Wsparcie Huzarów Śmierci

Wszystko zaczęło się od spaceru gdańskiego kapelmistrza Walthera Schaeffera, który podczas eskapady po sopockich lasach odkrył malowniczą kotlinę. Panowała wtedy moda na plenerowe teatry, więc burmistrz Max Woldmann uznał, że Sopot nie może być gorszy od innych miast Rzeszy. Nie bez znaczenia był zapewne fakt, że jego żona była śpiewaczką operową. Woldmann przekonał rajców, żeby wspomogli inicjatywę sumą dwóch tysięcy marek, a na resztę zaciągnął kredyt. Cały zamysł spaliłby na panewce, gdyby wizjonerom nie przyszedł z pomocą Alfred von Mackensen, który ze swoim szwadronem stacjonował w Gdańsku Wrzeszczu. Na rozkaz żelaznego feldmarszałka "Huzarzy Śmierci" pomagali przy budowie dróg dojazdowych i widowni oraz infrastruktury przyszłego amfiteatru. 11 sierpnia 1909 r. odbyła się pierwsza premiera. Na inaugurację sopocianie obejrzeli romantyczną operę zapomnianego dziś niemieckiego kompozytora Conradina Kreutzera i... oszaleli. Spektakl okazał się tak wielkim sukcesem, że trzeba było go dwukrotnie powtórzyć, zaś zyski z biletów pozwoliły na spłatę pożyczki.

Reklama

Być może "Natur Buehne im Zopotter Walde" (Naturalna scena w sopockim lesie), jak początkowo nazywano operę, pozostałaby prowincjonalną atrakcją, gdyby komisja gier leśnych nie zdecydowała się wystawić tam "Zygfryda" Ryszarda Wagnera. Widowisko zebrało entuzjastyczne recenzje w prasie ogólnokrajowej. Krytycy chwalili naturalną scenografię, którą stanowiły szpalery buków i sosen, oraz "kryształową akustykę". "Przepięknie wyeksponowane było naturalne piękno obiektu. Drzewa, trawa, roślinność - to wszystko było częścią sceny" - mówi pisarz Stefan Chwin. Peany berlińskiej prasy skłoniły władze do organizowania tu corocznych festiwali wagnerowskich.

p

Słowik w partii słowika

Do historii przeszła edycja z 1925 r., kiedy to "Walkirię" z Opery Leśnej transmitowano w radiu na całe Niemcy. Bywały jeszcze bardziej niezwykłe koncerty. Zdarzyło się, że w spektaklach wykorzystywano nadawaną na żywo muzykę organów oraz dźwięki dzwonów z gdańskiej Bazyliki Mariackiej. Do leśnego amfiteatru przyjeżdżali najlepsi muzycy i soliści z całej Rzeszy. Spośród gdańszczan i sopocian rekrutowali się natomiast członkowie chórów (w porywach nawet 500 osób), statyści oraz ekipy techniczne. Festiwal był ogromnym przedsięwzięciem logistycznym i budowlanym. Dość powiedzieć, że przy wykonaniu wielotonowej kurtyny (12 m wysokości i 38 m długości) pracowało sto osób. Jednym ze stolarzy zatrudnionych na budowie był dziadek premiera Donalda Tuska, Franciszek Dawidowski.



Reklama

Festiwalem żył cały Sopot. Aby nie zakłócać koncertów, maszyniści pociągów przejeżdżających przez miasto mieli zakaz używania syren, zaś samoloty latały zmienionymi trasami.Paradoksalnie jednak największe zakłócenia wywoływała natura. Zmorą niezadaszonej widowni był deszcz, zaś artystom dokuczały zwierzęta. Podczas jednej z inscenizacji "Zygfryda" w partie fletu imitującą śpiew słowika włączył się prawdziwy ptak.

Nowy etap w dziejach opery rozpoczął się wraz z dojściem do władzy Hitlera. Z programu wyrzucono wykonawców "niearyjskich", zaś władze w Berlinie hojnie wspierały festiwal, widząc w nim okazję do podkreślenia niemieckości Gdańska, który na mocy traktatu pokojowego, kończącego I wojnę światową, miał status wolnego miasta pod auspicjami Ligi Narodów. Odbywały się tu zloty Hitlerjugend i manifestacje poparcia dla Fuehrera. Co ciekawe festiwali Wagnerowskich nie przerwała nawet wojna. Jeszcze latem 1944 r. wystawiono tu okrojoną wersję "Zygfryda".

p

Pomysł Szpilmana

Z działań wojennych opera wyszła bez uszczerbku, ale to, czego nie zniszczyły katiusze, rozkradli żołnierze Armii Czerwonej. Wiosną 1945 roku z sopockiego dworca wyjechał na Wschód pociąg wyładowany instrumentami muzycznymi i wyposażeniem opery. Peerelowskie władze długo nie miały pomysłu, jak wykorzystać ulubioną scenę Goebbelsa. W czasach Bieruta z wielką pompą zorganizowano tu koncert zespołu pieśni Armii Czerwonej, na który z całego województwa zwieziono 15 tys. osób, co jest niepobitym rekordem frekwencji w sopockim amfiteatrze. Przez lata w Operze Leśnej śpiewały tylko ptaki i szumiały drzewa. Na fali Gomułkowskiej odwilży odbyły się tam dwie edycje festiwalu jazzowego i znów zapadła cisza.

Być może nadbałtycka estrada podzieliłaby los innych obiektów z nazistowską przeszłością, gdyby nie Władysław Szpilman. To słynny pianista wpadł na pomysł, żeby zorganizować międzynarodowy festiwal piosenki, jakiego Polska Ludowa nie widziała. Inaugurację, na której wystąpili m.in. Jerzy Połomski, Sława Przybylska i Violetta Villas, pokrzyżował jednak deszcz. Koncerty przeniesiono (na cztery lata) do hali Stoczni Gdańskiej. Koniec końców miało to jednak dobre strony - zadecydowano o zbudowaniu zadaszenia widowni. W 1965 r. festiwal wystartował w Operze Leśnej i szybko przerodził się w piosenkarska olimpiadę krajów socjalistycznych. Koncerty transmitowane były do wszystkich demoludów, od Łaby do Władywostoku.



Rosjanom kasowano gwizdy

Radzieccy goście przysparzali najwięcej kłopotów. "Z Rosjanami w ogóle było bardzo zabawnie. Za wszelką cenę musieli wyjechać z nagrodą. Gdy nic nie dostali od jurorów, organizatorzy musieli wymyślać nagrodę specjalną" - napisał Jerzy Gruza w książce "Telewizyjny alfabet wspomnień". Reżyser, który realizował relacje z amfiteatru, wspomina też o propagandowych sztuczkach w trakcie montażu. Zdarzyło się, że wykasowano gwizdy, którymi publiczność recenzowała występ piosenkarza z ZSRR, i zastępowano je nagraniem owacji dla wykonawcy z USA. "Reakcje publiczności były wąską szczeliną wolności wyboru, sympatii, gustów, orientacji politycznej - manifestacją trudną do skontrolowania" - dodaje Gruza.

W latach 70. festiwalem żyła cała Polska. Podczas transmisji pustoszały ulice. "Dla mojego pokolenia to była namiastka wielkiego świata" - mówi kompozytor Wojciech Trzciński. Sopocki festiwal miał pełnić rolę socjalistycznego odpowiednika kapitalistycznych imprez tego typu, był oczkiem w głowie władz i elementem wewnętrznej propagandy sukcesu, która miała przekonać obywateli PRL, że pod rządami sekretarza Edwarda Gierka kraj jest nie tylko dziesiątą potęgą gospodarczą świata, ale wygrywa z Zachodem. Również na froncie muzyki rozrywkowej. Boleśnie przekonał się o tym Krzysztof Krawczyk, który startował w sopockim konkursie w 1978 r. Mimo że był murowanym faworytem i podczas koncertu wypadł najlepiej, w głosowaniu widzów telewizji krajów demokracji ludowej przegrał z wykonawcą zachodnim - belgijskimi wokalistkami z tria Dream Express.

Takiej zniewagi nie mógł znieść ówczesny prezes Radiokomitetu Maciej Szczepański. "Zdjąć ch… z anteny!" - miał rozkazać podwładnym. Podobno "Krwawy Maciek" chodził wściekły, bo organizatorzy wykosztowali się na główną nagrodę, którą stanowił jacht. W efekcie Krawczyk na kilka lat zniknął z programów TVP.



Gruby Demis z lodem

Sopot słynął ze skandali. Do legendy przeszła wizyta dyskotekowej gwiazdy lat 70., zespołu Boney M. Formacja Franka Fariana wystąpiła z playbacku, ale fani plotkowali o tym, co wydarzyło się za kulisami. Czarnoskórzy Niemcy zażądali białego śmigłowca jako środka transportu. Ponieważ maszyny w takim kolorze wówczas w Polsce nie było, żołnierze przemalowali na tą okoliczność wojskową maszynę.

Jeszcze dalej poszedł inny gwiazdor, Demis Roussos. Grubemu Grekowi ubierającemu się w tuniki i buty na koturnach podczas występu, który był z playbacku, nie chciało się nawet ruszać ustami. Gazety rozpisywały się o wybudowanym specjalnie dla niego na jedną noc okrągłym łożu oraz pomysłowości obsługi sopockiego Grand Hotelu. Ponieważ w obiekcie nie było klimatyzacji, personel schładzał apartament Demisa kubłami z lodem.

Sopocki festiwal i ranga Opery Leśnej zaczęły podupadać wraz ze schyłkiem PRL. W czasie stanu wojennego impreza się nie odbyła. Po wznowieniu nie odzyskała dawnej świetności. Organizatorów nie było stać na płacenie wykonawcom wysokich gaż, co powodowało, że do Sopotu przyjeżdżały wyłącznie ci, którzy lata estradowej świetności mieli już za sobą.

Nie ma w Europie drugiego takiego miejsca, w którego dziejach historia muzyki i rozrywki splata się z historią polityczną naszej części kontynentu. Ale dzieje sopockiej sceny nie przestają fascynować. Do księgarń trafiła właśnie monografia Opery Leśnej pióra Wojciecha Fułka "Od Huzarów śmierci do Eltona Johna". Wkrótce ukaże się nowa powieść Pawła Huellego "Piękna Greta", której fragment poświęcony jest jednemu z najpiękniejszych amfiteatrów leśnych na świecie. Walory Opery Leśnej doceniła Unia Europejska, która chce sfinansować remont i modernizację legendarnego amfiteatru. "Teraz jest to scena, jakich wiele. Nie wykorzystujemy potencjału tego miejsca" - podsumowuje Stefan Chwin.