p

Robert Skidelsky*

Joseph Stiglitz o globalizacji

Wizja sprawiedliwej globalizacji" to trzecia z popularnych - i populistycznych - książek Josepha Stiglitza. Podobnie jak Jeffrey Sachs, Stiglitz jest ekonomistą, który przywdział strój kaznodziei, przedstawicielem nowego gatunku świeckich ewangelistów, których zrodził upadek komunizmu. Stiglitz chce powstrzymać bogate kraje przed wyzyskiwaniem biednych, nie uszkadzając przy tym mechanizmów tworzenia bogactwa. W tym sensie należy go uznać za klasycznego socjaldemokratę, ale w swoim misjonarskim zapale jest bardzo amerykański.

Reklama

"Ocalić planetę", tytuł jednego z rozdziałów nowej książki, mógłby trafić na jej okładkę. Stiglitz jest za globalizacją, którą definiuje jako ściślejszą integrację krajów świata. Krytykuje natomiast sposoby pogłębiania tej integracji. Zasady gry, twierdzi, zostały w dużej mierze ustalone pod kątem interesów amerykańskich korporacji. Umowy handlowe pogorszyły sytuację najbiedniejszych i skazały tysiące spośród nich na pastwę wirusa HIV. Międzynarodowe korporacje pozbawiły biedne kraje surowców i zniszczyły ich środowisko naturalne. Zachodnie banki obciążyły biedne kraje niespłacalnym długiem. Wielu tym tezom trudno odmówić słuszności. Chociaż nie są nowe, warto je powtórzyć. Ale główny problem z globalizacją nie polega obecnie na tym, jak sprawić, by globalizacja była sprawiedliwsza dla biednych krajów. Pytanie brzmi, co zrobić, by globalizacja była bardziej przewidywalna i jak usunąć zagrożenie, które stwarza dla ludzi ubogich i średniozamożnych w krajach bogatych - czyli elektoratu, który jest władny ją wykoleić. Należy zatem wyrazić zdziwienie, że autor książki o usprawnianiu globalizacji tak niewiele miejsca poświęca problemom mieszkańców bogatych krajów.

Jest to tym bardziej godne ubolewania, że prace naukowe Stiglitza, za które dostał Nobla z ekonomii, dotyczą usterek rynku typowych dla rozwiniętych gospodarek. Model Shapiro i Stiglitza wyjaśnia, dlaczego płace nie mogą być dostatecznie elastyczne, aby zapewnić permanentne pełne zatrudnienie - odkrycia te mogłyby zostać z pożytkiem zastosowane do analizy skutków konkurencji płacowej ze strony gospodarek wschodnioazjatyckich. Ale podobnie jak w swoich innych tekstach o globalizacji Stiglitz wykorzystuje przede wszystkim własne doświadczenia głównego ekonomisty Banku Światowego w latach 90. Nabrał wtedy przekonania, że promowana przez Waszyngton polityka wspierania rozwoju gospodarczego w krajach ubogich w rzeczywistości jest dla tego rozwoju barierą. Szczególnie oburzyła go reakcja Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) podczas wschodnioazjatyckiego kryzysu finansowego w latach 1997 - 1998. Stiglitz utrzymuje, że z powodu błędnie pomyślanych działań ratunkowych MFW spowolnienia zamieniły się w recesje, a recesje w depresje. Mówi się, że jego krytyczne wypowiedzi na temat tych posunięć doprowadziły do jego usunięcia z Banku Światowego w 2000 roku na żądanie ówczesnego amerykańskiego sekretarza skarbu Lawrence'a Summersa. W swojej najnowszej książce noblista rozszerza swoją krytykę zachodniej polityki rozwojowej i proponuje rozwiązania socjaldemokratyczne. Jego zdaniem powojenne porozumienia handlowe - GATT, WTO, NAFTA - uprzywilejowały kraje bogate, czyli przede wszystkim Stany Zjednoczone, Europę i Japonię. Kraje te wyzyskały swoją większą wiedzę i siłę ekonomiczną do tego, by wykiwać kraje biedne. Bogaci narzucili biednym liberalizację handlu - najpierw artykułami przemysłowymi, potem specjalistycznymi usługami - zachowując dotowanie własnego rolnictwa i bariery pozacelne (w postaci norm ekologicznych), które dyskryminują eksporterów ze słabiej rozwiniętych gospodarek. Nie brakuje dowodów na potwierdzenie tych tez.

Stiglitz proponuje nową zasadę międzynarodowych umów handlowych: wzajemność w stosunkach między równymi sobie i różnicowanie warunków w zależności od stadium rozwoju. Amerykański ekonomista sugeruje, że kraje bogate powinny otworzyć swoje rynki, nie żądając równie swobodnego dostępu do rynków krajów biednych i nie narzucając tym krajom swoich norm ekologicznych i socjalnych. Biedne kraje powinny mieć prawo do zachowania opłat celnych. Z kolei Ameryka Północna i Europa powinny stopniowo zlikwidować dotowanie produkcji rolnej, podjąć działania sprzyjające imigracji niewykwalifikowanej siły roboczej i powstrzymać się od zawierania dwustronnych umów handlowych, które umożliwiają ukryte uprzywilejowywanie określonych podmiotów. Stiglitz przyznaje, że może to prowadzić do utraty pracy przez część mieszkańców bogatych krajów, ale można to zrekompensować "zwiększeniem pomocy w przekwalifikowaniu się, wzmocnieniem mechanizmów zabezpieczenia socjalnego i poprawą polityki makroekonomicznej", jak również "zwiększeniem inwestycji w technologię i edukację". Zważywszy na to, że taki program kompensacyjny napotkałby poważne przeszkody polityczne, trzeba powiedzieć, iż Stiglitz prezentuje dosyć swobodne podejście do największego zmartwienia pracowników z krajów rozwiniętych.

Reklama

Surowo krytykuje on przenoszenie przez Zachód do międzynarodowych umów handlowych swojego prawa własności intelektualnej. Nowe leki mogłyby ocalić życie milionom mieszkańców biednych krajów, których nie stać jednak na te specyfiki, bo chronią je patenty pozwalające koncernom farmaceutycznym dyktować monopolistyczne ceny przez 20 lat lub dłużej. Włączając ochronę patentową do statutu Światowej Organizacji Handlu, amerykańscy i europejscy negocjatorzy podpisali wyrok śmierci na tysiące mieszkańców najuboższych krajów świata. Firmy farmaceutyczne należy zmusić do sprzedawania ratujących życie leków biednym krajom po cenach zbliżonych do kosztów produkcji - albo wprowadzić obowiązkowe licencjonowanie generyków, które kraje rozwijające się mogłyby same produkować. Stiglitz chce również ochrony krajów Trzeciego Świata przed biopiractwem, jak to nazywa, czyli przed handlowaniem tradycyjnymi lekami roślinnymi z biednych krajów bez płacenia za patent na nie.

Stiglitz podnosi interesującą kwestię: czy ochrona patentowa sprzyja innowacyjności, a jeśli tak, to w jakich dziedzinach? Istnieją argumenty za tym, że sprzyja ona trywialnym innowacjom, ale hamuje istotniejsze, ponieważ utrudnia wejście na rynek. Prawdą jest również, że AIDS skróciło średnią długość życia mieszkańców takich krajów południowoafrykańskich jak Botswana, Kenia, Zimbabwe, Malawi i RPA. Stiglitz myli się jednak, gdy jako jedyną przeszkodę na drodze do stosowania w tych krajach leków przeciwko wirusowi HIV podaje zachodnie prawo własności intelektualnej. Jak sam pisze, Brazylia po prostu zignorowała to prawo i zaczęła sama produkować leki, natomiast minister zdrowia RPA Manto Tshabalala-Msimang nazwał nevirapinę - nowy środek zapobiegający przenoszeniu się wirusa HIV na płód - trucizną dla południowoafrykańskich kobiet.

Stiglitz stawia tezę, że kraje bogate okradają biedne z bogactw naturalnych. Eksploatacja surowców jest najszybszą drogą do rozwoju, pod warunkiem że surowce te nie są zawłaszczane. Ale bogactwa naturalne prędzej czy później się wyczerpują, więc jeśli dana gospodarka nie zbuduje innych źródeł rozwoju, jej kapitał kurczy się mimo wzrostu przychodów. Rząd może złagodzić skutki tego procesu, tworząc państwowe fundusze inwestycyjne, które oszczędzają część środków dla przyszłych pokoleń, ale Stiglitz twierdzi, że takie metody coraz gorzej się sprawdzają, ponieważ koncerny międzynarodowe ręka w rękę ze skorumpowanymi dyktatorami okradają ludność krajów posiadających surowce z bogactwa, które powinno należeć do niej.

Proponowany przez noblistę zestaw rozwiązań ma zapewnić, że kraje bogate w surowce naturalne otrzymają za nie ich pełną wartość. Spośród tych reform warto wymienić zieloną rachunkowość (uwzględniającą w rubryce "koszty zewnętrzne" zanieczyszczenie powietrza i wody), pełną jawność honorariów oraz certyfikaty pochodzenia - tak aby zyski z handlu na przykład diamentami z Sierra Leone nie były wykorzystywane do finansowania wewnętrznych konfliktów zbrojnych. Pomoc zagraniczna dla biednych krajów powinna być zmniejszona o wartość surowców skradzionych przez rządy lub zagraniczne korporacje. Z propozycji tych przebija świadomość, że należy zmienić bodźce, którymi kierują się rządy w swoich stosunkach z koncernami międzynarodowymi. Stiglitz pomija jednak problem motywacji, którymi kierują się rządy w stosunkach z własnymi społeczeństwami. Jaka metoda wyboru rządzących minimalizuje skłonność do korupcji?

Ze wszystkich mechanizmów, które mogą doprowadzić do zmniejszenia emisji dwutlenku węgla, Stiglitz preferuje podatek węglowy. Według niego wszystkie kraje powinny wprowadzić podatek od emisji ze stawkami uzależnionymi od jej wielkości w danym kraju. Należy go tak wyliczyć, by doprowadził do redukcji emisji w skali postulowanej w protokole z Kioto z 1997 roku. Jest to rozsądna propozycja, jeśli przyjmiemy założenie, że zmiany klimatyczne wynikają głównie z nadmiernego emitowania dwutlenku węgla.

W książce Stiglitza najlepszy jest rozdział o długu. Jego zdaniem kraje rozwijające się powinny znacznie mniej pożyczać, a reszta świata musi wypracować spójną metodę restrukturyzacji i redukcji długu. Pomysły Stiglitza na kwestię zadłużenia biednych krajów są powszechnie akceptowane, ale nie idą za tym właściwie żadne działania. Prawie wszyscy się zgadzają, że pomoc dla ubogich krajów powinna mieć formę bezzwrotną, ponieważ pożyczki najprawdopodobniej nie zostaną spłacone; kraje o wysokim zadłużeniu powinny pożyczać jak najmniej i tylko we własnej walucie; krótkoterminowe przepływy kapitału spekulacyjnego należałoby opodatkować i obwarować restrykcjami. Do lipca 2005 roku 28 wysoko zadłużonym krajom umorzono spłaty na sumę 56 miliardów dolarów. Na szczycie w Gleneagles w czerwcu 2005 roku grupa G8 postanowiła w całości anulować dług 18 najbiedniejszym krajom, w tym 14 w Afryce.

Coraz więcej ludzi skłania się ku przekonaniu, że nie powinno się zmuszać krajów Trzeciego Świata do spłaty długów nieetycznych (odious debt) - zaciągniętych przez skorumpowanych i represyjnych władców, którzy w większości przelali te pieniądze na swoje konta bankowe - oraz że należałoby wprowadzić jakąś międzynarodową wersję prawa upadłościowego. Konserwatyści z niechęcią myślą jednak o nowych instytucjach międzynarodowych, które trzeba byłoby w tym celu powołać. Stiglitz proponuje utworzenie Międzynarodowego Trybunału Kredytowego, który decydowałby, ile nieetycznego długu musi spłacić dany kraj oraz Międzynarodowej Agencji Upadłościowej zajmującej się restrukturyzacją długów zagranicznych. Jak na osobę niezwykle wyczuloną na możliwość, że władzę nad instytucjami państwowymi przejmą producenci, Stiglitz zaskakująco optymistycznie wypowiada się w kwestii szans na to, że organa te naprawią opisywane przez niego niesprawiedliwości.

Następnie Stiglitz bierze na warsztat światowy system monetarny. Największym problemem są tutaj lawinowo rosnące rezerwy walutowe - głównie denominowane w dolarach - krajów rozwijających się. W latach 2001 - 2005 Japonia, Chiny, Korea Południowa, Singapur, Malezja, Tajlandia, Indonezja i Filipiny zwiększyły swoje rezerwy z jednego do 2,3 bilionów dolarów. Megagwiazdą w tej dziedzinie są Chiny: przy dochodzie per capita 1500 dolarów rocznie na każdego mieszkańca przypada 799 dolarów rezerw walutowych. W całym świecie rozwijającym się rezerwy wzrosły z sześciu - ośmiu procent PKB w latach 70. i 80. do 30 procent w 2004 roku, a w 2006 roku znacznie przekroczyły trzy biliony dolarów.

Tak wysokie rezerwy mają zabezpieczyć kraje rozwijające się przed destabilizacją rodzimej waluty i pozwolić uniknąć ingerencji MFW, które dotknęły ofiary wschodnioazjatyckiego kryzysu finansowego w latach 1997 - 1998. Ponadto kraje Azji Wschodniej sztucznie zaniżają kurs swojej waluty, by wspomóc rodzimych eksporterów. Za pieniądze z rezerw kupowane są amerykańskie papiery skarbowe, dzięki czemu konsumpcja w USA może być o siedem procent wyższa niż produkcja.

Jako rozwiązanie tego problemu Stiglitz proponuje modyfikację pomysłu wysuniętego w latach 60.: aby MFW emitował międzynarodową walutę rezerwową SDR (specjalne prawa ciągnienia), którą nazywa globalnymi zielonymi. Znikłaby wtedy konieczność gromadzenia rezerw w dolarach, co usprawniłoby globalizację bardziej niż jakakolwiek inna inicjatywa. Nie bardzo wiadomo, na czym miałyby polegać korzyści z przyjęcia tego rozwiązania. Być może pomogłoby ono zadłużonym po uszy krajom Afryki subsaharyjskiej - którym groziłoby jednak uzależnienie się od SDR - ale w żaden sposób nie zapobiegłoby wzrostowi rezerw w takich krajach jak Chiny, Japonia i Rosja.

W zakończeniu swojej książki Stiglitz przedstawia zarys nowych rozwiązań. Pragnie zminimalizować szkody wyrządzane społeczeństwu przez korporacje i zmaksymalizować wytwarzaną przez nie wartość dodaną. Jak to osiągnąć? Autor "Wizji sprawiedliwej globalizacji" ma pięć propozycji: wzmocnić odpowiedzialność społeczną korporacji, zapobiegać tworzeniu się monopoli i karteli, zwiększyć kary za zanieczyszczanie środowiska, umożliwić składanie międzynarodowych pozwów zbiorowych i wprowadzić do statutu WTO przepisy wymierzone w nieuczciwą konkurencję i korupcję.

Poza tym wszystkie globalne instytucje należy zdemokratyzować. Bogate kraje (chociaż w ostatnich czasach nie USA) prowadzą politykę zmniejszania nierówności majątkowych, ale te same kraje narzuciły reszcie świata wolny rynek w gruncie rzeczy nieograniczony żadnymi regulacjami. Stiglitz przyznaje, że za niski poziom rozwoju biednych krajów częściowo odpowiadają ich rządy, ale utrzymuje, że zła jakość rządzenia w ogromnej mierze wynika z korporacyjnych interesów. Osłabiając państwo narodowe, jednocześnie osłabiają one zdolność rządów do reagowania na stwarzane przez korporacje problemy. Potrzebne są demokratyczne instytucje międzynarodowe analogiczne do tych, które funkcjonują na szczeblu krajowym, przekonuje Stiglitz.

Co należy sądzić o tych argumentach? Już wymieniłem część pożytecznych analiz i propozycji Stiglitza. Zagadką pozostaje dla mnie, jak taki znakomity ekonomista mógł napisać tak niezadowalającą książkę. Dostrzegam w niej następujące słabe punkty: Stiglitz mocno niedoszacowuje skalę korzyści, jakie globalizacja - przy wszystkich jej niedoskonałościach - niesie mieszkańcom ubogich krajów. Globalizacja zdążyła wydobyć setki milionów ludzi z nędzy. Stiglitz dostrzega wyłącznie świat pełen porażek. Uważa, że wzrost ubóstwa poza Chinami kładzie się cieniem na postępach w zwalczaniu biedy, ale spadek liczby mieszkańców naszej planety żyjących w skrajnej nędzy to prawda radosna, a nie smutna, niezależnie od tego, czy dotyczy Chin, czy innych krajów. Po pierwsze, Stiglitz deprecjonuje osiągnięcia zanotowane poza Chinami. Przytacza dane, z których wynika, że w 2001 roku 877 milionów mieszkańców świata rozwijającego się żyło za mniej niż dolara dziennie, co oznacza wzrost o trzy procent w stosunku do 1981 roku. Pomija jednak fakt, że liczba ludności tych krajów zwiększyła się we wspomnianym okresie o 20 procent, co przekłada się na procentowy spadek wskaźnika nędzy z 32 do 21.

Stiglitz nie podaje również szacunków Banku Światowego, z których wynika, że jeśli redukcja biedy będzie nadal postępowała w takim tempie jak w okresie 1981 - 2001, to prawie na pewno wystarczy to do osiągnięcia jednego z oenzetowskich Milenijnych Celów Rozwojowych, a mianowicie obniżenia do 2015 roku liczby ludzi żyjących za mniej niż dolara dziennie o połowę. Inny obserwator powiedziałby, że szklanka jest do połowy pełna, a nie do połowy pusta. Tam gdzie Stiglitz przyznaje, że dokonał się postęp, jednocześnie zaprzecza, że sukces można przypisać obecnemu modelowi globalizacji. Dąży do wykazania, że lepiej powodzi się krajom, które odrzuciły wolnorynkową mantrę zwaną konsensusem waszyngtońskim. Na przykład rządy wschodnioazjatyckie, takie jak Japonia, Tajwan i Korea Południowa, inwestowały w branże przemysłu o wysokim potencjale wzrostowym, zachęcały obywateli do oszczędzania i ograniczały import podcinający korzenie ich rolnictwa i przemysłu wytwórczego, a Chiny i Indie obłożyły restrykcjami przepływy kapitału krótkoterminowego. Niewykluczone, że te interwencje miały swój wkład w azjatyckie cuda gospodarcze, ale z pewnością ważniejsza była liberalizacja tamtejszych gospodarek: w Chinach dekolektywizacja rolnictwa i wprowadzenie pod koniec lat 70. systemu odpowiedzialności gospodarstw domowych, a w Indiach daleko idąca deregulacja produkcji, inwestycji i handlu zagranicznego. Przede wszystkim zaś wschodnioazjatycki wzrost oparty na eksporcie byłby niemożliwy bez otwarcia zagranicznych - zwłaszcza zachodnich - rynków drogą umów dwustronnych i kolejnych rund obniżania ceł.

Globalizacja, przy wszystkich swoich niedoskonałościach, często sprawnie działa na rzecz biednych. Mimo że w zamierzeniu uniwersalna książka Stiglitza dotyczy głównie Afryki subsaharyjskiej, gdzie problemem jest przede wszystkim złe rządzenie. Jak się ostatnio przekonaliśmy, nawet afrykańskie kraje sukcesu, takie jak Kenia i Nigeria, mogą w jednej chwili pogrążyć się w chaosie.

Po drugie, Stiglitz nie docenia tego, w jak dużym stopniu kraje biedne trwają w nędzy na własne życzenie. Amerykański ekonomista nie zadaje zasadniczego pytania: dlaczego niektóre kraje się wzbogaciły, a niektóre nie? Z jego tekstu można wyczytać quasi-marksistowską odpowiedź: ponieważ bogaci wyzyskiwali biednych. Ja wolę odpowiedź podsuniętą przez Douglassa Northa: kraje, które dzisiaj są bogate, zbudowały lepsze instytucje niż kraje, które pozostały biedne, a rozbieżność w poziomie rozwoju gospodarczego między różnymi regionami świata pojawiła się już w XVIII wieku. Jak mówi North, wzrost gospodarczy wymaga zrównania stopy zwrotu z kapitału prywatnego i publicznego. To z kolei wymaga stworzenia i ochrony przez państwo prawa własności prywatnej. Budowa sprawnego systemu prywatnej własności była najważniejszym filarem zachodniego rozwoju ekonomicznego. Zalecenia Stiglitza dla krajów ubogich idą w przeciwnym kierunku. W swojej książce kładzie on nacisk na szkody wyrządzane przez koncerny międzynarodowe i chce je zmusić do płacenia za te szkody, czyli ograniczyć ich prawo własności w krajach rozwijających się. Stanowisko to może głosić tylko ktoś, kto uważa, że społeczna wartość przedsiębiorczości zmalała. Być może już tak jest w krajach rozwiniętych, chociaż jeśli przyjrzymy się rewolucyjnym skutkom takich wynalazków jak telefony komórkowe czy internet, to raczej odrzucimy taki wniosek. Ale teza ta jest ponad wszelką wątpliwość fałszywa w odniesieniu do świata rozwijającego się, który potrzebuje więcej, a nie mniej przedsiębiorczości. Stiglitz uznaje wprawdzie rolę dobrych instytucji wewnętrznych w sukcesie gospodarczym, ale zanadto koncentruje się na zewnętrznych źródłach porażki. Podsyca to naturalną skłonność przegranych do uznawania się za ofiary tych, którzy odnieśli sukces.

Po trzecie, Stiglitz pomija negatywne skutki globalizacji dla krajów rozwiniętych. Chodzi przede wszystkim o zagrożenie dla miejsc pracy i zarobków pracowników - na razie głównie niewykwalifikowanych, ale w rosnącym stopniu także wykwalifikowanych. Przeciętne realne wynagrodzenia w USA od co najmniej 20 lat stoją w miejscu, mimo że gospodarka amerykańska szybko się rozwija. Stiglitz przyznaje, że globalizacja skutkuje wzrostem płac pracowników niewykwalifikowanych w Chinach i spadkiem w USA oraz że ten pierwszy efekt jest silniejszy niż drugi. Odrzuca protekcjonizm, ale, jak już wspomniałem, potrafi zaproponować amerykańskim pracownikom tylko ciągłe przekwalifikowywanie się i podnoszenie kwalifikacji, aby dostosowali się do życia w konkurencyjnej globalnej gospodarce. Nie jest to jednak wystarczające rozwiązanie. Prawie wszystkie rodzaje zatrudnienia, które nie wymagają fizycznej obecności pracownika, można przenieść za granicę.

Po czwarte, Stiglitz nie docenia zagrożeń, jakie wiążą się z destabilizacją finansową. Amerykański kryzys hipoteczny dobitnie obrazuje, jak chwiejny jest system gospodarczy zdominowany przez rynki finansowe. Globalizacja zwiększa prawdopodobieństwo kryzysów finansowych, a jednocześnie redukuje zakres możliwości skutecznego reagowania na nie przez rządy. Po kryzysie wschodnioazjatyckim z lat 1997 - 1998 i ogłoszeniu niewypłacalności przez Argentynę w 2002 roku modna była teza, że szoki finansowe występują tylko w krajach rozwijających się z ich niedojrzałymi rynkami finansowymi, ale na Zachodzie odkryliśmy tajemnicę rynków, którym nie grozi krach. Ostatni okres zadał kłam temu przekonaniu. Rośnie liczba ekonomistów, którzy uważają, że kryzys hipoteczny z dużym prawdopodobieństwem wciągnie Amerykę - a wraz z nią liczne kraje uzależnione od amerykańskiej konsumpcji - w recesję. Niestabilność finansowa jest mocną kandydatką do tytułu największej słabości systemu globalnego kapitalizmu i ma znacznie większy potencjał destrukcyjny niż większość zagrożeń uwypuklonych w książce Stiglitza.

Wreszcie Stiglitz ignoruje niekorzystne związki między globalną nierównowagą na rachunkach bieżących - egzemplifikowaną przez gigantyczny amerykański deficyt handlowy - swobodą przepływu kapitału i utratą miejsc pracy przez Amerykanów. Nie jest to wyłącznie kwestia tego, że wolny handel wystawia amerykańskie firmy na zdrową konkurencję ze strony gorzej opłacanej wschodnioazjatyckiej siły roboczej. Nierównowadze sprzyja także zjawisko superkonkurencyjności wynikającej z obecnych reżimów kursowych, a konkretnie ze sztucznego utrzymywania chińskiej waluty na zaniżonym poziomie. Dawniej nie byłoby to możliwe. W klasycznym systemie parytetu złota kraje o dużym deficycie, takie jak dzisiejsze Stany Zjednoczone, musiałyby obniżyć poziom życia, aby odzyskać konkurencyjność. Przy obecnym antysystemie Ameryka może przez lata żyć ponad stan kosztem swojej konkurencyjności, a to dlatego, że dolar jest główną walutą rezerwową świata. Ameryka jest w tym szczęśliwym położeniu, że może emitować papiery dłużne za towary i usługi, które likwidują amerykańskie miejsca pracy. Antysystem walutowy odpowiada obu stronom. Amerykanie konsumują setki miliardów dolarów rocznie więcej, niż zarabiają, a wschodnioazjatyccy pracownicy dostarczają im warte 700 miliardów dolarów towary i usługi, które w przeciwnym razie sami by wytworzyli. Ponieważ ten irracjonalny układ jest jak na razie jedynym wymyślonym przez ludzki umysł sposobem na uniknięcie globalnej depresji, można zrozumieć, dlaczego istnieje konspiracja polityków na rzecz jego podtrzymania. Nie może on jednak funkcjonować wiecznie.

I ostatnia uwaga krytyczna: książka Stiglitza jest niestarannie napisana. Ten wybitny teoretyk ekonomii produkuje opasłe tomy pozbawione spójnej argumentacji. Chce w nich poinformować laików - i to mu się chwali - o pomysłach na gospodarkę, dzięki którym świat mógłby się stać lepszym miejscem, zwłaszcza dla ludzi biednych. Takie mobilizujące opinię społeczną publikacje mają oczywiście swoją rację bytu, ale Stiglitz nie rekompensuje braku naukowego rygoru elokwentnym i porywającym stylem. Moim zdaniem nie znalazł jeszcze języka, który pozwoliłby mu w sposób przystępny wyrazić jego poglądy ekonomiczne.

by Robert Skidelsky © 2008, The New York Review of Books

(Distributed by The New York Times Syndicate)

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Robert Skidelsky, ur. 1939, ekonomista i historyk brytyjski, emerytowany profesor Uniwersytetu Warwick. Znany przede wszystkim jako autor fundamentalnej trzytomowej biografii Johna Maynarda Keynesa (1983). Był współzałożycielem brytyjskiej Social Democratic Party. Obecnie zasiada w Izbie Lordów. Inne jego książki to m.in.: "English Progressive Schools" (1969) oraz "Interests and Obsessions" (1993). Po polsku wydano "Świat po komunizmie" (1999). W "Europie" nr 155 z 24 marca ub.r. opublikowaliśmy wywiad z nim "Europa nie musi być efektywna za wszelką cenę".