p
Ahmed Rashid*:
Nowe Strategie terrorystów
Po 11 września 2001 roku czytelnicy na całym świecie szybko poznali podstawowe zasady dżihadu, także w wypaczonej wersji Al-Kaidy. Teraz półki zachodnich księgarń znowu zapełniły się książkami na ten temat. Dżihad, czyli "dokładanie starań w jakiejś dziedzinie", ma bardzo szeroki zakres znaczeniowy - od oczyszczania duszy i dobrych uczynków na rzecz wspólnoty po obronę atakowanego islamu. W każdym większym wyborze hadisów, czyli wypowiedzi Mahometa zebranych przez uczonych wiele lat po śmierci Proroka, zawarte są jego definicje dżihadu, toteż dyskusje o tym pojęciu zawsze rodziły spory interpretacyjne.
Dżihad afgańskich mudżahedinów przeciwko wojskom sowieckim w latach 80. był wspierany przez USA i Zachód. W tej walce brało udział około 40 tysięcy nie-Afgańczyków, w tym wielu przechodzących szkolenie religijne i wojskowe finansowane przez CIA i współorganizowane przez pakistańskie służby. Niektórzy walczyli i ginęli, niektórzy wracali do domu krzewić wiarę, zabierając ze sobą listę kontaktów nawiązanych na "uniwersytetach dżihadu" w takich pakistańskich miastach jak Peszawar. W latach 90. dżihad stał się słowem o bardzo negatywnym wydźwięku, ponieważ Afgańczycy wyrzynali się nawzajem podczas krwawej wojny domowej nazywanej przez obie strony dżihadem. To samo robili muzułmanie w innych częściach świata: zabijali swoich muzułmańskich braci, powołując się na dżihad.
Kiedy Osama bin Laden w 1996 roku w swojej afgańskiej bazie postanowił rozpętać dżihad przeciwko USA i Zachodowi, niewielu potraktowało go poważnie. Rządy zachodnie nie zwracały większej uwagi na wydarzenia w Afganistanie, który stawał się inkubatorem nowego, arabskiego "globalnego dżihadu" wymierzonego w Zachód. 15-letnie powstanie przeciwko rządowi indyjskiemu w Kaszmirze uczyniło z mieszkańców Azji Południowej ekspertów od organizowania samobójczych zamachów. Długotrwała wojna domowa w Somalii doprowadziła do rozproszenia władzy, którą przejęły liczne grupy dżihadystów. Konflikt izraelsko-palestyński w coraz mniejszym stopniu wydawał się możliwy do rozwiązania. Nieudane inicjatywy pokojowe z końca drugiej kadencji prezydenta Clintona zbiegły się w czasie z radykalizacją nastrojów wśród Palestyńczyków.
Obozy w Afganistanie na długo przed pojawieniem się Al-Kaidy służyły budowie globalnej siatki terrorystycznej. Młodzi ludzie szkoleni w tych obozach nie byli jednak absolwentami islamskich medres i kierowała nimi nie tyle ekstremistyczna ideologia islamska, ile chęć zobaczenia świata, pobawienia się bronią i przeżycia młodzieńczej przygody. W tej fazie tacy młodzieńcy mogli jeszcze zostać odciągnięci od dżihadu do czegoś bardziej konstruktywnego, gdyby rządy muzułmańskie i zachodnie miały świadomość tych procesów. Dzisiejsze programy edukacyjne nakierowane na zdobywanie kwalifikacji - ważny element walki z dżihadem w Iraku, Afganistanie, Arabii Saudyjskiej i gdzie indziej - są trochę spóźnione i coraz trudniejsze do realizacji, ponieważ dzisiejsi terroryści umieją sprzedać swoją ideologię w sposób znacznie bardziej atrakcyjny niż na początku lat 90.
Opisane powyżej stadium wstępne zakończyło się w 1996 roku, kiedy do Afganistanu przyjechał bin Laden, by Arabom i innym ludziom, którzy widzieli w nim swego przywódcę, zaproponować nową interpretację dżihadu jako bezkompromisowej i permanentnej wojny z Zachodem i jego "lokajami" w świecie muzułmańskim. W 1998 roku, kiedy Al-Kaida przeprowadziła zamachy na dwie ambasady amerykańskie w Afryce, z dziesiątkami ofiar wśród afrykańskich muzułmanów, bin Laden otwarcie zadeklarował tym samym, że zabijanie braci muzułmanów, kobiet i dzieci jest uprawnione, mimo że Koran każe unikać ofiar cywilnych podczas wojny oraz szczególnie chronić kobiety i dzieci.
Na Zachodzie nikt nie zdawał sobie sprawy, jak daleko bin Laden odszedł od zasad islamu. Jego taktyka nie miała nic wspólnego z religią, chodziło wyłącznie o zdobycie wpływów politycznych. Dżihad utracił swój obronny charakter, a stał się strategią zaczepną, która wynosiła na piedestał męczeństwo. Każda religia ma swoich męczenników - takich jak pierwsi chrześcijanie czy żydzi prześladowani przez Rzymian - i islam nie stanowi tutaj wyjątku, ale Koran kategorycznie zakazuje samobójstwa. Dopóki Al-Kaida nie zaczęła stawiać tekstów teologicznych na głowie, męczeństwo było akceptowane tylko jako ostateczność dla przypartego do muru muzułmańskiego żołnierza, a nie jako świadomy wybór. Tę radykalną zmianę rozumienia męczeństwa wielu komentatorów uznało za zielone światło dla islamskiego terroryzmu.
Przed 11 września Al-Kaida przeprowadzała samobójcze zamachy, ale także uprawiała dżihad na tradycyjnych polach bitwy, wspierając takich sojuszników jak talibowie, terroryści kaszmirscy i somalijscy watażkowie. Ekstremiści z lat 90. nie wysadziliby się w powietrze - życie zbyt wiele dla nich znaczyło i zbyt dobrze się bawili, roznosząc dżihad na cały świat.
Oczywiście Al-Kaida nadal prowadzi konwencjonalne wojny partyzanckie, walcząc z wojskami amerykańskimi w Iraku i Afganistanie, ale dzisiaj, siedem lat po 11 września, dla niej i jej sojuszników na całej planecie dżihad jest coraz bardziej tożsamy z zamachami samobójczymi. Nie jesteś dobrym dżihadystą, jeśli nie zabijesz samego siebie w akcie zabijania wielu innych ludzi. A zatem po 11 września ekstremistyczna interpretacja dżihadu uległa kolejnej metamorfozie, przeradzając się w kult samobójczych zamachów, przeciwko którym z reguły nie ma szans się obronić. Na męczeńskich filmikach nagrywanych tuż przed wysadzeniem się w powietrze zamachowcy lubią epatować takimi stwierdzeniami jak "wy, Amerykanie, kochacie życie, my kochamy śmierć". Kiedy nagrania te pokazuje się w zachodniej telewizji, muzułmanie i ich religia sprawiają idiotyczne i obłąkane wrażenie. Filmiki te podsycają na Zachodzie antyislamską ksenofobię, która z kolei pomaga werbować ochotników do samobójczych zamachów w Iraku, Afganistanie i Pakistanie. W ten sposób koło się zamyka.
Jak jednak wynika z krótkiej, lecz przenikliwej książki Michaela Bonnera "Jihad in Islamic History" (Dżihad w dziejach islamu), rozumienie pojęcia dżihadu nieustannie się zmieniało. Bonner pisze, że wczesne sukcesy islamu wynikały ze stworzenia przez indywidualistycznych arabskich koczowników wspólnoty opartej na wierze w Boga. Jednym z filarów tej "wczesnej (mekkańskiej) wspólnoty była troska o ubogich i upośledzonych". Niestety, we współczesnych państwach islamskich opieka państwowych instytucji nad potrzebującymi prawie nie istnieje. Poza nielicznymi wyjątkami zarówno muzułmańskie elity, jak i ekstremiści nie wyznają poglądu, że państwo ponosi odpowiedzialność za społeczeństwo obywatelskie i za ubogich. Tymczasem większość zwykłych muzułmanów uważa islam za religię, dla której troska o los biednych ludzi jest czymś podstawowym.
Bonner pisze, że w okresie europejskiej ekspansji islamu dżihad zyskał charakter "ideologii imperialnej", która miała zapewnić sukcesy wojskowe. Z kolei w XVIII i XIX wieku stał się narzędziem obrony przed brytyjską, francuską i rosyjską ekspansją w świecie islamu. W długiej historii islamu, pisze Bonner, nie ma niczego, "co skazywałoby nas na cykl przemocy i klęski. Historia dżihadu zawsze obejmowała powroty do dawnych koncepcji i form, ale również budowę nowych struktur politycznych i twórczych rozwiązań".
Weźmy Afganistan. Podczas dziesięcioletniej wojny z Sowietami nie było ani jednego zamachu samobójczego. Swój pierwszy taki zamach Al-Kaida zorganizowała dwa dni przed 11 września 2001 roku, mordując popularnego przywódcę antytalibskiego Ahmeda Shaha Masouda. Potem nastąpiła przerwa do 2004 roku, kiedy odrodzeni talibowie zorganizowali sześć zamachów samobójczych przeciwko siłom amerykańskim i afgańskim. W kolejnych latach ich liczba podniosła się do 21 w 2005 roku, 136 w 2006 roku i 137 w 2007 roku. Rosła też skala rzezi. W zeszłym roku ofiar śmiertelnych było 1730, a rok wcześniej 1100. Talibowie wybierają nieosłonięte cele - w ubiegłym roku na skutek różnego typu zamachów, w tym samobójczych, zginęło 900 afgańskich policjantów i 40 afgańskich pracowników socjalnych.
Zamachy samobójcze są możliwe dzięki nowym metodom szkolenia i indoktrynacji w wykonaniu Al-Kaidy, jak również kwitnącemu handlowi narkotykami, który pozwala wypłacać rodzinom zamachowców gigantyczne odszkodowania. Jeszcze tragiczniejszy jest fakt, że terroryści nie oszczędzają już kobiet i dzieci. 6 listopada 2007 roku zamachowiec samobójca wysadził się w powietrze w Baghlan w północnym Afganistanie, zabijając 72 Afgańczyków, w tym 5 posłów do parlamentu i 59 dzieci. Afgańskie szkoły regularnie padają ofiarą ataków i około 600 z 8500 zamknięto, odsyłając 300 tysięcy uczniów do domu. Ponad 150 nauczycieli i uczniów poniosło śmierć.
Za granicą, w plemiennych regionach Pakistanu, tamtejsi talibowie i różnej maści ekstremiści założyli bazę, w której przygotowują coraz groźniejsze zamachy samobójcze wymierzone w armię, wywiad i policję pakistańską i afgańską. Liczba samobójczych ataków w Pakistanie wzrosła z 6 w 2006 roku do 56 rok później - zginęło 217 cywilów oraz 419 funkcjonariuszy i wojskowych, w tym jeden generał.
Największym sukcesem pakistańskich talibów był zamach na Benazir Bhutto zamordowaną w Rawalpindi 27 grudnia 2007 roku, na 10 dni przed wyborami, w których zgodnie z prognozami jej partia miała wygrać. (Wybory przełożono na 18 lutego 2008 roku i Pakistańska Partia Ludowa rzeczywiście je wygrała, a następnie utworzyła rząd koalicyjny z partią Nawaza Sharifa). W pierwszych czterech miesiącach tego roku w Pakistanie doszło już do 19 zamachów samobójczych, z 274 ofiarami śmiertelnymi i setkami rannych.
W Afganistanie i Pakistanie prowadzone są oddzielne, lecz wzajemnie się wspierające kampanie, które mają na celu destabilizację obu krajów, kampanie organizowane przez Al-Kaidę, afgańskich i pakistańskich talibów oraz inne środkowoazjatyckie ugrupowania islamskie. W początkowej fazie zamachowcy samobójcy w znacznym procencie rekrutowali się spośród pakistańskich i afgańskich sierot i zaburzonych psychicznie nastolatków ze szpitali psychiatrycznych, sierocińców i obozów dla afgańskich uchodźców w Pakistanie. Przywódcy talibów trafnie przewidzieli, że samobójcza "ofiara" przyciągnie falę bardziej kompetentnych i fanatycznych rekrutów. Zbudowano taśmowy system produkcji zamachowców. Nastolatków werbuje się w medresach z pasztuńskiego regionu przy granicy z Afganistanem, a następnie przechodzą oni rozmaite szkolenia w kolejnych domach i obozach. Uczy się ich na przykład, żeby przed zdetonowaniem ładunku pochylili głowę, tak by została zmasakrowana nie do poznania. W tym samym czasie osobne zespoły wybierają następne cele w Afganistanie.
Według funkcjonariuszy europejskich wywiadów, z którymi rozmawiałem w Kabulu i Islamabadzie, przygotowywanie zamachów - rekrutacja, szkolenie, indoktrynacja i dostarczanie materiałów - odbywa się po pakistańskiej stronie granicy, ale władze Pakistanu na razie niewiele w tej sprawie robią. Obecność bin Ladena, który według amerykańskiego wywiadu przebywa na terenie Pakistanu, działa inspirująco. Produkcja pasów na ładunki wybuchowe w pasztuńskich regionach plemiennych stała się czymś w rodzaju chałupniczego przemysłu. W jednym domu robi się detonator, w drugim szlifuje żelazne kulki, w trzecim zszywa pas i tak dalej. Gotowy towar odbierają talibowie, których machina propagandowa utrzymuje, że w kolejce do zamachów ustawiają się setki młodych ochotników. Największe problemy to znalezienie odpowiednich celów ataków i niedobór środków wybuchowych. W Pakistanie wysadzają się przede wszystkim Pakistańczycy, w Afganistanie - Afgańczycy, Pakistańczycy, Kaszmirczycy i mieszkańcy Azji Środkowej. 3 marca tego roku urodzony w Niemczech Turek Cuneyt Cifici wjechał załadowanym środkami wybuchowymi samochodem w bramę amerykańskiej jednostki wojskowej we wschodnioafgańskiej prowincji Chost, zabijając dwóch amerykańskich żołnierzy i raniąc piętnastu. Zginęło również dwóch afgańskich cywilów.
Podobna taśma produkcyjna wiezie Afrykańczyków, Arabów i Europejczyków do Iraku, żeby wysadzali się w powietrze. W tym roku notuje się w Iraku średnio 18 zamachów samobójczych miesięcznie, w porównaniu do 9 w roku ubiegłym. Kult samobójstwa jest do tego stopnia akceptowany, że bojownicy Al-Kaidy noszą pasy zamachowców samobójców jako stały element wyposażenia, kiedy toczą walki z wojskami amerykańskimi. Dzięki pasom nie pozwalają wziąć się żywcem i pociągają za sobą do grobu amerykańskich żołnierzy, ale przede wszystkim zaspokajają pragnienie życia w aureoli męczennika.
Taktyka samobójczych zamachów nie pozwala jednak wygrywać wojen, obalać rządów ani wpływać na przekonania lokalnej ludności. Zamachowcy nie wyprą też wojsk amerykańskich i sojuszniczych z Afganistanu i Iraku. Ale pod jednym względem taktyka ta przynosi skutek: lokalna ludność jest tak spanikowana, zdezorientowana i zastraszona, że podejmowane przez władze państwowe i siły zachodnie próby przeciągnięcia jej na swoją stronę stają się coraz bardziej daremne. Zamachy samobójcze nie przynoszą zwycięstwa powstańcom, ale wytwarzają stan politycznej próżni graniczącej z anarchią, skutkiem czego odbudowa kraju jest niemożliwa. Wojna może trwać do momentu, kiedy terrorystom skończą się kandydaci na samobójców.
Niestety, muzułmańscy przywódcy polityczni i religijni nie przeciwstawiają się tej ofensywie. Tylko garstka znanych duchownych potępiła samobójcze zamachy jako haram, czyn surowo zakazany przez prawo islamskie, a samobójstwo należy do tej kategorii. Inni mówią, że zamachy samobójcze są dopuszczalne, jeśli przeprowadza się je przeciwko niewiernym z Zachodu, a nie muzułmanom. Na palcach jednej ręki można policzyć cieszących się większym poparciem islamskich polityków pakistańskich, którzy otwarcie potępili Al-Kaidę i jej sojuszników. Większość przywódców religijnych uprawia zakłamanie, twierdząc, że Al-Kaida nie istnieje, że jest fikcyjnym tworem Amerykanów wykorzystywanym do walki z muzułmańskim światem.
Amerykańscy urzędnicy próbują przeciągnąć na swoją stronę tak zwanych "umiarkowanych muzułmanów". Polityka ta jest całkowicie nieskuteczna. Muzułmanom trudno jest zdefiniować umiarkowane stanowisko, ponieważ nawet liberalni muzułmanie wykształceni na Zachodzie są zagorzałymi przeciwnikami polityki amerykańskiej na Bliskim Wschodzie. Tych, którzy opowiadają się przeciwko ekstremizmowi, trafniej byłoby nazwać liberalnymi muzułmanami, ale jest ich niewielu. Liberalizm nie ma na Bliskim Wschodzie zbyt dobrej prasy: politykom kojarzy się z żądaniami demokratyzacji, a duchownym z rozluźnieniem obyczajów.
W Pakistanie i innych krajach muzułmańskich toczy się ożywiona debata na temat ekstremizmu - w prasie, na uniwersytetach, w kręgach urzędniczych. Ale jeśli władze państwowe nie promują umiarkowanej wersji islamu i nie prowadzą zdecydowanej walki z ekstremizmem, społeczeństwo obywatelskie jest za słabe, by podołać temu zadaniu. Ponadto Zachód jest skazany na porażkę w sporach religijnych, dopóki zbrojnie okupuje Irak i inne kraje muzułmańskie.
Celem amerykańskiej strategii nie powinno być wyszukiwanie "umiarkowanych" i przybijanie im pieczątki "made in USA", lecz wzmacnianie społeczeństwa obywatelskiego i demokratycznych instytucji. Stany Zjednoczone odsunęły te zadania na daleki plan, w swojej błędnie przemyślanej "wojnie z terrorem" stawiając na siłę militarną. Zamiast wydawać pieniądze na medresy tylko dlatego, że władze Pakistanu i innych krajów o to proszą, rządy zachodnie powinny przeznaczać więcej środków na świeckie szkoły państwowe, tak by stanowiły one realną alternatywę dla medres. Kraje zachodnie mówią, że chcą znaleźć umiarkowanych muzułmanów, ale nie zapewniają adekwatnego i odpowiednio ukierunkowanego wsparcia finansowego gospodarce ani systemowi szkolnictwa. Ekstremistom odpowiada, że Zachód dzieli społeczeństwa muzułmańskie na ekstremistów i umiarkowanych, ale nie robi nic, by wspomóc umiarkowanych. Skutek jest wyłącznie taki, że ekstremiści wiedzą, kto jest z nimi, a kto przeciwko nim.
Prowadzona po 11 września amerykańska wojna z terrorem rozmija się z potrzebami i sympatiami ludności krajów muzułmańskich. Około 80 procent z przekazanych od 2001 roku 10 miliardów dolarów amerykańskiej pomocy dla Pakistanu otrzymała armia tego kraju. Wojsko amerykańskie wydaje ponad miliard dolarów miesięcznie w Afganistanie i ponad 9,8 miliardów dolarów miesięcznie w Iraku na działania militarne i budowę lokalnych sił bezpieczeństwa. Kiedy organizowano wybory albo uchwalano konstytucję, nowe instytucje tych potencjalnie demokratycznych krajów, takie jak parlament, partie polityczne, wymiar sprawiedliwości i samorząd terytorialny, nie dysponowały odpowiednimi środkami.
W Pakistanie Ameryka stanęła po stronie prezydenta Perveza Musharrafa, dyktatora wojskowego, który przez minione 12 miesięcy zwalczał wszystkie siły demokratyczne mogące odebrać mu władzę. Tłumił wolność prasy, zwalniał sędziów i łamał konstytucję z 1973 roku. Zwalczał wprawdzie Al-Kaidę i dostawał za to pieniądze od Amerykanów, ale z drugiej strony pozwolił swoim służbom, by dały afgańskim talibom schronienie na pakistańskiej ziemi. Na skutek takiej polityki nasilił się antyamerykanizm społeczeństwa.
Dwaj amerykańscy analitycy, Daniel Byman (w książce "The Five Front War: The Better Way to Fight Global Jihad" - "Wojna na pięciu fromtach: lepszy sposób na walkę z globalnym dżihadem") i Philip Gordon (w pracy "Winning the Right War: The Path to Security for America and the World" - "Wygrać właściwą wojnę: droga do bezpieczeństwa Ameryki i świata"), krytykują politykę zagraniczną Busha i przedstawiają własne propozycje dla następnego prezydenta, zwłaszcza w odniesieniu do dżihadyzmu. Byman jest ekspertem od antyterroryzmu z Georgetown University, a Gordon byłym członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego i pracownikiem Brookings Institution. Obaj mają rozsądne pomysły, które już dawno powinny zostać wdrożone. Z obu książek wyłania się obraz administracji Busha jako głęboko zideologizowanej i konsekwentnie odrzucającej wszelkie koncepcje zakotwiczone w rzeczywistości.
Byman pisze o zmianach w Al-Kaidzie, o debacie na temat tej organizacji wewnątrz amerykańskiego establishmentu i stwarzanych przez nią dzisiaj zagrożeniach. Opierając się na różnych źródłach, dochodzi do następującego wniosku: Al-Kaida dąży do kontroli terytorialnej, chce przejąć władzę w którymś państwie, na przykład w Afganistanie, co ma być punktem wyjścia do ustanowienia globalnego kalifatu. Wojnę w Iraku Byman uważa za katastrofę. Pisze, że Irak stał się wylęgarnią dżihadystów, a zwycięstwo USA jest nieosiągalne.
Jak pokonać Al-Kaidę? Według Bymana należy dokonać zasadniczej reorganizacji armii pod kątem walki z powstańcami i "precyzyjnych zamachów na przywódców terrorystycznych". Autor nie podejmuje jednak szerszej kwestii, czy Stany Zjednoczone posiadają dostateczne środki i zasoby fachowe, by prowadzić tę walkę samodzielnie, czy też zdane są na współpracę z innymi krajami.
Byman porusza ważną, lecz zaniedbywaną kwestię: w świecie muzułmańskim wojna propagandowa Al-Kaidy jest znacznie skuteczniejsza niż amerykańska, a "Irak jest znakomitym PR-owskim prezentem dla Al-Kaidy". Na swoich stronach w sieci Al-Kaida werbuje ochotników, którzy umieją posługiwać się technologią internetową i innymi osiągnięciami rewolucji telekomunikacyjnej. Al-Kaida czuje się teraz na tyle mocna, że publicznie reklamuje swoje międzynarodowe obozy szkoleniowe. Iracki weteran dżihadu Abu Kasha, który prowadzi obóz szkoleniowy dla zamachowców-samobójców w pakistańskim Mir Ali, w kwietniu zamieścił w internecie wideo, w którym wzywa do dżihadu przeciwko Stanom Zjednoczonym i ich sojusznikom oraz proponuje szkolenie obywatelom wszystkich krajów.
Walka z takim przeciwnikiem nie będzie łatwa. "Urzędy, które koordynują amerykańskie działania propagandowe, muszą zostać wzmocnione, także w sensie prestiżowym, przez podniesienie rangi zatrudnionych w nich urzędników", pisze Byman. Nie precyzuje jednak, jakie przekazy propagandowe Ameryka powinna kierować do wyalienowanych młodych muzułmanów, poza "kreowaniem negatywnego obrazu" Al-Kaidy. Nie podaje również, skąd wziąć tych sprawniejszych i bardziej kompetentnych urzędników. Nie zmienia to jednak faktu, że w swojej książce wskazuje na pewne ważne zadania, które powinni podjąć amerykańscy politycy.
Gordon od samego początku nie kryje się ze swoim stanowiskiem. "Obecna administracja przegrywa, bo walczy nie w tej wojnie, co trzeba. Wierzy w twardą retorykę i potęgę wojskową, podczas gdy ważniejsza jest ideologia, wywiad, dyplomacja i obrona". Według Gordona Bush konsekwentnie buduje uproszczony i szkodliwy obraz "wojny z terrorem", w którym występują złoczyńcy nienawidzący amerykańskich wartości. Autor dowodzi, że USA zwyciężyły w zimnej wojnie dzięki polityce powstrzymywania ZSRR i wieloelementowej strategii - podobna strategia jest potrzebna do walki z dżihadyzmem. Uczestniczymy w długiej wojnie, która wymaga kreatywnych pomysłów na zwycięstwo, a nie w krótkiej wojnie, pod której kątem szkolone są amerykańskie specsłużby.
Gordon pisze, że należało podjąć odważne kroki w kwestii polityki energetycznej oraz prowadzić zdecydowanie intensywniejsze i lepiej przemyślane działania dyplomatyczne na Bliskim Wschodzie. Przedstawia długą listę zaleceń: zamknąć Guantanamo, więcej wydawać na obronność kraju, przebudować amerykańskie służby wywiadowcze i zredukować uzależnienie USA od bliskowschodniej ropy. Twierdzi również, że Stany Zjednoczone powinny wycofać się z Iraku, nawiązać kontakty dyplomatyczne z Iranem, który ma ogromny i rosnący wpływ na swego szyickiego sąsiada, oraz znacznie energiczniej działać na rzecz pokoju izraelsko-palestyńskiego.
Następna administracja amerykańska dobrze zrobiłaby, traktując poważnie analizy i zalecenia Bymana i Gordona. W tym roku nasiliły się walki i wzrosła liczba samobójczych zamachów w Iraku i Afganistanie. Od stycznia do marca talibowie zabili 463 cywilów w 704 atakach, podczas gdy w tym samym okresie ubiegłego roku było 264 cywilnych ofiar 424 ataków. Amerykańska wojna z terrorem zwiększyła siłę przekonywania dżihadystowskiego przekazu i przyczyniła się do tego, że Al-Kaida i jej sojusznicy zdobywają nowe przyczółki w Europie i na innych kontynentach. Nie ma szybkiego rozwiązania problemu zamachów samobójczych w Afganistanie, Iraku i gdzie indziej. Potrzebne są zasadnicze zmiany w amerykańskiej polityce zagranicznej, pomocowej i wojskowej.
by Ahmed Rashid © 2008, The New York Review of Books
(Distributed by The New York Times Syndicate)
przeł. Tomasz Bieroń
p
*Ahmed Rashid, ur. 1948, pakistański dziennikarz i publicysta, znawca problematyki radykalnego islamizmu. Jest dalekowschodnim korespondentem dziennika "The Daily Telegraph" oraz "Far Eastern Economic Review". Współpracuje także z "The Wall Street Journal" oraz "The Nation". Jego książka "Talibowie: wojujący islam, ropa i fundamentalizm w środkowej Azji" (2000) stała się międzynarodowym bestsellerem przetłumaczonym na kilkadziesiąt języków (polskie wydanie ukazało się w 2002 roku). Oprócz niej Rashid wydał m.in. "Al-Qaeda in 2007: Striving to Regain the Initiative" (2007) oraz ostatnio "Descent into Chaos" (2008).