"Jedno jest pewne: Polacy są tak rodzinnym narodem, że z trudem znoszą dłuższą rozłąkę z bliskimi. Na emigracji straszliwie tęsknią, i to bez względu na wiek, zarobki i pozycję, jaką udało im się osiągnąć" - tłumaczy socjolog profesor Jacek Kurzępa, który po raz pierwszy dokładnie zbadał, jakie są konsekwencje najnowszej masowej emigracji Polaków. Wyniki raportu zatytułowanego "Gorzki migracyjny chleb" są wstrząsające - choć korzyści z wyjazdu za pracą nadal przeważają nad kosztami, to jednak jest całkiem jasne, że za granicą nie czeka na nas żadne mityczne Eldorado.
Usychanie z tęsknoty
Polacy chętnie opowiadają o swoim życiu w Londynie. Proszą tylko, by nie podawać ich nazwisk, a niektórzy chcą, by zmienić również imię, bo boją się, że ktoś ich w kraju rozpozna. O anonimowość prosi 25-letnia Magda (w Londynie od blisko 4 lat). Dziewczyna przez cały pierwszy rok na obczyźnie wręcz usychała z tęsknoty za rodzicami i młodszą siostrą. "Pracowałam wtedy jako opiekunka do dziecka, zarabiałam marne grosze i wszystko wydawałam na codzienne telefony do domu. A przecież nie było mi źle, a Londyn wręcz mnie oszołomił swoją wielkością i bogactwem" - mówi pulchna blondynka. Przestała płakać dopiero wtedy, gdy ściągnęła do siebie siostrę.
Bardzo tęskni za bliskimi również budowlaniec Mirek, którego spotykam w polskim klubie Orła Białego w dzielnicy Balham na południu Londynu. W Rzemieniu koło Mielca zostawił żonę i dwie małe córki. "Najtrudniejsze były pierwsze miesiące. Przyjechałem tu właściwie na gotowe, bo kuzyn załatwił mi niezłą robotę, ale codziennie przeklinałem go za to, że mnie tu ściągnął" - wspomina.
Teraz każdy jego dzień wygląda tak samo: wstaje o szóstej rano, wychodzi do pracy, wraca, je szybką kolację, kąpie się i zaraz siada przy komputerze. "Mam skype’a i codziennie rozmawiam kilka godzin z żoną. Chciałem ją tutaj ściągnąć, ale córka w tym roku zaczyna szkołę i bałem się, że się nie zaaklimatyzuje" - tłumaczy. W Londynie zostanie do czasu, aż wykończy budowany w rodzinnej wiosce dom. To jeszcze dwa, trzy lata. Stara się jeździć do kraju raz na trzy miesiące. Nagle niepytany zapewnia, że nigdy żony nie zdradził. "Każdy, tylko nie ja. Jej też wierzę" - mówi.
Mirek jest chlubnym wyjątkiem; z badań profesora Kurzępy wynika bowiem, że aż 27 proc. emigrantów przyznaje się do zdrady. Również eksperci alarmują: emigracja jest główną przyczyną rozstań. Zdaniem demografów z Uniwersytetu Jagiellońskiego rozwodem zakończy się aż 30 proc. emigracyjnych związków.
Polki szaleją z ciapatami
Gdy Mirek zapewnia o wierności małżeńskiej, ożywiają się jego koledzy siedzący przy sąsiednim stoliku i mimo wczesnej pory popijający na przemian piwo i wódkę. Słyszeli mnóstwo takich historii. "To się nazywa podwójne życie. Żona w Polsce, a tu kochanka" - mówi Krzysztof o spalonej słońcem i pooranej zmarszczkami twarzy. W Londynie mieszka od trzech lat, wykopuje piwnice pod już istniejącymi budynkami. Krzysztof śmieje się, że nie zostawił w Polsce nikogo, więc nikogo też nie zdradził.
Do niewierności bez specjalnego wstydu przyznaje się za to Sebastian, rezolutny 21-latek z blond grzywką, który przyjechał na Wyspy z okolic Łodzi. Miał polską przyjaciółkę, ale tutaj poznał dziewczynę z Mongolii i - jak mówi - chwilowo się zapomniał. Nowy związek też nie przetrwał, ale Sebastian specjalnie się nie martwi, bo wokół przecież jest mnóstwo dziewczyn. "Tylko na Polki nie ma co liczyć, bo one tylko patrzą, jaki masz portfel i wybierają tego z grubszym" - mówi chłopak z goryczą. Mirek ma na ten temat wyrobione zdanie. "Polki szukają lepszego życia, chcą uciec od biedy w kraju" - mówi i pociąga kolejny łyk piwa prosto z butelki. A Sebastian dodaje: "One oszalały na punkcie ciapatów. No, tych Hindusów i różnych takich Pakistańczyków".
Mieszane związki
Ciemnoskórego chłopaka z Jamajki ma 30-letnia Basia, która przyjechała na Wyspy z okolic Zamościa. "Nie robimy jeszcze planów na przyszłość. Raczej nie pojedziemy jednak na Jamajkę, bo tam nasz związek nie byłby akceptowany. On z kolei chyba nie czułby się dobrze u nas w kraju" - mówi drobna blondynka, którą spotykam w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w dzielnicy Hammersmith. Niemal wymarły jeszcze kilka lat temu POSK teraz tętni życiem. Kawiarnia i restauracja są pełne ludzi, przy recepcji leżą sterty polonijnych gazet.
Cudzoziemskiego narzeczonego ma też Magda, ta, która przez rok płakała z tęsknoty za bliskimi. Jej chłopak to pół Hindus, pół Egipcjanin, są razem już trzy lata. "Nie myślimy na razie o ślubie, bo on by chyba tego nie chciał. Ma inne podejście do życia i małżeństwa. Boli mnie to, ale co mogę poradzić?" - pyta i przez chwilę wygląda, jakby miała się rozpłakać. " Wydaje mi się, że go kocham i mam nadzieję, że zmieni zdanie. Jest wspaniałym człowiekiem. Mamy problemy, ale to nic" - mówi.
Mieszkająca w Londynie psycholog Grażyna Czubińska ostrzega jednak: wielokulturowe małżeństwa często kończą się nieszczęściem. "Bo gdy minie pierwsza fascynacja, okazuje się, że ludzie byli do nich zupełnie nieprzygotowani. Trafiają do mnie Polacy skarżący się, że nie mogą zaakceptować zwyczajów partnera" - mówi psycholog.
Sex and drugs...
Czubińska, założycielka Polskiego Centrum Zdrowia Seksualnego w Londynie, zna najciemniejsze problemy Polaków. Dwa razy w tygodniu, we wtorki i w środy, pacjenci przychodzą do jej gabinetu w dzielnicy Norholt, codziennie dzwonią i wysyłają e-maile. To zazwyczaj młodzi ludzie w wieku od 19 do 35 lat. Często zgłaszają się do niej po pomoc dziewczyny, które przyjechały w nadziei na lepsze życie, a wylądowały w szponach mafiosów z przemysłu pornograficznego. Zna też Polki, które pracują od rana do późnego popołudnia w sklepie, a wieczorem dorabiają jako prostytutki. "Chcą dorobić, bo widzą, że to łatwe zajęcie. Niektóre wręcz uzależniły się od tego sposobu życia" - mówi Czubińska.
A możliwości łatwego zarobku jest w Londynie mnóstwo. Wystarczy przejrzeć bezpłatną polonijne gazety, która leży w przedsionkach polskich kościołów, klubów i stowarzyszeń. "Poszukuję dziewczyn do pracy. Doświadczenie niekonieczne. Zarobki od 50 do 150 funtów za godzinę. Zadzwoń. 07960....".
Kolejne ogłoszenie: "Spragniona sexu Justyna doprowadzi cię do ekstazy". W słuchawce beznamiętny głos: "Zapraszam do siebie, mieszkanie na Greenfordzie. Mam 21 lat, jestem blondynką o brązowych oczach, mam 167 cm wzrostu. Godzinę spotkania ze mną sponsorujesz kwotą 60 funtów" - słyszę. Dziewczyna była w Polsce fryzjerką. W Londynie trafiła do zakładu prowadzonego przez Włocha. Była tam też inna Polka oraz Pakistańczyk. Justyna słabo znała angielski, więc została praktykantką. "Myłam głowy, donosiłam ręczniki, zamiatałam, czasem rozczesywałam włosy przed strzyżeniem. Dostawałam 5 funtów za godzinę, pracowałam 6 dni w tygodniu. Właściciel zakładu miał lepkie ręce. Kazał mi zostawać po godzinach i dobierał się do mnie. W końcu zaczęłam z nim sypiać. Ale podwyżki i tak nie dostałam, a po trzech miesiącach wyrzucił mnie i przyjął inną dziewczynę" - opowiada. Potem przeglądała ogłoszenia o pracy i znalazła ofertę z agencji towarzyskiej. "Zadzwoniłam. Skoro mogłam zadawać się z napalonym Włochem za darmo, to mogę brać za to pieniądze. I to dużo większe niż w zakładzie fryzjerskim" - dodaje bez większych emocji.
Ale do gabinetu Grażyny Czubińskiej przychodzą nie tylko zapłakane polskie prostytutki i ich klienci. O pomoc proszą również ludzie, którzy mieli wiele przypadkowych kontaktów seksualnych. "Mam kilka telefonów dziennie z pytaniem: <Gdzie się mogę przebadać?>. Najgorsze jest to, że ci ludzie nie mają elementarnej wiedzy, jak zabezpieczać się przed ciążą i chorobami przenoszonymi drogą płciową" - denerwuje się psycholog.
Inni specjaliści dodają: nie ma wątpliwości, że w wielomilionowym Londynie Polacy czują się o wiele swobodniej niż we własnym kraju. Z badań profesora Kurzępy wynika, że Polacy na emigracji stosują pokrętną wymówkę: "Tutaj mogę sobie pozwolić na więcej". Stąd upijanie się, ryzykowne zachowania seksualne i coraz częściej narkotyki.
Polak w depresji
O tym, co gryzie duszę Polaka, doskonale wiedzą wolontariusze wysłuchujący zwierzeń imigrantów. Co niedzielę w POSK i Klubie Orła Białego od 12 do 14 siedzą przy stoliku i czekają na ludzi, którzy chcą się podzielić z nimi swoimi troskami. "Opowiadają nam o problemach z pracą i mieszkaniem. Żalą się, że ktoś ich oszukał. Przychodzą, gdy są w żałobie" - opowiada koordynatorka projektu "Wysłuchiwanie zwierzeń w UK", psycholog Dorota Kędra.
Czasem, jak Agnieszka z Warszawy, po prostu chcą się wygadać. Kobieta przyjechała do Londynu 5 lat temu za mężem Anglikiem. Rzuciła dla niego dobrze prosperujący zakład kosmetyczny i zaczęła wszystko od nowa. " Udało mi się, pracuję w luksusowym spa, ale mam problem z tymi, no... relationships. Małżeństwo się rozpadło, mam nowego chłopaka, ale ciągle się kłócimy" - opowiada. Agnieszka ma niewiele ponad 30 lat i 16-letnią córkę. To z jej powodu nie zamierza na razie wracać do Polski - chce, by dziewczyna skończyła w Anglii szkołę. "Potem sama zdecyduje, gdzie będzie mieszkać. Ona będzie obywatelką świata. Nie tak jak ja, ciągle tęskniąca za ojczyzną" - mówi kobieta.
Pracujący w Londynie psycholodzy twierdzą, że spora część Polaków popada w depresję. Dlaczego? Bo są chronicznie zestresowani nowymi, nieznanymi warunkami, jedzą nieregularnie i mało śpią. Nie pomaga również tutejsza fatalna pogoda. Skutki londyńskiego spleenu odczuła na własnej skórze Ania Bach, z wykształcenia pedagog. "Najtrudniej było w zimie. Pracowałam wtedy w podrzędnym barze i zastanawiałam się, co ja tu robię. Zostawiłam w Polsce pracę, która dawała mi mnóstwo satysfakcji, i siedzę w tym okropnym mieście, podając piwo" - opowiada. Teraz jest już lepiej i we wrześniu zacznie studia. "Bo na emigracji najważniejsze jest wiedzieć, czego się chce. Wtedy wszystko można osiągnąć" - mówi z przekonaniem.
Bez celu i planu
I tu właśnie leży problem. "Spora część Polaków, którzy przyjechali do Londynu, nie ma żadnych planów. I co gorsza, nie wie, co chce tutaj robić" - tłumaczy Agnieszka Major, współzałożycielka stowarzyszenia Polish Psychologists’ Club, które bezpłatnie pomaga imigrantom. Jej zdaniem ci ludzie bardzo cierpią. "Na własne życzenie, bo wcale nie muszą tutaj być. Pokazuję im, co mogliby robić w Polsce, ale oni nie wierzą i powtarzają, że w kraju nie ma dla nich perspektyw" - mówi. Ona sama wiele razy mówiła pacjentom, by wrócili. - Jest mi przykro, gdy widzę, że ktoś się tu męczy, ale nie chce przyznać się do porażki.
I rzeczywiście, wszyscy Polacy spotkani w Londynie zapewniają, że odnieśli sukces. Zadowolona ze swojego losu jest więc Basia, magister elektrotechnik serwująca kawę na biznesowych spotkaniach, kosmetyczka Agnieszka, która sprzedała własny salon w Warszawie, by tutaj pracować w cudzym, i Magda od kilku lat pracująca w tym samym barze kanapkowym. "Bo imigranci są głęboko przekonani, że rodzina w kraju oczekuje od nich sukcesu. Więc odbierają sobie od ust, by wysłać bliskim ciężko zarobione pieniądze, a nawet biorą kredyty, kiedy jadą w odwiedziny. Bo muszą udowodnić, że doskonale im się powodzi" - tłumaczy Agnieszka Major.
Taką historię opowiada 23-letnia Kasia. Jej samej się udało - jest zastępcą menedżera w sieci sklepów kosmetycznych "The Body Shop" - ale zna takich, którzy mieli mniej szczęścia. "Pewnego dnia w parku zobaczyłam śpiącego na ławce kolegę z liceum. Obudziłam go i zapytałam, co tu robi. Siedzę - odparł zmieszany. Okazało się, że nie znalazł pracy, nie miał domu, a do Polski wstydził się wracać" - opowiada Kasia. Razem z kilkoma znajomymi dosłownie siłą wsadziła go w autobus. - Słyszałam, że studiuje. I nie zamierza wyjeżdżać za granicę.
Drogi Londyn
To jest ta wersja imigranckiej opowieści, której Polacy nie opowiadają zbyt chętnie. Bo przecież spora część przybyszów z Polski zarabia bardzo niewielkie jak na Wielką Brytanię pieniądze. Całkiem niedawno Home Office, czyli tutejsze ministerstwo spraw wewnętrznych, podało, że imigranci zarabiają średnio od 4,5 do 6 funtów za godzinę. Tymczasem z najnowszego raportu fundacji JRF wynika, że aby osiągnąć minimalny poziom życia, samotna osoba powinna zarabiać co najmniej 6,88 funta na godzinę. A życie imigranta w Londynie jest kosztowne. Na mieszkanie musi wydać około 400 funtów, kolejne 100 na bilet na komunikację miejską i co najmniej 200 na jedzenie. A na dodatek mieszka zazwyczaj w dzielnicy odległej od centrum nieraz o godzinę jazdy metrem, po kilkanaście osób w jedynym domu.
Takiego życia nie mogła znieść 34-letnia Agnieszka. "Mieszkaliśmy z mężem i rocznym synkiem w jednym pokoju razem z innymi imigrantami. To było dla mnie, nauczycielki akademickiej, bardzo trudne. Nie dałam rady, uciekłam do kraju" - opowiada kobieta. Kolejne dwa i pół roku była sama z dzieckiem. "Wtedy zaczęły się między nami problemy. Bałam się, że Tomek sobie kogoś znajdzie, że mnie zdradzi. Moja koleżanka zostawiła dwójkę dzieci dla takiego przelotnego romansu, a kolega znalazł sobie kochankę" - mówi.
W końcu zdecydowali, że zamieszkają razem w Londynie. Przechodzą jednak trudne chwile, bo Agnieszka spodziewa się kolejnego dziecka, u Tomka wykryto niedawno raka, a na dodatek odmówiono mu karty rezydenta. Na razie żyją z zasiłku wynoszącego niewiele ponad 300 funtów. "Emigracja to nie jest sielanka, bardzo człowieka zmienia. Mój mąż był kiedyś cichym i spokojnym facetem, a teraz stał się niecierpliwy, a nawet agresywny. Trzeba być bardzo mocnym psychicznie, aby utrzymać rodzinę" - opowiada.
Budowlaniec Mirek dzieli dom z ośmioma innymi Polakami. "Ja zmieniałem lokum już ze 20 razy. Najgorzej wspominam czas, gdy za ścianą mieszkała rodzina z Polski. Córka niemal co tydzień zmieniała faceta, jej matka upijała się i awanturowała, a na to wszystko patrzyła kilkuletnia wnuczka" - opowiada wzburzony Mirek.
Z raportu profesora Kurzępy wynika, że alkohol to na emigracji poważny problem. Do częstego picia przyznaje się niemal połowa badanych. W Londynie też widać skutki: w zamieszkanych przez przybyszów znad Wisły dzielnicach Balham, Ealing, Hammersmith i Putney jak grzyby po deszczu wyrastają polski kluby Anonimowych Alkoholików. "Na cotygodniowe spotkania przychodzi coraz więcej ludzi" - mówi niepijący od 12 lat Kazik, który opiekuje się klubem w Putney.
Powroty
Psycholodzy zapewniają jednak, że wszystkie problemy, jakich doświadczają imigranci, zostały przywiezione z Polski. - Tutaj tylko ujawniły się z większą siłą - mówi Agnieszka Major. Ona sama uważa, że licząca według różnych szacunków od 600 tys. do miliona ludzi polska społeczność w Wielkiej Brytanii nie jest trapiona jakimiś nadzwyczajnymi chorobami. "W Polsce też ludzie piją, biorą narkotyki, zdradzają się. Tutaj, w tym złudnym poczuciu anonimowości, wszystkie ekscesy stały się tylko bardziej widoczne" - śmieje się psycholożka.
Również profesor Jacek Kurzępa nie ma wątpliwości, że emigracja przynosi więcej plusów niż minusów. "To bez dwóch zdań. Ale trzeba powiedzieć rodakom, którzy wyjeżdżają, że emigracja to świat wielu pokus. Jedni dają sobie z radę, a drudzy wpakują się w niezłą kabałę. Nie jest tak, że za granicą tylko na nas czekają, i że zawsze sobie damy radę" - ostrzega socjolog. Z jego badań wynika również, że znaczna część rodaków wróci do kraju. Co przywiozą z imigracji?
Kasia: Doświadczenie, większą tolerancję, zrozumienie dla innych kultur i religii.
Mirek: Pieniądze.
Magda: Nowe obyczaje.
Basia: Tu z pewnością można się nauczyć życia. Kto sobie poradził w Anglii, poradzi sobie wszędzie.