RENATA KIM: Polską szkołę czeka w tym roku mała rewolucja. Czy podobają się pani zmiany przygotowane przez minister Hall?
KRYSTYNA ŁYBACKA*: Po części tak, po części nie. Bardzo podoba mi się na przykład pomysł wysłania sześciolatków do szkół, ale uważam również, że cała ta operacja została niepotrzebnie przyspieszona.
Rodzice są bardziej radykalni. Twierdzą, że szkoły zupełnie nie są gotowe na przyjęcie sześciolatków.
Mają rację. Wystarczy przypomnieć, że zgodnie z założeniami reformy rodzice mieli mieć aż do 2012 roku wybór pomiędzy zostawieniem sześciolatka w przedszkolu a wysłaniem go do szkoły. Tymczasem już na starcie rozpłynęły się pieniądze, za które gminy miały przygotować szkoły na przyjęcie maluchów. Po drugie wprowadzono nowe podstawy programowe, które zakładają, jakoby wszystkie sześciolatki były już w pierwszej klasie. Dlatego jeżeli sześciolatek zostaje jednak w przedszkolu, to uczy się z programu dla pięciolatka! A z kolei siedmiolatek, który idzie do pierwszej klasy, w jakimś sensie powtarza to, co robił w zerówce.
A co można było zrobić, żeby tego zamieszania uniknąć?
Trzeba było poczekać z wprowadzaniem zmian do momentu, gdy wszystkie sześciolatki znajdą się w pierwszej klasie. Tymczasem teraz najważniejszy cel reformy, czyli wyrównywanie szans edukacyjnych polskich dzieci, nie został osiągnięty.
Czy to znaczy, że pokolenie dzisiejszych sześciolatków jest niejako stracone?
Obawiam się, że tak. To, jak wprowadzana jest reforma, to rozpoznawanie bojem. A przecież to są małe dzieci i trzeba z nimi postępować nadzwyczaj delikatnie. W czasie pracy nad ustawą specjalnie przygotowaliśmy zapis, że co roku minister edukacji ma przedstawiać w Sejmie stopień przygotowania szkół na przyjęcie sześciolatków. Tak miało być aż do chwili włączenia wszystkich sześciolatków do systemu edukacyjnego. Właśnie dlatego, że bardzo nie chcieliśmy, aby te trzy lata do roku 2012 były czasem straconym.
Wiele razy krytykowała pani nową podstawę programową, oczko w głowie minister Hall. Dlaczego?
O tym, jaki efekt przyniosą te zmiany, przekonamy się dopiero za kilka lat. Ja jednak już teraz bardzo się niepokoję, czy to wczesne profilowanie, które zakłada np. zakończenie nauki historii już po pierwszej klasie szkoły ponadgimnazjalnej, rzeczywiście przyniesie pozytywne skutki. Boję się, że polska szkoła zbytnio się zamerykanizuje, i to w negatywnym sensie tego słowa. Bo jeśli teraz porównamy przeciętnego Polaka z Amerykaninem, to Polak bije go na głowę. Tym, że orientuje się w świecie, zna historię. Polak potrafi wymienić większość stanów USA, a Amerykanin nie będzie wiedział, gdzie leży Polska. Dlaczego? Bo amerykański system edukacji zakłada wczesne profilowanie. To powoduje, że młody człowiek musi dość szybko dokonać wyboru: czy chce iść np. ścieżką humanistyczną, czy woli przedmioty ścisłe. I jeśli potem stwierdzi, że jednak ma inne zainteresowania, może mieć problem z dostaniem się na studia.
A czy polska szkoła jest przygotowana na powracającą po ćwierć wieku obowiązkową maturę z matematyki?
Jestem zawsze zdziwiona, kiedy mówi się, że dzieci nauczą się matematyki, jeśli będzie z niej egzamin. Matematyka, owszem, uczy logicznego myślenia, ale od samej konieczności zdawania egzaminu nikt się niczego nie nauczy.
Matematyki należy uczyć solidnie przez pierwszych sześć lat szkoły i potem sprawdzić poziom wiedzy dzieci. Następnie trzeba matematyki uczyć przez trzy lata w gimnazjum i znowu zrobić test. A potem dalej trzeba uczyć tego przedmiotu w liceum, ale nie dopuszczać do egzaminu ucznia, który nie zna matematyki na poziomie podstawowym. Jeżeli matura ma zastępować egzamin wstępny na studia, to pozwólmy młodemu człowiekowi wybrać te przedmioty, jakich oczekuje od niego uczelnia. A poza tym jeżeli matura z matematyki ma mieć żenujący poziom, to lepiej, żeby w ogóle jej nie było. A jeśli ma to być egzamin na przyzwoitym poziomie, to nie ulega wątpliwości, że nie wszyscy sobie z nim poradzą.
Skąd tyle sceptycyzmu? Przecież pani sama jest matematykiem.
Ja tylko jestem uczciwa wobec młodych ludzi. W momencie wprowadzenia nowej matury powiedziano, że nowa matura ma dwa zadania - zunifikować egzamin w skali całego kraju i zastąpić egzaminy na wyższe uczelnie. Pierwsze zadania się powiodło, ale drugie nie. Bo jeżeli matura ma zastąpić postępowanie rekrutacyjne, to przede wszystkim uczelnie powinny ustalić kryteria egzaminowania. Tymczasem teraz niektóre politechniki przyjmują studentów, którzy nie zdawali matematyki na egzaminie dojrzałości. To oznacza, że tym uczelniom zależy na liczbie studentów, a nie na jakości kształcenia. Ale z drugiej strony nie należy zmuszać do zdawania matematyki tych, którzy chcą studiować historię czy wszelkie filologie!
I kolejna zmiana: wychowanie seksualne bez pisemnej zgody rodziców.
To bardzo pozytywny krok. Im więcej będzie w szkole wychowania seksualnego, tym mniej niechcianych ciąż i dramatów młodych ludzi.
Ale czy polska szkoła jest do tego przygotowana? Teraz lekcje WDŻ prowadzi przecież najczęściej katecheta, wychowawca, a w najlepszym razie biolog.
Zgadzam się, że największą bolączką tego przedmiotu jest brak dobrych nauczycieli. Mam nadzieję, że wreszcie zacznie się dofinansowywać nauczycieli, którzy chcą zrobić specjalizację z tego przedmiotu. Bo jeśli lekcje prowadzi osoba z niedostateczną wiedzą, to młodzi ludzie po prostu przestają na nie chodzić.
I kolejna zapowiedź minister Hall: język obcy od pierwszej klasy.
Wszystko pięknie, tylko znowu mam to samo pytanie: kto będzie tego języka nauczał? Bo przecież gminy nie są w stanie zatrudnić dodatkowych nauczycieli. Więc na razie wydaje mi się, że zabraknie nam lingwistów, ale oczywiście chciałabym się mylić. Jak będzie, przekonamy się już wkrótce.
*Krystyna Łybacka, była minister edukacji narodowej