Czy nowy prezydent ma szansę pokonać kryzys? I jaką strategię powinien wybrać? Nad tym zastanawiają się dziś na naszych łamach dwaj znakomici myśliciele stojący po dwóch stronach ideologicznej barykady: lewicowy radykał Slavoj Žižek i neoliberalny publicysta Guy Sorman. Zdaniem tego pierwszego globalny kryzys o takich rozmiarach oznacza zarazem załamanie się dotychczasowej legitymizacji kapitalizmu. Widać to choćby po tym, jak rozpaczliwie jego zwolennicy usiłują "znormalizować" tę nienormalną sytuację. Przekonać nas, że kryzys jest tylko drobną aberracją, wynikiem "błędów i wypaczeń" w ogólnie racjonalnym systemie. Najważniejsze - twierdzi Žižek - jest dziś niedopuszczenie do tego, by ów "normalizacyjny" dyskurs utrwalający status quo zwyciężył. Oznaczałoby to bowiem, że nadal pogrążeni jesteśmy w dogmatycznej drzemce neoliberalnej ideologii. Społeczny entuzjazm, jaki wywołało zwycięstwo Obamy, może nas z tej drzemki wyrwać. Nowy prezydent powinien wykorzystać tę nową erupcję spontanicznej polityczności, by dokonać bardziej radykalnych zmian.

Reklama

p

Noam Chomsky zaapelował do Amerykanów, żeby głosowali na Obamę "bez złudzeń". W pełni podzielam wątpliwości Chomsky'ego co do rzeczywistych skutków zwycięstwa Obamy. Z pragmatycznej perspektywy wydaje się całkiem możliwe, że dokona on tylko drobnych korekt, okazując się "Bushem z ludzką twarzą". Będzie realizował zasadniczo tę samą politykę bardziej atrakcyjnymi metodami, a tym samym wzmocni hegemonię USA nadszarpniętą w okresie katastrofalnych rządów jego poprzednika.

Błąd sceptycyzmu

Jednak tego rodzaju reakcja jest błędna - brakuje w niej pewnego kluczowego wymiaru. Wygrana Obamy nie oznacza jedynie kolejnej zmiany w politycznym układzie sił, ze wszystkimi pragmatycznymi kalkulacjami i manipulacjami, których wymaga ta odwieczna walka. Wydarzenie to jest znakiem czegoś głębszego. I dlatego mój amerykański znajomy, zahartowany w bojach lewicowiec bez złudzeń, rozpłakał się, kiedy dotarła do niego wiadomość o wyniku wyborów. Przy wszystkich możliwych wątpliwościach w tym momencie każdy z nas był wolny i uczestniczył w ogólnoludzkim święcie wolności.

Reklama

W swoim "Sporze fakultetów" Kant zadał nieskomplikowane, ale trudne pytanie: czy w historii mamy do czynienia z prawdziwym postępem? (Chodziło mu o postęp etyczny, a nie tylko rozwój materialny). Filozof z Królewca konkluduje, że postępu nie da się udowodnić, ale możemy dostrzec znaki tego, że jest on możliwy. Jednym z takich zwiastunów była rewolucja francuska wskazująca na możliwość wolności. Stała się rzecz, która wcześniej była nie do pomyślenia: cały naród bez lęku ogłosił się narodem ludzi wolnych i równych sobie. Dla Kanta jeszcze ważniejszy od - często krwawych - wydarzeń z paryskich ulic był entuzjazm, jaki wydarzenia te wzbudziły u sympatyków rewolucji w Europie i tak odległych krajach jak Haiti, gdzie spowodowały rzecz bezprecedensową: pierwszy bunt czarnych niewolników.

Wygrana Obamy jest historycznym znakiem w potrójnym kantowskim sensie signum rememorativum, demonstrativum i prognosticum: znakiem, w którym rozbrzmiewa pamięć o długiej historii niewolnictwa i walce o jego zniesienie, wydarzeniem demonstrującym obecne zmiany i symbolem nadziei na przyszłe osiągnięcia. Sceptycyzm, któremu za zamkniętymi drzwiami dawało wyraz nawet wielu zatroskanych progresywistów (co będzie, jeśli w dyskretnych warunkach kabiny do głosowania znowu pojawi się rasizm, od którego ludzie publicznie się odżegnują?) okazał się nieuzasadniony. Ciekawą cechą Henry'ego Kissingera, archetypicznego przedstawiciela Realpolitik, było to, że całkowicie się mylił w większości swoich prognoz. Na przykład w 1991 roku, kiedy na Zachód dotarła wiadomość o antygorbaczowowskim puczu, Kissinger natychmiast uznał zamach stanu za fakt dokonany, a tymczasem nowy reżim przetrwał zaledwie trzy dni. Paradygmatyczny sceptyk mówi z przekonaniem: "Nie widzisz, że w tym wszystkim tak naprawdę chodzi o pieniądze/władzę/seks, że głoszenie zasad czy wartości to tylko puste slogany, które nie mają żadnego znaczenia?". W swojej sceptycznej mądrości, która w istocie jest naiwnością, sceptycy nie dostrzegają potęgi złudzeń.

Reklama

Krach globalnej utopii

Zwycięstwo Obamy wzbudziło tak wielki entuzjazm nie tylko dlatego, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu naprawdę się wydarzyło. To ostatnie odnosi się do wszystkich wielkich historycznych przełomów. Weźmy upadek muru berlińskiego: chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że komunistyczne reżimy są skrajnie niewydolne, nie wierzyliśmy w ich rozkład, ponieważ tak jak Kissinger chorowaliśmy na sceptyczny pragmatyzm. Wygrana Obamy była więcej niż prawdopodobna co najmniej na dwa tygodnie przed wyborami, a mimo to odebrano ją jako zaskakującą.

Prawdziwa bitwa zaczyna się teraz: bitwa o rzeczywiste znaczenie tego zwycięstwa, zwłaszcza w kontekście dwóch mniej pozytywnych wydarzeń, a mianowicie 11 września i kryzysu finansowego egzemplifikującego zasadę, że historia powtarza się jako farsa. Nietrudno zauważyć podobieństwa między przemówieniem Busha po 11 września i po krachu finansowym: były to dwie wersje tego samego tekstu. W obu prezydent mówił, że zagrożony jest amerykański sposób życia, toteż trzeba podjąć szybkie i stanowcze działania. I wtedy, i teraz wezwał do ponadpartyjnego zawieszenia amerykańskich wartości (za pierwszym razem gwarancji wolności jednostki, za drugim kapitalizmu wolnorynkowego) w celu ocalenia tychże wartości. Skąd się wzięły te podobieństwa?

Upadek muru berlińskiego 9 listopada 1989 roku wyznaczał początek epoki "szczęśliwych lat 90.". Francis Fukuyama ogłosił, że demokracja liberalna wygrała wojnę idei. W powszechnej opinii epoka ta dobiegła końca w dniu zamachów na World Trade Center. Wydaje się jednak, że utopia musiała umrzeć dwa razy: krach liberalno-demokratycznej utopii politycznej 11 września nie miał wpływu na gospodarczą utopię globalnego kapitalizmu rynkowego, która runęła dopiero teraz.

Kryzys finansowy sprawił, że nie da się już ignorować nieracjonalności globalnego kapitalizmu. W walce z AIDS, głodem, brakiem wody czy globalnym ociepleniem dostrzegamy powagę problemu, ale zawsze jest czas na refleksję, na odwlekanie decyzji. Główny wniosek z poświęconego zmianom klimatycznym spotkania przywódców światowych na Bali - obwołanego sukcesem - był taki, że trzeba się spotkać za dwa lata, aby kontynuować rozmowy. W sytuacji krachu finansowego podjęto trochę bardziej energiczne kroki i natychmiast znalazła się przekraczająca wyobraźnię kwota pieniędzy. Ratowanie zagrożonych gatunków, ratowanie planety przed skutkami globalnego ocieplenia, ratowanie chorych na AIDS, ratowanie głodujących dziecic Z tym wszystkim można trochę zaczekać, ale "Ratujmy banki!" to imperatyw kategoryczny, który wymaga natychmiastowych działań. W atmosferze totalnej paniki natychmiast zapanowała ponadnarodowa i ponadpartyjna jedność i politycy błyskawicznie zapomnieli o wzajemnych urazach, byle tylko zapobiec katastrofie. Nawiasem mówiąc, tak zwana ponadpartyjność w gruncie rzeczy oznacza, że de facto zawieszono demokratyczne procedury. Gigantyczną kwotę wydano nie na jakieś konkretne, "realne" zadanie, lecz na "przywrócenie zaufania" do rynków, czyli na sferę psychologiczną. Czy potrzebujemy bardziej dobitnego dowodu na to, że Kapitał jest prawdziwą Rzeczywistością naszego życia stawiającą bardziej kategoryczne żądania niż rzeczywistość społeczna i naturalna?

Towar jak każdy inny?

Zestawmy 700 miliardów wydanych na ustabilizowanie systemu bankowego w USA z 22 miliardami obiecanymi przez kraje bogate biednym na walkę z kryzysem żywnościowym, pamiętając przy tym, że tylko 10 procent tej sumy zostało udostępnione. Winą za kryzys żywnościowy nie można obarczać dyżurnych czarnych charakterów, czyli korupcji, nieudolności czy interwencjonizmu państwowego. Nawet Bill Clinton przyznał, że "wszyscy zawaliliśmy, łącznie ze mną", traktując żywność jako towar, a nie żywotne prawo biednych tego świata. Clinton nie obwiniał poszczególnych państw czy rządów, ale długofalową politykę zachodnią narzuconą przez USA i Unię Europejską, a egzekwowaną przez Bank Światowy, MFW i inne instytucje międzynarodowe. Afrykańskie i azjatyckie rządy nakłaniano do rezygnacji z subsydiów rządowych dla rolników, co miało otworzyć drogę do tego, by najlepsza ziemia była wykorzystywana pod bardziej dochodowe uprawy eksportowe. Skutkiem takich "strukturalnych dostosowań" było włączenie rolnictwa tych krajów w globalną gospodarkę: płody rolne eksportowano, rolników zagoniono do fabryk, w których płacono im grosze za katorżniczą pracę, a biedniejsze kraje musiały w coraz większym stopniu polegać na importowanej żywności. Tym sposobem utrzymuje się je w postkolonialnej zależności i czyni podatnymi na fluktuacje rynkowe - lawinowy wzrost cen zbóż (spowodowany między innymi przerabianiem ich na biopaliwa) oznacza głód dla wielu krajów od Haiti po Etiopię.

Clinton ma rację, mówiąc, że "żywność nie jest towarem jak każdy inny. Powinniśmy powrócić do polityki maksymalnej samowystarczalności żywnościowej. Obłędem jest przekonanie, że możemy pomóc biednym krajom w rozwoju, nie zwiększając ich zdolności do wykarmienia samych siebie". Należy tutaj dodać co najmniej dwie uwagi. Po pierwsze rozwinięte kraje Zachodu bardzo dbają o swoją samowystarczalność żywnościową, wspierając rolników finansowo (dotacje rolne stanowią prawie połowę budżetu UE). Po drugie lista rzeczy, które nie są "towarem jak każdy inny", jest znacznie dłuższa: oprócz żywności (i obronności, o czym wiedzą wszyscy patrioci) należy na niej umieścić wodę, energię, środowisko naturalne, kulturę, edukację i zdrowie. Kto powinien podejmować decyzje w tych sprawach, skoro nie można pozostawić ich rynkowi? W tym miejscu należy ponownie poruszyć kwestię komunizmu.

Ideologia w działaniu

Okładkowy artykuł w tygodniku "Time" z 5 czerwca 2006 roku był zatytułowany "Najbardziej zabójcza wojna na świecie?" i szczegółowo przedstawiał historię politycznej przemocy w Kongo, która w ciągu minionej dekady zabiła cztery miliony ludzi. Nie było humanitarnego chóru sprzeciwu, tylko parę listów od czytelników. "Time" wybrał nieodpowiednią ofiarę: należało się trzymać muzułmanek i tybetańskich mnichów. Śmierć palestyńskiego dziecka, już nie wspominając o Izraelczyku bądź Amerykaninie, zasługuje na więcej miejsca na kolumnie niż śmierć bezimiennego Kongijczyka. Dlaczego? 30 października agencja Associated Press doniosła, że Laurent Nkunda, zbuntowany generał oblegający miasto Goma w Kongu wschodnim, wyraził chęć podjęcia rozmów z rządem na temat jego obiekcji wobec wielomiliardowej umowy dającej Chinom dostęp do ogromnych bogactw mineralnych kraju w zamian za linię kolejową i autostradę. Pomijając kwestie neokolonialne, układ ten stanowi śmiertelne zagrożenie dla interesów lokalnych watażków, ponieważ stworzyłby bazę infrastrukturalną, która pozwoliłaby Demokratycznej Republice Konga funkcjonować jako zjednoczone państwo.

W 2001 roku komisja ONZ zbadała kwestię nielegalnej eksploatacji surowców naturalnych w Kongu i stwierdziła, że konflikt w tym kraju rozgrywa się głównie wokół dostępu do pięciu minerałów: kolumbitu-tantalitu (koltanu), diamentów, miedzi, kobaltu i złota. Komisja uznała eksploatację kongijskich surowców naturalnych przez lokalnych watażków i zagraniczne armie za "systematyczną i systemową". Armia Ruandy zarobiła co najmniej 250 milionów dolarów w ciągu 18 miesięcy na sprzedaży koltanu wykorzystywanego w telefonach komórkowych i laptopach. W konkluzji raportu można przeczytać, że permanentna wojna domowa i dezintegracja Konga "stworzyła sytuację, w której wszystkie walczące strony wygrywają". Jedynym przegranym tego potężnego przedsięwzięcia biznesowego jest naród kongijski. Za fasadą konfliktu etnicznego dostrzegamy więc zarysy globalnego kapitalizmu.

Wielkie zyski z tego procederu ciągną między innymi ruandyjscy Tutsi, ofiary ludobójstwa sprzed 14 lat. Parę miesięcy temu rząd Ruandy opublikował dokumenty wskazujące na współudział administracji Mitterranda w ludobójstwie: Francja wspierała Hutu, w tym także dostarczając im broń, w ich walce o władzę z anglojęzycznymi Tutsi. Odrzucenie przez Francję tych zarzutów jako "niepopartych żadnymi dowodami" też było niepoparte żadnymi dowodami. Postawienie Mitterranda przez trybunałem w Hadze, chociaż pośmiertne, oznaczałoby przekroczenie pewnej istotnej granicy: po raz pierwszy osądzony zostałby ważny zachodni polityk, który udawał obrońcę wolności, demokracji i praw człowieka.

W ostatnich tygodniach obserwujemy gigantyczną mobilizację rządzącej ideologii w walce z zagrożeniami dla obecnego porządku. Na przykład francuski ekonomista neoliberalny Guy Sorman powiedział w wywiadzie dla argentyńskiej gazety, że "ten kryzys będzie dosyć krótki". Mówiąc te słowa, Sorman realizuje podstawowy imperatyw ideologiczny związany z kryzysem finansowym: zrenormalizować sytuację. Jak powiedział w innym miejscu, "to nieustanne zastępowanie starego nowym, napędzane przez innowacje techniczne i ducha przedsiębiorczości, jest źródłem zamożności, aczkolwiek ci, których proces ten spycha na margines, odbierając im pracę, ze zrozumiałych powodów będą mu się sprzeciwiali". (Renormalizacja współistnieje ze swoim przeciwieństwem: paniką podsycaną przez władze po to, by społeczeństwo potraktowało proponowane mu "w sposób oczywisty niesprawiedliwe" rozwiązanie jako jedyne możliwe). Sorman przyznaje, że rynek jest pełen nieracjonalnych zachowań, ale szybko dodaje, że "byłoby niedorzecznością wykorzystywać ekonomię behawioralną, by uzasadnić powrót do nadmiernych regulacji państwowych. Przecież państwo nie jest bardziej racjonalne od jednostki, a jego działania mogą mieć wyjątkowo niszczycielskie skutki". Funkcja ideologii rzadko bywa bardziej jednoznacznie formułowana: bronić istniejącego systemu przed jakąkolwiek poważną krytyką i legitymizować go jako bezpośredni wyraz ludzkiej natury.

Konflikt narracji

Jest mało prawdopodobne, by krach finansowy z 2008 roku okazał się ukrytym błogosławieństwem, przebudzeniem ze snu, otrzeźwiającym przypomnieniem, że żyjemy w rzeczywistości globalnego kapitalizmu. Wszystko zależy od tego, jak zostanie usymbolizowany, jaka interpretacja czy narracja ideologiczna zwycięży i przesądzi o ogólnym odbiorze kryzysu. Kiedy normalny bieg rzeczy zostanie traumatycznie zakłócony, otwiera się pole dla "dyskursywnej" rywalizacji ideologicznej. Pod koniec lat 20. w Niemczech Hitler wygrał konkurs na narrację wyjaśniającą powody kryzysu Republiki Weimarskiej i przedstawiającą sposoby wyjścia z tego kryzysu. W 1940 roku we Francji uznano, że narracja marszałka Pétaina najlepiej tłumaczy przyczyny francuskiej porażki. Ujmując rzecz w staroświeckich kategoriach marksistowskich, głównym zadaniem rządzącej ideologii podczas obecnego kryzysu jest narzucenie narracji, która przerzuci winę za krach z globalnego systemu kapitalistycznego jako takiego na jego wynaturzenia: za mało rygorystyczne przepisy, korupcję w wielkich instytucjach finansowych itd.

Walcząc z tą tendencją, należy uparcie stawiać następujące pytanie: która "usterka" systemu jako takiego stwarza możliwość takich kryzysów i załamań? Należy przede wszystkim pamiętać, że kryzys ma swoje korzenie w decyzji, za którą stały "dobre intencje": po pęknięciu bańki internetowej w 2001 roku ponad partyjnymi podziałami podjęto decyzję o ułatwieniu inwestycji w nieruchomości, aby rozruszać gospodarkę i zapobiec recesji. Dzisiejszy kryzys jest ceną za to, że Stany Zjednoczone siedem lat temu uniknęły recesji.

Niebezpieczeństwo polega na tym, że nie zwycięży narracja, która przebudzi nas ze snu, lecz mit, który pozwoli nam śnić dalej. Powinniśmy zacząć martwić się nie tylko o ekonomiczne konsekwencje krachu finansowego, ale również o oczywistą pokusę intensyfikacji "wojny z terrorem" oraz amerykańskiego interwencjonizmu, aby podtrzymać gospodarkę przy życiu. Wygrana Obamy niczego nie przesądziła, ale poszerzyła naszą wolność, a tym samym zakres naszych decyzji. Niezależnie od tego, co się wydarzy, wynik ostatnich wyborów prezydenckich pozostanie znakiem nadziei w naszych mrocznych czasach - znakiem tego, że ostatnie słowo nie należy do realistycznych sceptyków z lewa i prawa.

Slavoj Žižek

p

przeł. Tomasz Bieroń

*Slavoj Žižek, ur. 1949, słoweński filozof, socjolog, publicysta, jeden z najważniejszych myślicieli współczesnej lewicy. Wykładał na prestiżowych uczelniach w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Jest autorem kilkudziesięciu książek - najważniejsze spośród nich to: "Wzniosły obiekt ideologii" (1989, wyd. pol. 2001), "The Metastases of Enjoyment" (1994), "Kukła i karzeł" (2003, wyd. pol. 2006), oraz "The Parallax View" (2006). W "Europie" nr 240 z 8 listopada br. opublikowaliśmy jego tekst "Po pierwsze: więcej polityki".