Wita ma 36 lat, średnie wykształcenie, 10-letnią córkę, jakieś 300 dolarów oszczędności, kilka pierścionków, jeden nawet z perłami, dwa złote łańcuszki, srebrną bransoletkę, tablet i smartfon. Ma jeszcze dwie walizki z ubraniami i kilka książek. Nie ma za to reszty z nie za dużego majątku, zbieranego, odkąd skończyła 18 lat i zaczęła pracować jako sprzedawczyni w butiku, a potem sekretarka.
Raczej nie mam co liczyć na to, że moje mieszkanie przetrwa. Prędzej czy później na pewno ktoś je splądruje, o ile budynek w ogóle nie zostanie zrównany z ziemią. Trudno. Ale nie mogłam tam dłużej zostać. Mąż odszedł ode mnie i naszej córki osiem lat temu. Nie wiem, gdzie jest, ani co się z nim dzieje. Rodzice zmarli dwa i trzy lata temu. Zostałyśmy same. A tam codziennie ktoś z naszych bliskich, sąsiadów, znajomych, dalszej rodziny zostawał ranny, ginął, znikał, tracił mieszkanie, wracał pobity do domu. Tego już się nie dało dłużej wytrzymać. Córeczkę na krok bałam się z domu wypuścić – opowiada kobieta. Gdy miesza herbatę, trzęsą jej się dłonie.
– 19 września po kolejnym ostrzale artyleryjskim nie wytrzymałam. Po tej nocy sąsiad też zdecydował się wyjechać, zaproponował, że nas zabierze do Lwowa. Na miejscu jednak okazało się, że warunki są dramatyczne. Dla uciekinierów były sale na kilkanaście, czasem ponad dwadzieścia osób w starych akademikach czy szkołach. Było spanie i jedzenie, i nic poza tym. Brak jakiegokolwiek pomysłu, co mamy ze sobą zrobić, gdzie mieszkać, jak szukać pracy – Wita opowiada, że z córką spędziła tam dwa tygodnie, a gdy szukała mieszkania i pracy, słyszała od miejscowych wyrzuty, by wracała do siebie, bo tu dla nich miejsca nie ma. – Wtedy przypomniało mi się, że moja mama ma w Warszawie koleżankę. Była na pogrzebie, więc miałam do niej numer. Zadzwoniłam i spytałam, czy mi pomoże, gdy przyjadę. Zgodziła się, więc w październiku przyjechałyśmy i wystąpiłyśmy o azyl – dodaje.
Reklama
Wita po pobycie w ośrodku przejściowym dla wnioskujących o status uchodźcy od razu zrezygnowała z ośrodka dla cudzoziemców i na własną rękę przyjechała do Warszawy. Mieszka razem z koleżanką mamy, jej córką i swoją córeczką w dwupokojowym, wynajmowanym mieszkaniu na Woli. – Dostaję trochę ponad 1300 zł zapomogi od waszego rządu. Może gdybym miała mieszkać sama, toby było mało, ale tak jest naprawdę w porządku. Dopłacamy do wynajmu, stać mnie na kupno jedzenia i cieplejszych ubrań, bo Ana wyrosła z bucików. Nie mogę jednak pracować, choć bardzo bym chciała. Ale takie jest prawo, a ja go nie złamię, bo naprawdę zależy mi na tym, by tu zostać. Tam nie mam do czego wracać.
Zadzwoniłam do koleżanki. Przez godzinę płakała mi do telefonu, że jej mama nie dostaje emerytury, więc nie ma już za co żyć. Że jedzą głównie przetwory z lata, a jeden bochenek chleba kupują na dwa tygodnie. Że ludzie zaczynają już chorować z głodu, może nawet umierać – Wita jednak szybko zmienia temat. Nie chce mówić o tym, co widziała na terenach dziś nazywanych Doniecką Republiką Ludową. Woli mówić o tym, co jest teraz. – Uczę się polskiego, angielski sobie przypominam, bo trochę go znam. No i Anę uczymy. Tego, co by teraz przerabiała w szkole. No i polskiego, żeby mogła sobie dać radę, jak już pójdzie do polskiej szkoły – z pełnym przekonaniem mówi, że będzie mogła w Polsce zostać, i już snuje plany na przyszłą pracę i własne mieszkanie.
PAP/EPA / ALEXANDER ERMOCHENKO

Zero uchodźców

Patrząc na to, jak wyglądają statystyki, jej plany nie mają szans na ziszczenie. Liczby są nieubłagane. Ukraińcy w 2013 r. złożyli 46 wniosków o nadanie statusu uchodźcy, w 2014 r. już 2381, a w tym roku – według najnowszych dostępnych danych – kolejne 157. Czyli blisko 2,6 tys. Ukraińców od początku protestów na kijowskim Majdanie, a potem zajęcia przez Rosjan Krymu i rozpoczęcia konfliktu zbrojnego na wschodzie Ukrainy szukało w Polsce pomocy i ochrony.
Takiej pomocy, jaką obiecywano jeszcze rok temu, rozpisując się o szpitalach przygotowanych na przyjęcie rannych i uciekinierów. Takiej, jaką mniej lub bardziej wyraźnie obiecywali polscy politycy z trybuny na Majdanie. Choćby po części takiej, jaką dostało właśnie ponad 200 Polaków i Ukraińców z polskimi korzeniami ewakuowanych z Zagłębia Donieckiego, którym szybko zaczęto przyznawać pierwsze karty stałego pobytu.
Co innego wśród tych uciekających na własną rękę. Do tej pory za uchodźcę nie został uznany żaden Ukrainiec. Słownie: zero przyznanych statusów uchodźcy. To oczywiście nie znaczy, że wszystkie 2,6 tys. wniosków już odrzucono. Takich odmów do końca ubiegłego roku było 652, a w tym roku już kolejne 101, także dla osób z polskimi korzeniami. W 392 przypadkach sprawy umorzono, zazwyczaj dlatego, że Ukraińcy decydowali się na powrót do ojczyzny albo wyjazd do innego kraju UE. Choć trudno w to uwierzyć, do tej pory jedynie w 17 przypadkach polskie państwo uznało, że uciekinierzy z objętej walkami Ukrainy mają prawo u nas zostać, i to nie jako uchodźcy, a jedynie w ramach ochrony uzupełniającej i zgody na pobyt tolerowany, czyli z ograniczonymi prawami i pomocą ze strony władz.
Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, naprawdę wierzą, że w Polsce będą mogli się schronić, że tu ich życie się jakoś ustabilizuje. Ciągle ktoś dzwoni do mnie przez Skype’a i pyta, jak tu przyjechać i jakie złożyć dokumenty, by zostać uchodźcą. A ja ciągle muszę tłumaczyć, że to bardzo trudne, że taka ochrona wcale nie przysługuje każdemu, kto uciekł z terenów objętych walkami, że sama wojna to dla urzędników za słaby argument – mówi Stanisław Bielej, Ukrainiec, który pomaga warszawskiej fundacji Ocalenie zajmującej się migrantami.

Jak poinformował nas Urząd ds. Cudzoziemców, w Polsce wciąż przebywa 1787 uciekinierów z Ukrainy proszących o pomoc i ochronę. Szansa, by zostali uchodźcami, jest mniej niż nikła. Sama procedura udowadniania, że ma się prawo do starania się o taki status, jest trudna. Nie jest tak, że to polskie państwo sobie ją wymyśliło i nie chce przyjmować uchodźców.

Reguluje to konwencja genewska, która opisuje, kto o taką ochronę może się starać.
W dużym skrócie: osoba chcąca uzyskać status uchodźcy musi udowodnić, że w swoim kraju była prześladowana lub że takie prześladowania jej groziły. Przez prześladowanie rozumie się szkodę lub krzywdę wyrządzaną przez państwo lub jego organy albo brak ochrony przed prześladowaniem ze strony państwa. Groźbę śmierci, tortur, nieludzkiego lub poniżającego traktowania, poważnego i zindywidualizowanego zagrożenia dla życia lub zdrowia, wynikającego z powszechnego stosowania przemocy wobec ludności cywilnej w sytuacji wewnętrznego lub międzynarodowego konfliktu zbrojnego.
Tyle teoria, która – wydawać by się mogło – dokładnie opisuje sytuację uciekinierów ze wschodniej Ukrainy. Jest jednak jedno „ale”. Nie cały kraj jest objęta wojną. Na ponad 90 proc. jego obszaru panuje pokój. – Stąd w przypadku uciekinierów z Ukrainy jedna odmowa idzie za drugą. Polscy urzędnicy te wnioski odrzucają, do większości stosując jeden argument: IFA, czyli możliwość ucieczki wewnętrznej. Ta zasada mówi, że jeżeli uciekinier może bezpiecznie przebywać w innej części swojej ojczyzny, to w pierwszej kolejności to jego kraj pochodzenia ma obowiązek się nim zająć – tłumaczy nam rzecznik warszawskiego przedstawicielstwa Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców (UNHCR) Rafał Kostrzyński.
– Jednak błędem byłoby wrzucanie wszystkich do jednego worka. Ważne, by każda sprawa była traktowana indywidualnie – dodaje Kostrzyński i opowiada o uciekinierach z Mariupola, z którymi niedawno rozmawiał. – To rodzina świadków Jehowy. Religia zabrania im stosowania przemocy i brania udziału w walkach. Uciekli na zachód Ukrainy, a tam regularnie słyszeli, by wracali do siebie, bo to oni są winni tej wojny. Naprawdę nie mogli oczekiwać żadnej większej pomocy, by ułożyć sobie życie na nowo.



18 punktów kontrolnych

Wirze z Ługańska ukraińskie państwo zapewniło dwa noclegi. Władze lokalne w Żytomierzu opłaciły jej mały hotelik na taki właśnie okres. Potem miała radzić sobie sama. Przyjazd do Polski po pewnym czasie doradzili sami urzędnicy z Kijowa. Kobieta uciekła z rodzinnego miasta po tym, jak separatyści postawili na jej podwórku wyrzutnię Grad. To typowy sposób prowadzenia wojny, który ma prowokować reaktywny ogień Ukraińców, a w konsekwencji bombardowanie bloków mieszkalnych i wzrost nienawiści do „faszystów z Kijowa”. A w dodatku bratanek zginął, gdy poszedł z ojcem po chleb. Wira bała się o własnego 13-letniego syna i jeszcze młodszą córeczkę. Chory na raka ojciec Wiry nie chciał uciekać. Został w pozbawionym leków Ługańsku.
Najtrudniejsze było wydostanie się z miasta. Minęliśmy w sumie 18 punktów kontrolnych. Na każdym nas sprawdzali. Na większości nie było żadnych flag, więc nie wiedzieliśmy, którzy z nich to Ukraińcy, a którzy separatyści. Obkleiłam cały samochód kartkami z napisem „dzieci”, pootwierałam na oścież wszystkie okna, żeby widzieli, że nie ma z nami dorosłych mężczyzn. A mimo to wszędzie musiałam się tłumaczyć. „A ty dokąd? Do banderowców? My cię tu bronimy, a ty uciekasz?” Na jednym z posterunków nieomal zabrali mi syna. Wygląda na więcej niż 13 lat. Na szczęście wzięłam jego akt urodzenia, więc ostatecznie mi uwierzyli i pozwolili jechać – opowiada Wira, a w jej oczach pojawiają się łzy.
Jej historia jest modelowa. Najpierw tułaczka po Ukrainie, pobyt w zapleśniałym i zawilgoconym byłym sanatorium na Żytomierszczyźnie, gdzie dzieci zaczynały chorować na płuca, a komendanci na każdym kroku podkreślali swoją pogardę wobec przesiedleńców. Potem szukanie pomocy w Kijowie. Kobieta wystąpiła do ukraińskich władz o pomoc finansową i przyznanie statusu przesiedleńca. Spotkała się z odmową. Pismo zapobiegliwie wzięła ze sobą. Urzędnicy powoływali się na brak przepisów wykonawczych. Ukraina dopiero w grudniu uruchomiła zręby programu pomocowego dla przesiedleńców.
Poszłam do kijowskiego biura którejś z oenzetowskich agend. Opowiedziałam urzędnikowi, że dostałam odmowę, pokazałam pismo. „Trwają prace nad programami” – usłyszałam. Ale gdy zaczęłam mu tak po ludzku opowiadać o swoim losie, popatrzył na mnie ze współczuciem i powiedział: „Ja nic nie mogę zrobić, najlepiej uciekajcie do Polski, oni przyjmują uchodźców bez wiz”. A ja już kiedyś byłam w Polsce na wycieczce. Mogłam też uciec na Białoruś, ale to żadna ucieczka, bo Białoruś może być następną ofiarą rosyjskiej agresji, prawda? – Wira szuka potwierdzenia, że słusznie zrobiła, wybierając nasz kraj.

Bieda nie daje azylu

Czy Ukraińcy wiedzą, jak nikłe są ich szanse na powodzenie? – Nie. Ktoś im doradził, by przyjechali do Polski i na granicy zawnioskowali o ochronę międzynarodową. Z twardą rzeczywistością zderzają się dopiero na miejscu – wzdycha dr Witold Klaus, prezes Stowarzyszenia Interwencji Prawnej. A do tego swoje i tak małe szanse często grzebią już na samym początku. – Pytani przez straż graniczną o powody ucieczki, wymieniają biedę, głód, brak pracy. A dopiero w następnej kolejności dodają walki, prześladowania, także na tle religijnym, próby wcielania młodych mężczyzn czy nastolatków na siłę do wojska – Magdalena Karwowska, prawniczka z fundacji Ocalenie, tłumaczy, że ta pierwsza emocjonalna odpowiedź często bywa traktowana jako wiążąca.
Niestety, od samego początku, od przekroczenia granicy tak Ukraińcy, jak i inni cudzoziemcy występujący z wnioskiem o nadanie statusu uchodźcy, są u nas w bardzo trudnej sytuacji. Nie przysługuje im wystarczająca, wyczerpująca pomoc prawna – tłumaczy Klaus i dodaje, że właściwie jedyne poradnictwo w tym zakresie oferują im organizacje pozarządowe, takie jak SIP czy Ocalenie. Tyle że one mają ograniczone środki i możliwości. Potwierdza to Rafał Kostrzyński z UNHCR. – Są dyżury prawników z różnych NGO-sów, i chwała im za to. Ale jest ich o wiele za mało. Nie wszyscy potrzebujący rady, pomocy z wypełnieniem wniosków, z napisaniem podań, doczekują się jej – mówi.
Mamy dwóch prawników mających pod opieką po kilkadziesiąt osób. Każdemu takiemu klientowi powinniśmy poświęcić co najmniej trzy godziny, a niestety musi wystarczyć jedna – tłumaczy Karwowska i dodaje, że większość Ukraińców i tak trafia do nich dopiero po tym, jak dostaną decyzję odmowną i właściwie powinni zaraz z Polski wyjechać. – Dopiero wtedy dociera do nich, że lada dzień będą musieli wrócić na Ukrainę, i zaczynają szukać pomocy. Dotąd żadna ze spraw, w których złożyliśmy odwołanie, się nie zakończyła, ale przynajmniej ci ludzie mogą tu dłużej zostać – dodaje prawniczka.
Część liczy właśnie na to, że choć trochę w Polsce pobędą. Może uda im się dostać na bezpłatne studia lub do pracy i na tej podstawie będą mogli wystąpić o wizę? Może stanie się jakiś cud i jednak urzędnicy wydadzą zgodę? – A co ci ludzie mają zrobić? W ich domach trwają regularne walki, na zachodzie kraju nastroje społeczne wobec przesiedleńców są nieprzychylne – mówi Stanisław Bielej. – Nic zresztą dziwnego. UNHCR właśnie podał, że ze wschodu uciekło już 500 tys. osób. To spore obciążenie dla państwa, dla ludzi, pomoc międzynarodowa wciąż jest za mała i nie dociera do potrzebujących. Ci przesiedleńcy mają więc problem z podstawowymi potrzebami: znalezieniem mieszkania, załatwieniem jedzenia. Gdy pokazują dokumenty przy wynajmie, to albo im się odmawia, albo nagle cena rośnie, nawet kilkakrotnie. Są postawieni pod ścianą – dodaje.



Złudzenia spod Statui Wolności

Doniecczanka Nadija uciekła, gdy separatyści zaczęli jej grozić śmiercią za jej przedwojenną aktywność społeczną. Kobieta wywiozła z Doniecka 80-letnią matkę. A także kilka walizek, laptopa i zdjęcie nowojorskiej Statui Wolności. Syn został w Doniecku, rozmawiają czasem przez Skype’a. Ostatnio opowiadał, że w mieście ludzie umierają z głodu. Staruszkowie pod sklepami nie proszą już o pieniądze, ale o sto gramów najtańszej kiełbasy.
Nadija czuła się na Ukrainie jak między młotem a kowadłem. Z jednej strony nienawidzi Putina, w rozmowie z nami nazywa go diabłem i łajdakiem. Z drugiej oskarża kijowskie władze, że to one dały Putinowi do ręki argumenty, by rozpoczął wojnę. W kolejce przed polską granicą przyczyny konfliktu nie miały już jednak znaczenia.
– Ja miałam przynajmniej wizę amerykańską, ale mama nie miała nawet paszportu. Mimo to wasi pogranicznicy nas wpuścili. Wchodzimy do ich pokoju, a tam w telewizji pokazują akurat zdjęcia z walk w samym Doniecku. Wystarczyło powiedzieć, że my właśnie stamtąd... – opowiada Nadija. – Pogranicznicy wytłumaczyli nam, jak dojechać do ośrodka przejściowego w Białej Podlaskiej, w którym rozdziela się uchodźców po obozach w innych miastach – dodaje.
Nadii Polskę doradził kolega, prawnik z Kramatorska, który już wcześniej dostał się nad Wisłę. Mówił, że państwo polskie daje dach nad głową i pieniądze. Konkretnie 700 zł na osobę, jeśli mieszka się w ośrodku, albo 750 zł, jeśli ktoś zdecyduje się mieszkać poza nim. Nadija znalazła swój kąt w hoteliku na południu Warszawy. – Dyrektor dał nam dużą zniżkę, pieniądze przesyła mi też przyjaciel z USA. Tylko niech pan nie pisze, co to za hotel, bo się dyrektor zdenerwuje – prosi Nadija. Choć tak naprawdę stawka, jaką płaci, i tak jest wysoka w porównaniu z tym, ile kosztuje wynajem mieszkania w Warszawie.
Ona też, częstując nas polskimi – jak zaznacza – jabłkami i amerykańską kawą bezkofeinową, łudzi się, że akurat jej przypadek będzie wyjątkiem. Że nauczy się polskiego, który coraz lepiej rozumie, i znajdzie porządną pracę. – Ci, których odsyłają, to w większości osoby z miast będących dziś pod ukraińską flagą. Ale ja jestem przecież z Doniecka, z terenów zajętych przez separatystów – przekonuje Nadija.

Polityczni i przyklejeni

Urząd ds. Cudzoziemców przygotował całą analizę poświęconą ukraińskim uciekinierom. Wylicza w niej skrupulatnie, że w 2014 r. stanowili 34 proc. wszystkich starających się o status uchodźcy w Polsce, a w tym roku stanowią już 36 proc. Opisuje też główne rodzaje tych uciekinierów. Najwięcej jest oczywiście tych z profilem wschodniej Ukrainy, czyli osób z obwodów donieckiego, ługańskiego oraz – rzadziej – charkowskiego, którzy uciekli przed walkami.
Profil majdanowo-polityczny to aktywiści biorący udział w demonstracjach, aktywni zwolennicy jedności Ukrainy, obawiający się prześladowań. Urząd wylicza, że to 12 proc. wniosków. Profil krymski, stanowiący 13 proc. uciekinierów, to niemal pół na pół Ukraińcy i Tatarzy krymscy, którzy uciekli z półwyspu, obawiając się o swój los ze względu na przekonania polityczne lub wyznanie – są wśród nich także muzułmanie i protestanci. Najmniej, bo tylko 8 proc., jest reprezentantów południowej Ukrainy, czyli z obwodów chersońskiego, mikołajowskiego i odeskiego. Oni powołują się głównie na obawy przed zajęciem tych terenów przez Rosjan.
Dodatkowo wyróżniono trzy profile specjalne. Osoby obawiające się powołania do wojska, bojące się prześladowań ze względu na narodowość i religię oraz tzw. przyklejonych, którzy wniosek o uchodźstwo traktują trochę jak środek zapobiegawczy, a mają głównie problemy ekonomiczne. Boją się przyszłej wojny lub chcą dołączyć do rodziny w Polsce. Oni na pewno nie spełniają przesłanek zostania uchodźcą. Takich jednak jest tylko 12 proc.
Choć oficjalnie żaden urzędnik lub polityk tego nie przyzna, za rygorystycznym odczytywaniem przepisów na niekorzyść uciekinierów stoją także pieniądze. Choć wspomniane zasiłki dla czekających na decyzję o przyznaniu statusu uchodźcy nie są ogromne, wypłacać trzeba je każdemu, kto o taki status wystąpi. – Wysokość świadczeń wypłacanych im przez czas oczekiwania na decyzję nie była zmieniana od 2005 r. i wynosi w przypadku czteroosobowej lub większej rodziny, która zdecyduje się mieszkać poza ośrodkiem dla cudzoziemców, 375 zł miesięcznie na osobę. Za to trzeba wynająć mieszkanie i się utrzymać – tłumaczy dr Klaus.
Kosztuje też utrzymanie ośrodków na cudzoziemców. Państwo płaci za zakwaterowanie w takim ośrodku dla cudzoziemców (jeden pokój na rodzinę lub kilka osób samotnych), wyżywienie zbiorowe (lub ekwiwalent pieniężny w wysokości 9 zł dziennie), jednorazowe świadczenie pieniężne w wysokości 140 zł na zakup ubrania i obuwia, 20 zł miesięcznie na zakup środków higieny osobistej, kieszonkowe, naukę języka polskiego i materiały do nauki, pomoce dydaktyczne dla dzieci, bilety na przejazdy w uzasadnionych wypadkach. Oprócz tego przysługuje im opieka medyczna. Wydatki są naprawdę skromne; świadczenia dla azylantów to raptem 40 zł na dobę.
Przy kilku tysiącach wnioskujących rocznie, którzy na decyzję czekają przynajmniej pół roku, kwoty rosną jednak do dziesiątków milionów złotych. Niby w budżecie państwa nie jest to pozycja szczególnie obciążająca, ale wyższy procent decyzji pozytywnych mógłby skłaniać więcej cudzoziemców do przyjazdu i tym samym zwiększać koszty na ich utrzymanie. Smutna logika, bo niemająca wiele wspólnego z ideami humanitaryzmu, ale uchodźcy nie są obywatelami Polski, nie mają prawa głosu w wyborach, nie będą też palić opon pod Sejmem.

Uciec, ale dokąd

Pobyt w ośrodku dla cudzoziemców nie należy do najprzyjemniejszych, więc wielu uchodźców stara się znaleźć własne lokum. Jednym starcza na nie z oszczędności, dzięki pomocy znajomych czy rodziny z zagranicy. Innym w znalezieniu taniego hotelu robotniczego pomagają organizacje pozarządowe. Wszyscy żyją w zawieszeniu, bez możliwości dorobienia, bez pewności, jaka będzie ich przyszłość. Część tego nie wytrzymuje i wyjeżdża. Urzędnicy, pracownicy ośrodków dla cudzoziemców i Straż Graniczna narzekają na migrantów, którzy zamiast czekać na decyzję, łamią prawo, ruszają gdzieś dalej – jak mówią – do Europy.
Tak zrobił Rusłan, który w Zagłębiu Donieckim pracował jako kierowca taksówki. Po ucieczce tułał się po Ukrainie, był w Kijowie i we Lwowie. Nigdzie nie dostał pomocy, więc przyjechał do Polski. A tu trafił do ośrodka w Białej Podlaskiej, gdzie wcale nie było lepiej. Męczył się przez kilka tygodni, pisał skargi do władz ośrodka, do Urzędu ds. Cudzoziemców, do oddziału ONZ w Warszawie i Genewie. Został przeniesiony do innego ośrodka, w którym warunki były jeszcze gorsze. Wciąż nie otrzymywał żadnych odpowiedzi – ani na swoje skargi, ani na wniosek o status uchodźcy. Po kilku miesiącach wsiadł w autobus i wyjechał do Niemiec. Jest tam od listopada i wie, że Niemcy w każdym momencie mogą sprawdzić jego dokumenty i odesłać go do Polski. Liczy, że jakoś może uda mu się tam zostać.
No cóż, trudno go nie zrozumieć. Najwyżej zostanie umieszczony w ośrodku w Dębaku, gdzie trafiają odsyłani do nas cudzoziemcy. A tam przynajmniej miałby zapewnione lepsze warunki – kwituje jeden z pracowników organizacji pozarządowej. Dlatego niemal każdy nasz rozmówca układa sobie w głowie scenariusz, na wypadek gdyby w Polsce dostał odmowę. Każdy kalkuluje, dokąd najlepiej uciec. Do Norwegii, gdzie jest najlepiej, trudno się dostać, bo na promach sprawdzają dokumenty. Do Niemiec dużo łatwiej, bo wystarczy dogadać się z tirowcem i przejechać jedną granicę, na której i tak nikt niczego nie sprawdza, za to tamtejsze służby migracyjne nie należą do najprzyjemniejszych. Może Dania? Albo Francja? Na pewno nie Ukraina. Powrót do punktu wyjścia to ostatnie, czego chcieliby uciekinierzy.