p

Jan M. Rokita*

Polskie porażki w Europie

Należę do tej - zdaje się - nie tak znowu licznej grupy Polaków, którzy z dumą i satysfakcją patrzą na stan swojej Ojczyzny - jej dzisiejszą siłę witalną i nieprzebrane możliwości. Odległy jestem na przykład bardzo od ideologii pesymizmu integralnego, którego mistrzem i nauczycielem stał się ostatnio mój wybitny uniwersytecki profesor Ryszard Legutko. Upadła elita, lud zdeprawowany, tradycja umarła, ktokolwiek w zasadzie od zachodu zbliża się do bramy w Świecku, winien porzucić wszelką nadzieję. Ale też zawsze sądziłem, że owa fascynacja polskością nie może mnie uczynić ślepym na tak przecież liczne w dzisiejszej Polsce złe skutki nigdy niezwalczonych narodowych wad, pośród których słabość państwa i zdziecinnienie myśli czyniły i czynią ciągle najwięcej zła. Słabość państwa zostawmy na inną okazję. Myśl zdziecinniałą natomiast poznać można po dwóch łatwo zauważalnych cechach. Pierwsza z nich to niesuwerenność. Suwerenne może być tylko to, co dorosłe. Myśl zdziecinniała podąża zawsze za jakimś stadem baranów, zaniepokojona, że może zostać w tyle. Cecha druga to niedyskursywność. Zdolność prowadzenia dyskursu, rozumienia i odpierania zarzutów, a zwłaszcza uwzględniania twardych faktów przynależy do porządku dorosłości. Myśl zdziecinniała puszy się, gdy słyszy zarzuty i dufnie pieje w reakcji na opór twardych faktów. "Pawiem narodów byłaś i papugą" - papuga nie może być suwerenna, a paw - dyskursywny. Od 200 lat nikt tego krócej i trafniej nie ujął. Europa stała się szczególnie ukochanym przedmiotem polskiej myśli zdziecinniałej. I nie dziwota. Europa przecież miała być ukojeniem dla polskich nerwów starganych do szczętu codzienną odpowiedzialnością za własną niepodległość. Ileż można się samemu szarpać z niemal nierozwiązywalnymi problemami własnego jestestwa? Czy napiętnować agentów, czy uznać, że są cząstką naszego zwykłego losu? Jak te wymarzone autostrady zbudować, skoro żaden urząd państwowy nie ma nawet bladego pojęcia, jak się do tego zabrać? Jak naprawić wrogie człowiekowi, rozdęte i skorumpowane państwo? Przecież nawet Batoremu ani Piłsudskiemu się to nie udało. Jak w ogóle utrzymać realną suwerenność wobec znowu agresywnej Rosji i rodzącego się nowego niemieckiego mocarstwa? Mityczny "powrót do Europy" miał i ma ciągle w sobie coś z piękna politycznej eschatologii - Unia jako koniec dramatu i koniec trudnej narodowej odpowiedzialności. Jak powiedział mi kiedyś przy butelce wina polityk piastujący dziś bardzo wysoką funkcję publiczną: "Ach, przeorać to wszystko tą Unią i będzie święty spokój". Nawet badania opinii publicznej pozwalały zauważyć tę mocno infantylną narodową nadzieję: tak, pod każdym względem lepiej oceniamy rządy Brukseli niż Warszawy. Co więcej - i żeby nie było to wszystko takie proste - za częścią tej europejskiej mitologii stoi całkiem poprawna intuicja współczesnego narodowego interesu. Ma on na tym europejskim polu naturę dwojaką. Najpierw - co oczywiste - modernizacyjną. Przy wszystkich bagatelizowanych czasem w Polsce słabościach i chorobach unijnego organizmu jest to bezsprzecznie organizm sprawniejszy, a przede wszystkim lepiej dostosowany do świata współczesnego niż państwo polskie. Zaś acquis communautaire i fundusze strukturalne stały się najważniejszymi narzędziami unowocześnienia Polski w ciągu ostatnich 20 lat niepodległości. Ale ów interes ma także - co rzadziej jest w Polsce doceniane - jawny wymiar polityczny. I to wcale nie w tym sensie (jak można przeczytać w dziesiątkach banalnych raczej analiz), że członkostwo Polski w Unii załatwiło nam raz na zawsze odwieczny problem bycia między Niemcami i Rosją. Bo nie załatwiło. Wystarczy wyobrazić sobie, co mogło się stać, gdyby władzę w Berlinie utrzymał nadal ktoś taki jak Schröder. Podstawą dla tego interesu jest długofalowa zgodność między ambicją grania przez Polskę istotnej roli w Europie (gdybyśmy oczywiście taką narodową ambicję naprawdę mieli) i ambicją wyzwalania się spod kontroli europejskich mocarstw narodowych przez Komisję Europejską i podległą jej biurokrację. Paradoksalnie, ta ośmieszana czasami brukselska biurokracja w kategoriach czystej polityki (a więc układu sił) jest i pozostanie podstawowym sojusznikiem polskich ambicji.

Reklama

To oczywiście nie jedyny, ale z polskiego punktu widzenia jeden z ważnych argumentów za wspieraniem głębokiej integracji i wzrostu siły instytucji wspólnotowych Unii. Chronologicznie tak się złożyło, że pierwszy wielki proces wewnątrzeuropejski, w którym przyszło nam uczestniczyć zaraz po przystąpieniu, to proces przyjmowania eurotraktatu. Początek sprawy był od razu fatalny. Posłani do konwentu przygotowującego projekt reprezentanci Polski nie potrafili nawet zorientować się, że coś istotnego i niekoniecznie korzystnego dla ich kraju jest właśnie pod ich okiem rychtowane. Obecność tej trójki przedstawicieli w konwencie jest jedną z najbardziej kompromitujących przygód polskiej polityki. Gdy wkrótce - ku zaskoczeniu polskich polityków - okazało się, że wypichcony w skrytości tekst jest gotowym, praktycznie niemożliwym do zmiany traktatem, nastąpiła w Polsce chwila prawdziwego wstrząsu, którego owocem praktycznym była jedyna jak dotąd próba określenia w narodowej debacie realnych celów Polski w Europie. Przez chwilę można było mieć wrażenie, że w skołatanej aferą Rywina Polsce odżyły na chwilę wielkie duchy Batorego i Zamoyskiego, stawiając nam, współczesnym, najważniejsze pytania o państwo. Na całe życie zapamiętam szpitalne spotkania u łóżka połamanego w katastrofie lotniczej Leszka Millera, na których jedynym tematem była próba praktycznego zdefiniowania na tamten moment racji stanu państwa polskiego i ryzyka, jakie Polska będzie musiała podjąć. Dojrzała polityka gotowa jest brać odpowiedzialność za niepochopne i przemyślane ryzyko. Aleksander Kwaśniewski znalazł jednak sposoby na to, by ta chwila wielkości polskiej polityki szybko odeszła w przeszłość.

Od tamtego czasu - niezależnie od aktualnego stanu rozlicznych i zawiłych przygód i perypetii traktatu ateńskiego, który stał się lizbońskim - w Polsce zapanowało w jego kwestii myślenie niesuwerenne i niedyskursywne. Powstała sytuacja, w której, po pierwsze, bez końca na każdym traktatowym zakręcie reprodukowane są w niezliczonej ilości przez uczonych, polityków i dziennikarzy całe zdania stworzone niegdyś przez Valéry'ego Giscarda d'Estaing i jego towarzyszy ze słynnego konwentu, zdania należące do języka marketingu, a nie analizy traktatu. W Polsce mają one status poważnych przemyśleń. Po drugie, wytworzyła się psychologiczna atmosfera, w której widać, że poważni ludzie boją się podjąć z tymi twierdzeniami debatę. Do kanonu opinii weszły więc twierdzenia jawnie nieprawdziwe w świetle faktów, a nie takich czy innych poglądów. Że traktat zawiera zasadnicze dla przyszłości Unii reformy. Że bez tak zwanej reformy instytucjonalnej Europa nie jest w stanie dalej działać. Że jego uchwalenie ma jakiś (podobno bardzo istotny) związek z dalszym rozszerzaniem Unii. Że bez traktatu część krajów europejskich musi budować jakąś nową Unię (znana teoria "dwóch prędkości"). Publiczna powaga, w jakiej występują te wszystkie twierdzenia, została jeszcze wzmocniona przez fatalny fakt, że jakakolwiek dyskusja z treścią traktatu podejmowana jest jedynie przez przeciwników samego procesu integracji kontynentu. Ciekawe i merytoryczne opinie udało mi się na przykład znaleźć na portalu prowadzonym przez "Nasz Dziennik". Charakterystyczne i niezwykłe zarazem jest to, że bracia Kaczyńscy, podejmując dość nieudolne działania przeciw traktatowi, nie odważyli się jednak sformułować jawnych, prostych i otwartych argumentów do obrony swoich poczynań. Toteż poczynania te przestały być zrozumiałe nawet dla działaczy ich partii. Ten kuriozalny przecież sam z siebie fakt uzmysławia stopień paraliżu intelektualnego, jaki wywołać może z pozoru niegroźne zdziecinniałe myślenie.

Nie wchodząc już w inne kwestie dotyczące eurotraktatu, trzy zasadnicze do wyrobienia sobie poglądu przesłanki faktyczne wymagają nie tyle polemiki, co zwyczajnego sprostowania. Najpierw zatem warto zdać sobie sprawę, że - wbrew temu, co zewsząd słyszymy - eurotraktat nie rozwiązuje kluczowych problemów Unii Europejskiej. Żeby jednak zdać sobie z tego sprawę, trzeba, rzecz jasna, zapytać najpierw, jakie najważniejsze problemy, które zdecydują o jej przyszłości, ma dziś Unia. Odpowiedź nie wydaje się trudna, niezależnie od poglądu, jaki kto ma na integrację europejską. Jeśli integracja ma postępować, rozstrzygnięcia i jakiegoś postępu wymagają trzy kwestie. Pierwsza: jakie nowe polityki rozwinie Unia i jak je sfinansuje? Jako zwolennik integracji chcę, by Unia w ramach tych nowych polityk przejęła przede wszystkim większą część odpowiedzialności za walkę z przestępczością (unijna policja) oraz za budowę i utrzymanie paneuropejskiej infrastruktury (europejskie autostrady, trakcje i rurociągi) - co wymaga istotnego zwiększenia budżetu na ich finansowanie. Kwestia druga: jak spowodować, by najwięksi i najsilniejsi w Unii nie byli w stanie zmuszać nieco mniejszych i nieco słabszych do bezwzględnego podporządkowywania się ich interesom? To dotyczy w pierwszej kolejności Niemców i Francuzów. Jako zwolennik integracji wiem dobrze, że nikt nigdy w historii nie zbudował dobrowolnej federacji, jeśli więksi domagali się posłuszeństwa mniejszych. I trzecia kwestia: jak zagwarantować podwyższenie etycznych standardów polityki w Unii? Znów bowiem jako zwolennik integracji martwię się, że Europejczycy pewnego dnia definitywnie odrzucą projekt jedności Europy, jeśli uznają, że wyłącznymi autorami i beneficjentami tego projektu są cyniczni, kłamliwi i zdemoralizowani politycy. A więc: nowe polityki, gwarancje równoprawności mniejszych i słabszych oraz podwyższone standardy. Tego powinien dotyczyć traktat, który miałby pchnąć europejską integrację naprzód. Co więcej sądzę, że nie byłoby problemu ani z wytłumaczeniem Europejczykom regulacji zawartych w takim traktacie, ani z jego przepchnięciem przez referenda. Kwestie, którymi zajmuje się eurotraktat, są tymczasem dla Europy drugo-, jeśli nie trzeciorzędne. To jest traktat przyczynkarski. Dlatego jest taki długi i niezrozumiały - tak jak książki dawnych niemieckich historyków: mrówcza praca, mnóstwo szczegółów, tysiące przypisów, a wszystko nie wiadomo jakiej myśli ma dowodzić.

Reklama

Przyszłość Unii doprawdy nie zależy od tego, czy Niemcy będą mieć decydującą rolę w europejskim procesie decyzyjnym. Owszem, rozumiem, że to jest ważne dla Niemiec. Ale nie wszystko, co ważne dla Niemiec, jest także ważne dla Europy. Przyszłość Europy w najmniejszym stopniu nie zależy także od tego, czy Javier Solana będzie formalnie wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej. Bo wbrew temu, co wylewa się ze wszystkich gazet i telewizorów, zdrowy rozsądek podpowiada, że nie od tego zależy istnienie bądź nieistnienie wspólnej polityki zagranicznej Europy, tylko od tego, czy 27 członków Unii ma rzeczywiście wspólny intelektualny plan takiej polityki. Bo gdy go naprawdę będą mieć, w Unii przestaną wybuchać wewnętrzne konflikty na tle każdej nieomal poważniejszej decyzji. Tak samo los Unii w najmniejszym nawet stopniu nie zależy od ustanowienia urzędu stałego quasi-prezydenta. Równie dobrze zadanie przewodniczenia Radzie Europejskiej może być nadal wypełniane rotacyjnie przez szefów państw i rządów, a jedyny sens wspomnianej zmiany jest taki, by trwale uniemożliwić przewodniczenie krajom małym albo niewygodnym. Dokładnie tak samo ma się rzecz z odebraniem małym krajom prawa do komisarza: kilku komisarzy w tę czy w tamtą - to jest problem z dziedziny zarządzania rozwiązywalny za pomocą wiedzy na poziomie pierwszego roku studiów na tym kierunku. Niemal wszystko to, co jest przedstawiane jako tak zwana reforma instytucjonalna, od której ma zależeć przyszłość Unii, nosi taki właśnie charakter. Nawiasem mówiąc, wiedzy o tym, co byłoby istotne, a co trzeciorzędne w traktacie, uczyłem się parę lat temu, słuchając w Natolinie wybitnego znawcy Unii Jacka Saryusz-Wolskiego. Dlatego ogarnia mnie melancholia, gdy słyszę dziś tego samego profesora Jacka Saryusz-Wolskiego, jak wszystkie papugi powtarzającego, że najważniejszy jest traktat i reformy instytucjonalne. A ja - Panie Profesorze - mam obszerne notatki z Pańskich świetnych wykładów natolińskich, w których tłumaczył Pan, że tak zwane reformy instytucjonalne to faramuszki, a naprawdę Unia potrzebuje nowych polityk. Wynegocjowany ostatecznie kształt eurotraktatu był poważną porażką polskiej dyplomacji, a nie - jak słyszymy ciągle - wielkim jej sukcesem. I znów - co ważne - nie jest to kwestia poglądów, lecz faktów. Aby je sobie uświadomić i nie ulec nachalnej propagandzie, trzeba na spokojnie porównać zapisane u początku negocjacji w różnych dokumentach cele, jakie Polska sobie stawiała, i osiągnięte dziś rezultaty.

Pamiętam dokładnie, że główne cele negocjacji były trzy. Pierwszy - uratować świetną, wynegocjowaną kiedyś przez Buzka z Saryusz-Wolskim pozycję Polski w procesie decyzyjnym w Unii. Tu fiasko jest całkowite. Drugi - wpisać do traktatu znaczenie dziedzictwa chrześcijańskiego Europy, żeby nam tu jakiś trybunał w przyszłości nie nakazał uroczyście wystawiać aktów ślubu dwóm mężczyznom. Tu fiasko jest też całkowite, a niebezpieczeństwo coraz poważniejsze, jeśli uważnie przyjrzeć się kierunkowi, w jakim rozwija się orzecznictwo europejskich trybunałów. Zaś trzeci - zrobić przynajmniej krok w kierunku stworzenia systemu europejskiego bezpieczeństwa energetycznego. I tu pewnie można się spierać o rezultat, bo blankietowy zapis o solidarności energetycznej w sytuacji kryzysu znalazł się w końcu w traktacie. Ale ponieważ wymóg solidarności dotyczy tylko sytuacji kryzysowych i nie jest związany z żadnymi kompetencjami organów wspólnotowych Unii, faktycznie rzecz cała nadal zależy od swobodnego uznania rządów państw. Co oznacza na przykład dalszy ciąg niemieckiego egoizmu, chociażby w sprawie rury bałtyckiej. Nic tu się naprawdę po przyjęciu traktatu nie zmieni. Czy taki rezultat negocjacji w kwestii głównych celów państwa można na zdrowy rozum określić mianem sukcesu? Niestety, negocjator główny - prezydent RP - wykazał brak talentów negocjacyjnych i słabość woli, a potem - jako człowiek inteligentny - świadomy porażki, za pomocą propagandy próbował ją zamaskować. Nawet jego brat kilkakrotnie dawał publicznie do zrozumienia, że z tymi negocjacjami nie miał nic wspólnego. Jak często w Polsce bywało w ciągu ostatniego dwudziestolecia, tylko wariaci pokrzykiwali: "Król jest nagi". Ale ponieważ byli wariatami, nikt im nie wierzył.

To tyle, gdy idzie o sprawy, które są bardziej kwestią faktów niż poglądów. Dalej rozciąga się trudna dziedzina polityczna, dziedzina władzy sądzenia, w której trzeba dokonywać zawsze niepewnych ocen, kalkulacji i wyborów. Ostatnie zdania wypowiedziane będą już zatem zgodnie z taką właśnie logiką. Po tym, jak eurosceptyczny polski prezydent zdecydował się na położenie swego podpisu pod traktatem, uważałem, że Polska nie ma już żadnego ruchu. W tym sensie negatywnie oceniałem sejmową awanturę ratyfikacyjną. Wydarzenie irlandzkie zmieniło znowu tę perspektywę. Tym razem z dezaprobatą słuchałem słów polskiego premiera, że Irlandia znalazła się w kłopotliwej sytuacji. Oczekiwałbym raczej leżącej w polskim interesie mocno wyrażonej opinii, że głos ludu Irlandii w Europie ma takie samo znaczenie jak głos ludu francuskiego. I oczekiwałbym psychicznego wsparcia Polski dla Irlandczyków. Wsparcia, którego minimalnym przejawem powinno być jasno uzasadnione odłożenie polskiej ratyfikacji eurotraktatu do czasu formalnego określenia definitywnego stanowiska Irlandii. Zasada, jaką dziś należałoby przyjąć i precyzyjnie uargumentować, brzmi: Polska ratyfikuje eurotraktat dzień po tym, jak zrobi to Irlandia. I ani dnia wcześniej.

Jan M. Rokita

p

*Jan M. Rokita, ur. 1959, polityk, z wykształcenia prawnik. W czasach PRL działacz opozycji demokratycznej, członek ruchu Wolność i Pokój oraz NZS, uczestnik obrad Okrągłego Stołu. Od 1989 roku poseł na Sejm RP. Przewodniczący komisji ds. przestępczej działalności tajnych służb PRL (tzw. komisja Rokity). Szef URM w rządzie Hanny Suchockiej. Członek władz Unii Demokratycznej, Unii Wolności i Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Od 2001 roku w Platformie Obywatelskiej, w latach 2003 - 2004 uczestniczył w pracach sejmowej komisji śledczej ds. afery Rywina. W 2007 roku zrezygnował z kandydowania w wyborach i wycofał się z czynnej polityki. W "Europie" nr 180 z 15 września ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Złe idee, złe skutki".