowoczesność" (wyd. pol. 2007). Na ten rok zapowiadana jest jego książka "Empire of Lies", w której krytykuje pogląd, iż Chiny odegrają decydującą rolę w nadchodzącym stuleciu. Jest stałym współpracownikiem "Europy" - ostatnio w nr. 203 z 23 lutego br. opublikowaliśmy jego tekst "Polityczne igrzyska".