p

Janusz Lewandowski*

Polityka i społeczne podziały

Po roku 2007 polityka ma mniejszy udział w pogłębianiu społecznych podziałów. Mniejsze wzięcie mają ci, którzy kopią społeczne rowy, niż ci, którzy je zasypują. Konflikty istnieją, jak istniały wcześniej, ale ujawniają się raczej w socjologicznych analizach i badaniach opinii publicznej. Politycy robią z nich wybiórczy użytek wedle własnej wygody. Koalicja rządząca zajmuje się ich wyciszaniem. Opozycja chciałaby podgrzewać, ale świeża pamięć o awanturnictwie IV RP odbiera jej wiarygodność. "Telewizyjna demokracja" odwraca podręcznikową zależność, wedle której demokratyczna polityka jest pokojowym arbitrażem realnych konfliktowych interesów. Dziś politycy sami kreują problemy albo selekcjonują te, na których można zbić interes, rozgrywając je na medialnej arenie. Bynajmniej nie muszą to być sprawy istotne społecznie, ideowo lub gospodarczo.

Reklama

Wrażenie wyciszenia konfliktów bierze się częściowo z metody politycznej obranej przez Tuska. Metody nagradzanej przez publiczność zmęczoną politycznym hałasem. Po części wrażenie to ma jednak również obiektywne podłoże. Główna oś polaryzacji polskiego społeczeństwa z okresu intensywnych przemian straciła znaczenie. Tworzyli ją - z jednej strony - ci, którzy akceptowali bolesne niekiedy reformy, a z drugiej ci, którzy uważali się za ofiary transformacji ustrojowej. Tych drugich zmobilizował już na wstępie Tymiński, dyskontując stany lękowe czasu terapii szokowej. Przez następne lata, gdy postpezetpeerowska lewica wystąpiła z otwarta przyłbicą, opisywano ów podział jako starcie postkomuny z obozem solidarnościowym. Był to język wygodniejszy dla strony solidarnościowej, której dawał wyższość moralną i historyczną rację, ale niewygodny dla postkomunistycznej lewicy, która umykała z tego pola, "wybierając przyszłość". Opisywał on rzeczywistość trafnie o tyle, że wspomniany podział nie był zwykłym podziałem na wygranych i przegranych transformacji. Po stronie reform opowiadała się etosowa inteligencja, która materialnie ucierpiała w latach 90. Po drugiej stronie wystąpiła dawna nomenklatura PRL lepiej odnajdująca się w kapitalistycznych realiach. SLD wygrywał wybory jako reprezentacja wykluczonych i uwłaszczonych, czyli, tak czy owak, przestraszonych. Będąc formą samoobrony niegdysiejszego establishmentu przed historycznymi rozliczeniami, budził zarazem nostalgię za utraconym bezpieczeństwem socjalnym dawnego systemu.

O ile etykiety postkomuny i obozu solidarnościowego zużyły się po roku 2001, to fundamentalny podział na wygranych i przegranych odnowił się w przeciwstawieniu "Polski solidarnej" i "Polski liberalnej" wykreowanym przez PiS w wyborach 2005 roku. Tyle że nastąpiła zamiana ról. Definiując się jako "solidarnościowy", obóz Kaczyńskich zebrał głosy przegranych, zalęknionych i zawistnych. To, co było skuteczne w dobie 17-procentowego bezrobocia i poczucia braku szans, nie wystarczyło w roku 2007, gdy Kaczyńscy zbrzydli Polakom, a ci ostatni poczuli smak koniunktury i masowo znaleźli dodatkowe szanse życiowe w Wielkiej Brytanii czy Irlandii.

Przejściowo - w okresie dochodzenia do członkostwa w Unii Europejskiej - ujawnił się i nabrał politycznej mocy spór o nasze miejsce w Europie. Nadał on impet eurosceptykom wspomaganym przez Radio Maryja. Efektem był znaczący wynik LPR w wyborach europejskich roku 2004. Bliższe wejrzenie w geografię referendum akcesyjnego pozwala uznać ową europolaryzację za kolejne wcielenie fundamentalnego podziału na Polskę A i B, na ufnych i zalęknionych, modernizatorów i dziwnych tradycjonalistów, niby to antykomunistycznych, ale tęskniących jednocześnie za bezpieczeństwem socjalnym PRL. Spór europejski przebrzmiał. Nie potwierdziły się strachy rozbudzane w czasie referendum, a namacalne stały się korzyści z naszego członkostwa. Dzisiejszy spór o ratyfikację traktatu lizbońskiego rozgrywa się na szczytach władzy, nie angażując społecznych emocji.

Reklama

Tak więc koniunktura i stabilizacja powiązane z członkostwem w Unii Europejskiej rozbroiły główne napięcia epoki transformacji i akcesji. Potencjał polityczny kryjący się w dzisiejszych, drugorzędnych podziałach - od tarczy rakietowej po biografię Wałęsy - jest znacznie mniejszy. Opłaca się podtrzymywać napięcie na linii prezydent - premier i inne konflikty utrwalające dwubiegunowy charakter sceny politycznej. Tusk wygrał jako lider szerokiego frontu sprzeciwu wobec politycznej nachalności IV RP, kiedy państwo było intruzem w polskich domach - skore do połajanek, ale nieskore do rozwiązywania bytowych problemów. Tuskowi sprzyja przejściowy brak dramatycznych wyzwań. Mając dodatkowe alibi w postaci groźby prezydenckiego weta, głosi pochwałę małych kroków, unikając dużych projektów reformatorskich, które ze swej natury polaryzują społeczeństwo.

Opozycja nie rezygnuje i szuka własnych linii podziału. Hufce PiS i lewicy już zajęły pozycje bojowe. PiS chce dzielić Polaków wedle sposobów odczytywania najnowszej historii. Nie da się udowodnić, że książka Gontarczyka i Cenckiewicza powstała na polityczne zamówienie, ale robi takie wrażenie. Niewątpliwie udało im się podzielić Polaków w sprawie "Bolka", choć skutek w postaci przypływu sympatii do Wałęsy nie był zamierzony.

Lewica szuka swej szansy w zaczepkach obyczajowych. Nowe przywództwo chce uprawiać zapateryzm po polsku. Jest to jednak wtórne i blade, jak każdy import - obyczajowy, ekologiczny czy antyglobalistyczny. Nasze spory o parady gejów, zapłodnienie in vitro czy ciążę małoletniej Agaty prowokują wprawdzie prawicowych harcowników, ale PO i PiS nie dają się wciągnąć do bitwy, świadome, że większość społeczeństwa nie chce stawiania tych spraw na ostrzu noża.

Zaskakujący społeczny rezonans zyskują problemy wąskich środowisk, jak choćby los grupki żołnierzy oskarżonych o zbrodnie w Afganistanie. Obecność naszych misji wojskowych w zapalnych rejonach świata obchodzi Polaków, bo rodzi ryzyko bardziej namacalne dla polskich rodzin niż zagrożenie terrorystyczne na naszej ziemi.

Czas przyjaznej geopolityki, czyli zakotwiczenia w NATO i UE oraz dorabiania się i materialnej stabilizacji, łagodzi polityczne namiętności. Podobnie oddziałuje zmiana pokoleniowa, a wraz z nią przypływ wiary we własne siły. Nasze międzynarodowe otoczenie staje się jednak niespokojne i szykuje zagrożenia, które mogą naruszyć polityczną idyllę. Są tacy, których razi postmodernistyczna normalność i chcieliby więcej "polityczności". Nie życzę Polakom, by znowu dożyli "ciekawych czasów". Wybieram demokratyczną nudę i prozę małych sporów, które nie zamieniają się w zimną wojnę domową.

Janusz Lewandowski

p

*Janusz Lewandowski, ur. 1951, polityk, ekonomista, członek władz krajowych Platformy Obywatelskiej. W latach 1980 - 1989 był doradcą ekonomicznym "Solidarności". Współzakładał Kongres Liberalno-Demokratyczny. Pełnił funkcję ministra przekształceń własnościowych w rządach J.K. Bieleckiego (1991) i H. Suchockiej (1992 - 1993). Był posłem I, III i IV kadencji. W 2004 roku został wybrany na posła do Parlamentu Europejskiego, w którym był m.in. przewodniczącym komisji budżetowej. W "Europie" nr 203 z 23 lutego br. opublikowaliśmy debatę z jego udziałem "Do czego służy władza w epoce PO?".