Jest grupa vlogerów lub, jak kto woli, youtuberów, którzy z agresji, hejtu oraz sadyzmu i wulgaryzmów uczynili sobie sposób na życie. Dostatnie życie. Model biznesowy jest prosty: im więcej werbalnej przemocy, przekleństw i wirtualnej krwi, tym większy ruch na ich kontach. I tym większe pieniądze – z reklam, sprzedaży gadżetów, z biletów na spotkania, gdzie będzie On. Wielki Gimper, IsAmUxPompa, TheNitroZyniak lub inni współcześni bohaterowie dziecięcej wyobraźni.
Dorośli zwykle nie mają pojęcia o ich istnieniu, nie znają ksywek, nie widzieli żadnego kawałka radosnej twórczości filmowej zamieszczonej w sieci. A powinni. Bo to świat, w którym „cześć, cwelu” zastępuje powitanie. Gdzie jedną sugestią, hasłem, niewinnym niby-żartem można wskazać ofiarę i ją zniszczyć. Dzielić i rządzić. Wyznaczać zasady. Błyszczeć. Karmić ego i najniższe instynkty. I zarabiać, zarabiać, zarabiać. Przy milczącej aprobacie reszty świata.

Opowieść ojca

Marcin, nazwijmy go w ten sposób, bo prosił o anonimowość, ma 40 lat z okładem i od ponad 20 jest pracownikiem branży IT, więc świat mierzony bajtami jest mu równie bliski jak ogródek przed domem. Ma syna, dziewięciolatka, który pod jego okiem wchodził w wirtualny świat. Marcin jest świetnym fachowcem i odpowiedzialnym rodzicem. Wydawało mu się, że nauczył dziecko, jak bezpiecznie poruszać się w internecie. Że nie do końca tak jest, przekonał się przypadkiem, kiedy syn poprosił go o pomoc przy uruchomieniu smartfona, który się zawiesił. Zaczął dłubać w urządzeniu i zerknął na SMS-y, które junior wymieniał z przyjacielem. A w nich „ty k...o”, „ty szmato”. – Co jest? – zapytał. – Dlaczego w ten sposób zwracasz się do kumpla? Dlaczego go tak obrażasz?
Reklama
Buzia dziecka wyrażała bezgraniczne zdumienie. – To żart – tłumaczył junior. – Wszyscy tak mówią – zapewniał przez łzy, bo już wiedział, że jednak coś się stało. A jego ojciec puknął się w czoło, bo i on zrozumiał, że choć miał baczenie na to, co chłopak robi na stacjonarnym komputerze, to umknęła mu kwestia komórki, z której syn także ma przecież dostęp do netu.
Niby oczywista sprawa, jednak umyka, a zerknąć w ekran smartfona można w toalecie, w drodze do szkoły, na przerwie, podczas odrabiania lekcji – wszędzie. Badania Common Sense Media, organizacji monitorującej poruszanie się młodych ludzi w mobilnym świecie, pokazują, iż małolaty (od 8 do 18 lat) spędzają z nosem wlepionym w wyświetlacz ponad 6,5 godziny dziennie. Czytają książki? Grają w gry? Udzielają się w mediach społecznościowych? Też. Ale głównie oglądają filmiki. Śledzą poczynania swoich idoli, którzy nie próżnują – wrzucają do sieci średnio po dwa filmy dziennie. Oczywiście określenie „film” jest w tym przypadku mocno przesadzone. To kilkuminutowe produkcje, w których np. dwóch facetów wali się po gębach „z liścia” i opsikuje bitą śmietaną w aerozolu przy wtórze rasistowskich albo seksistowskich dowcipów. Kupa śmiechu, czyli beka. Jednak największy wpływ na małolatów mają ci youtuberzy, którzy publikują filmiki z poradami, jak grać w komputerowe gry. Dla niewtajemniczonych: na ekranie widzimy obraz z komputera, na którym vloger rozgrywa swoją partię. W małym okienku w rogu widać jego twarz. A z głośników leci komentarz – co robi, dlaczego. Żeby była jasność – jest wielu takich przewodników po grach, którzy faktycznie pomagają przejść poszczególne poziomy, podpowiadają sztuczki i sposoby. Ich sprawność zachwyca. Ale spora część youtuberów wylansowała się nie na biegłości w rozgrywce, ale na ordynarnych komentarzach. Nie do zacytowania, nawet jeśli te e-gwiazdy przechodzą gry przeznaczone dla małych dzieci.
– Jest wiele dzieci, które są po prostu biedne, których nie stać na kupno gier, o jakich marzą – tłumaczy Maciej Budzich, autor bloga Mediafun, twórca vlogów, który dobrze wie, co piszczy w sieci. Przyglądanie się temu, jak grają ich starsi i sławni koledzy, jest erzacem tego, co sami chcieliby robić. Nic więc dziwnego, że przejmują także ich język i zachowania.
Inny youtuber opowiada mi historię także związaną z ojcem, będącym człowiekiem internetu. Jego sześcioletni syn poszedł do szkoły i po paru dniach rodzice dostali wezwanie na dywanik do wychowawcy. Okazało się, że dzieciak przy nauczycielce przywitał się z kolegą słowami „cześć, cwelu”. I nie chciał przyjąć nagany. Kłócił się, że w ten sposób wyraża się sympatię i przyjaźń. Dorosłym ścierpła skóra. – Gdyby do mnie ktoś powiedział w ten sposób, pewnie dostałby w twarz – zżyma się Marcin. I dodaje, że jest przerażony, gdyż – jak wyszło mu z badań terenowych na kolegach swoich synów – oni nie widzą w tym nic złego. Takie słownictwo jest normalne. Jest fajne, bo ich internetowe autorytety właśnie w ten sposób się wyrażają. – To są ich idole, celebryci mający na nich ogromny wpływ – ocenia. Tym większy, że są traktowani jako tylko nieco starsi koledzy, którzy wyrośli na gwiazdy. A jeśli tak, to ich postępowanie musi być słuszne, po prostu muszą mieć rację.
Żeby tylko o język chodziło, nie byłoby większego problemu. Dzieciaki zawsze wychwytywały, niczym najczulsze membrany, słowa, które są zakazane. Z przedszkola, podwórka, klasy przynosiły wulgaryzmy, którymi epatowały rodzinę w oczekiwaniu na reakcję. I były szybko prostowane, gdyż – pomijając patologię – pewne słowa były zakazane lub zarezerwowane do używania w dorosłym gronie, za zamkniętymi przed maluchami drzwiami. Dziś, jak zauważa prof. Kazimierz Krzysztofek, socjolog z Uniwersytetu SWPS, nie tylko język schamiał, ale przede wszystkim zniknęła kontrola starszych nad ich potomstwem. W starym, analogowym świecie dzieciaki były „pod okiem” – rodziców, nauczycieli, katechetów czy sąsiadów. Występek niemal nie mógł być niezauważony, musiał się spotkać z reakcją i karą. W dobie nowych technologii, w wirtualnej rzeczywistości, do której starsi nie mają wstępu – głównie z powodu swojej indolencji – można robić to, o czym tylko dusza zamarzy. Co nie znaczy, że piekła nie ma.

Gramy i dokonujemy egzekucji

W ostatni wtorek hitem YT był filmik, na którym sześcioletni z wyglądu chłopczyk (później się okazało, że dzieciak ma dziewięć lat i mieszka w Jaśle) wyzywa najplugawszymi słowami niejakiego Gimpera, popularnego vlogera. Maluch stoi na podwórku swojego blokowiska, krzyczy, wyje, bluzga – przez ponad trzy minuty – z wielkim zaangażowaniem. I znów słowa, których używa, nie nadają się do powtórzenia, najłagodniejsze z nich to „frajer”. Można by skwitować ten wyczyn określeniem „patologia”, gdyby nie to, że wpisuje się on w zjawisko zwane disschallenge polegające na publicznym obrażaniu innych. Wzięło się od raperów, którzy dissowali na siebie, ale od zeszłego roku moda przeniosła się w środowisko youtuberów. I dalej – w mały i młody ludek.
Gimper, którego dissuje chłopiec, jest interesującą postacią. Swoją karierę w sieci zaczął od kawałków typu let's play – czyli poradników, jak grać. – To inteligentny, bystry dwudziestoparolatek – opowiada jeden z jego znajomych. Robił niegłupie, sympatyczne filmiki, jego popularność w sieci rosła. Jednak najwyraźniej nie tak szybko, jak by chciał. I być może nie tak szybko, aby zarobić pieniądze dla siebie i dla sieci partnerskiej, czyli firmy, która zrzesza youtube'owych twórców i pomaga pozycjonować się vlogerom mającym z nią umowę w zamian za procent od ich zarobków. W każdym razie na przełomie 2014 i 2015 r. Gimper zaczął zaostrzać kurs. Co przyniosło rezultaty – jeśli wcześniej jego kawałki miały po 3–4 mln odsłon miesięcznie, to z początkiem tego roku po 15 mln. Zaczęło się od historii z Grubym z YouConu – na sympozjum youtubowiczów znalazł się rozwydrzony 12-latek, który wszystkim przeszkadzał, mądrzył się i wciąż się wcinał. Został za to srogo ukarany: flashową grą, która znalazła się w sieci, podczas której można było mordować postać z buzią tego dzieciaka. Świetnie się klikało, więc trzeba było pójść dalej.
Teraz znakiem firmowym Gimpera vlogera są filmy wrzucane na YT, w których dokonuje publicznej egzekucji swoich fanów z facebookowego profilu Hajsownicy. Polega to na tym, że za różne „przewinienia” w postaci niemądrego postu bądź niepasującego gospodarzowi zdjęcia (np. zegarka) wrzuconego na stronę grupy usuwa jej członków, pokazując ich profile, zdjęcia, imiona i nazwiska – ofiary można zidentyfikować. I nie przebiera w słowach: „Kim ty, k...o, jesteś”, „Koledzy w szkole będą się z ciebie śmiali. Znów zniszczyłem człowieka. Ciekawe, czy ktoś popełni samobójstwo z tego powodu. Byłoby zabawnie”.
Ale tak zabawnie nie jest.

Zombi w realu także atakują

Jak tłumaczy Marcin, to, co się dzieje w świecie wirtualnym, przekłada się na ten realny. Kilka prostych przykładów. Przypadkowy chłopiec, podobny do Grubego z YouConu, podczas kolejnej e-sportowej imprezy IEM stał się ofiarą napaści w rzeczywistości – co także można zobaczyć na filmach krążących po sieci. Na jednym z nich widać, jak chłopiec o połowę młodszy od niego lży go i obraża przy entuzjastycznej aprobacie zgromadzonych wokół młodych ludzi. Ofiara stara się zachować zimną krew, do pewnego momentu ma pokerową twarz, ale wreszcie nie wytrzymuje i wybucha. Co jest powodem kolejnej fali szyderstw rozlewającej się po vlogosferze. – Małolat sam jest sobie winien – tłumaczą inne dzieciaki. Złamał reguły zawierające się w słowach: beka, pompa i dystans.
Tłumacząc to na język, jakim posługują się cywilizowani ludzie, chodzi o to, że każdego można i należy wyśmiać. To jest dobrze widziane w grupie. Ten, kto przewodzi szyderstwom, kto jest w nich najbardziej napastliwy i agresywny, jawi się wojownikiem, dzięki temu pompuje swoje ego i zyskuje popularność. Atakowany ma milczeć i zachowywać dystans, udawać, że to go nie dotyczy. Jeśli się złamie, pokaże uczucia, słabość, jest to rozumiane jako tym lepszy powód, aby dalej go „rozjeżdżać”. Nie ma litości i przebaczenia. – Dzieciaki potrzebują wrażeń, wzmocnienia – tłumaczy Maciej Budzich. Poczucia, że są w grupie, w jednej bandzie. Nasi na waszych – zawsze tak było. Jedno podwórko walczyło z drugim, okupanci jednego trzepaka rywalizowali z sąsiednim, ulica namawiała się na ulicę. Ale jeśli tam udział w rozgrywkach brało góra kilkadziesiąt osób, teraz mamy do czynienia z tysiącami. Setkami tysięcy. I osoba napiętnowana jako kozioł ofiarny musi stawić czoła nie kilku, ale tysiącom prześladowców. Czasem tego nie wytrzymuje. Jak w przypadku Dominika z Bieżunia, 14-latka, który się powiesił – najpierw atakowano go w sieci, później do dręczenia chłopca, wcześniej popularnego w klasie, przyłączyli się jego ławkowi koledzy.

Walka o hajs

Rzecz w tym, że ów festiwal wulgarności, nienawiści, dręczenia w internecie nie jest tylko odbiciem zwyrodnienia obyczajów. To odbicie walki o kasę. O dużą kasę, jaką można zarobić, dając z siebie niewiele poza szczuciem i dręczeniem. Youtuberzy zarabiają na reklamach, jakie są wyświetlane przy ich produkcjach. Średnio rzecz biorąc, za tysiąc wyświetleń można dostać 2 zł. Dlatego każdy klik, każda odsłona są na wagę złota. I to dosłownie. Przykładowo 4 mln odsłon oznaczają 8 tys. zł przychodu, z czego – znów średnio rzecz biorąc – 20 proc. zabiera sieć partnerska. Jeśli mamy do czynienia z 15 mln wyświetleń, kwota do podziału rośnie do 30 tys. zł.
Dlatego każdy sposób jest dozwolony, aby zarabiać na popularności. Zwłaszcza że nie na samych reklamach można zyskać. Do tego dochodzą kontrakty za promowanie konkretnych produktów – od sprzętu komputerowego i gier poczynając, na napojach chłodzących kończąc. Idące w setki tysięcy złotych. Youtuberzy sprzedają też koszulki, występują na biletowanych spotkaniach ze swoimi fanami, na których bywa średnio po dwa tysiące uczestników, a bywa, że i kilkanaście tysięcy. Gimper znalazł swój własny sposób na dodatkowy zarobek: dzieciaki, które zostały wyrzucone przez niego z grona znajomych, mogą do niego wrócić pod warunkiem wysłania „unbana” – czyli SMS-a, który kosztuje 12,30 zł. Wtedy znów stają się jego przyjaciółmi. A że to niemoralne? – Kto ma tym młodym ludziom, gwiazdom YouTube'a mówić, co jest dobre, a co złe – pyta retorycznie Marcin. Bo przecież nie rodzice, którzy zarabiają po 2–3 tys. zł. A więc są nieudacznikami. Ci ludzie, youtuberzy, w wieku nastu lat wybili się na popularność i niezależność finansową. I to nie mając ku temu żadnych powszechnie przyjętych podstaw: wykształcenia, wiedzy, kompetencji. Mają za to w sobie bezczelność, parcie na ekran, przebojowość i pewną ludyczną charyzmę.
Jak ocenia prof. Krzysztofek, nowe technologie – paradoksalnie – spowodowały, że tacy liderzy gminni mogli wrócić do źródeł. Dziś nie potrzeba już elitarnych, profesjonalnych twórców, każdy może zostać gwiazdą e-folkloru i czerpać z tego korzyści, o których reszta może tylko marzyć. Nie dziwmy się, że będą tego bronić. Używając ku temu wszelkich możliwych sposobów, także armii fanów. A raczej wyznawców. Wiernych wojowników, zombiaków, jak ich nazywają, bezrefleksyjnie przyjmujących i wykonujących każdy rozkaz. – Ta sytuacja znana z realnego świata, kiedy dzieci wojownicy idą w bój na skinienie ręki dyktatora, przeniosła się do wirtualu – ocenia prof. Krzysztofek. Ich ofiarą mogą paść nie tylko rówieśnicy, ale także rywale zagrażający pozycji czy zarobkom uwielbianego guru. – J...ć Fubu, je...ć Fubu – skanduje tłum dzieciaków przed budynkiem, w którym odbywał się spęd fanów youtuberów. – Jak? – pyta IsAmUxPompa. – So much! – brzmi odpowiedź. Najgłośniej krzyczący chłopiec dostaje nagrodę. Nie piszę, kiedy i gdzie takie rytuały mają miejsce. Bo odbywają się wszędzie tam, gdzie przychodzą zwolennicy tego jednego z bardziej popularnych, acz słynących z bezwzględności vlogerów. Fubu do pewnego momentu był kolegą IsAmUxPompy, ale się posprzeczali. I teraz przy każdej okazji odbywa się niszczenie rywala.
– Ja sprzeciwiłem się napuszczaniu na siebie dzieciaków i także zostałem przeznaczony do odstrzału – przyznaje Krzysztof Woźniak, vloger, w sieci znany jako Ator. W jego przypadku nie skończyło się na wirtualnych atakach, na wypuszczaniu serii filmików pomawiających go o najpodlejsze zachowania – od kradzieży laptopa po próbę wycięcia koledze nerki (bez przedstawienia jakichkolwiek dowodów). Czy przeróbek jego vlogów polegających na tym, aby z obrońcy papieża stał się jego szyderczym przeciwnikiem. Oraz umieszczania w sieci gierek, gdzie zabijało się go na przeróżne, makabryczne sposoby. – Doszło do tego, że na ulicy atakowały mnie dzieci. Pluły, wyzywały, żądały spłaty nieistniejącego długu – przyznaje Ator. Nie ma do nich pretensji, uważa je za ofiary, narzędzia w rękach dorosłych vlogerów. Z kilkoma małolatami udało mu się porozmawiać. Na pytanie, dlaczego to robią, padała odpowiedź, że X mówił na vlogu, że jesteś złym człowiekiem. Woźniak w ciągu kilku dni stracił 30 tys. subskrybentów. Odbił się, otrząsnął. Ale to trzydziestoparoletni facet o grubej skórze. Teraz wyobraźmy sobie, co czuje zaatakowane przez armię zombiaków dziecko.

Nic się nie stało

Pięć długich wieczorów przeznaczyłam na skanowanie sieci, na zapoznanie się z tym, co oferuje najmłodszym odbiorcom vlogosfera. Znalazłam wiele wartościowych kanałów proponujących inteligentną, choć często jadącą po bandzie rozrywkę, edukujących, jak poradzić sobie w różnych sytuacjach i obszarach realnej oraz wirtualnej rzeczywistości. Ale z przerażeniem stwierdzam, że na top liście YouTube'a – oprócz kilku wyjątków – dominują ludzie, którzy nie mają do dania nic prócz chamstwa i werbalnej przemocy. Propagowanie nazizmu – jest. Seksualne scenki polegające na symulowaniu seksu oralnego – ale jaja. Udawanie gwałtów – niezła beka. Ucinanie języka dziewczynie, żeby nie mogła zgłosić przemocy seksualnej – zaśmiewamy się. Namawianie dzieci do gier hazardowych – proszę bardzo. Szerzenie nienawiści religijnej, pokazywanie aktów sodomii w wykonaniu papieża – jak najbardziej. I jeszcze raz przypomnę – głównymi odbiorcami tych treści nie są dorosłe osoby. To dzieci i młodzież. Od 8 do 18 lat, a często i młodsze osobniki.
W tym momencie musi – i zawsze pada przy tego typu dyskusjach – pytanie: A gdzie są, gdzie byli rodzice? Jak tłumaczy Marcin, rodzice pozostają zwykle w cieniu nieświadomości. Nie rozumieją, nie znają tego świata, w którym surfują ich dzieci. Nauczyli się obsługiwać komputer, jak przeciętny kierowca obsługuje samochód, którym przemieszcza się z punktu A do punktu B. Nie mając pojęcia o zasadach działania silnika, o innych mechanizmach nie wspominając. Wiedzą, jak go włączyć, jak odpalić plik tekstowy, co zrobić, żeby przejrzeć jakiś serwis. Wiedzą też, że w sieci może się czaić pedofil. I to wszystko. – Najbardziej świadomi są ludzie trzydziestoparoletni, którzy rośli z komórkami, ale i oni mogą sobie nie poradzić – podsumowuje Maciej Budzich. Zwłaszcza że mają do czynienia z pewną, jak by to nazwać – zmową? I tym, że społeczna odpowiedzialność biznesu czasem okazuje się pustym sloganem.
Biorąc na tapetę jako szczególnie rażący przykład Gimpera, zapytałam w paru firmach z nim współpracujących, czy się nie wstydzą tej komitywy. Oto odpowiedzi. Biuro prasowe Agory (vloger jest perłą w jej sieciowej koronie): „Epic Makers, sieć zrzeszająca twórców działających na YouTube, posiada umowę licencyjną z twórcą działającym pod pseudonimem Gimper. Współpraca sieci z Gimperem polega wyłącznie na pośrednictwie w sprzedaży reklam na prowadzonym przez niego kanale. Umowa ta nie pozwala na ingerencję w treści tworzone przez YouTubera ani tym bardziej nie daje wpływu na treści publikowane przez jego fanów oraz ich prywatne inicjatywy (Hajsownicy Gimpera)”. Biuro prasowe Hoop Polska (Gimper jest twarzą napoju Hoop Cola): „Gimper, wraz z innymi internetowymi twórcami, wziął udział w kampanii »Można Inaczej« promującej markę Hoop Cola. Celem współpracy z Gimperem było wykorzystanie jego wiedzy i doświadczenia w zakresie budowania społeczności w serwisie YT, dzięki którym mogliśmy podczas kampanii wspierać aspirujących twórców w rozwoju ich kanałów, nie zaś promowanie czy afirmowanie jego twórczości. Serwis YT stanowi dziś bardzo ważne medium – dzięki temu, że daje niespotykaną gdzie indziej możliwość nieskrępowanej ekspresji twórców. Działający na nim twórcy są niezależni i chcą udostępniać osobom zainteresowanym efekty swojej twórczości, pomimo że często mogą one budzić sprzeczne emocje. Charakter serwisu YT jest też taki, że nie narzuca swojego przekazu odbiorcy, a trafia do osób zainteresowanych, np. tych, którzy subskrybują kanał”. Biuro prasowe Google: „YT jest otwartą platformą, w której obowiązuje wolność słowa i prezentowane są różnorodne poglądy i opinie, z którymi nie zawsze musimy się zgadzać” (dalej następuje poradnik przetykany linkami do narzędzi, które mają pomóc dorosłym w blokowaniu niepożądanych treści).
Podsumowując, żadna z firm nie ma ochoty wziąć na siebie odpowiedzialności. Profesor Krzysztofek tłumaczy to tak: biznes nie tworzy społeczności, tylko kupuje gotowe, żeby eksplorować pokłady pieniędzy w tych grupach. Bo bez tych społeczności nie ma możliwości działania, bo nie ma biznesu w próżni społecznej. A dziś społeczeństwo najłatwiej namierzyć w sieci.

Dokąd zmierza świat

Buntownicy, niegrzeczni chłopcy, którzy robią, co chcą, i mówią, jak chcą – nie dziwmy się, że dzieci zauroczone są postaciami z bajki, której treści i przebiegu my, dorośli, nie znamy. W tej bajce wiele się dzieje, można w nią wejść, mieć kontakt zarówno ze złym wilkiem, jak i z bohaterskim myśliwym. Zadać pytanie i uzyskać odpowiedź. Klasyczne media nie dają takiej możliwości.
Maciej Budzich uspokaja: te niegrzeczne, zbuntowane dzieciaki dorastają, dojrzewają. Zmieniają podejście do świata, a wraz z tym język. Bulwersujący ludzi niebędących jego fanami okrzyk bitewny „tarcza, szmato”, jaki podnosił kiedyś gamer Rojo, został zamieniony na zew „serdeczna tarcza”. Kiedy sprawa wyciekła (w 2012 r. przy okazji „Projektu Gr@żyna”, filmu, który obnażył skalę internetowej agresji – aktorka udawała katolicką vlogerkę emerytkę, została znienawidzona przez sieciowy tłum), zaczęła źle wpływać na jego wizerunek. I bardzo musiał się napracować, żeby jego fani przyjęli go za swojego.
– Bardziej niż dzikich dzieciaków testujących swoją siłę we vlogosferze obawiałbym się dorosłych, którzy z wyrachowaniem przeprowadzają w niej swój plan – ocenia Budzich. Są mądrzejsi, bardziej wyrafinowani, wiedzą, jak oszukać, manipulować, żeby się nie podłożyć. I osiągnąć swój cel, rozgrywając partię władcy much w sieci. Laureat literackiej nagrody Nobla William Golding w książce wydanej w 1954 r., kiedy jeszcze ludzkości nie śniło się nawet o takich wynalazkach jak internet i wszystkich kłopotach z nim związanych, opisuje grupę chłopaków, którzy ocalawszy z katastrofy samolotu, znajdują schronienie na bezludnej wyspie. Są dzikimi, niezsocjalizowanymi zwierzątkami usiłującymi zorganizować społeczność i wyznaczyć w niej swoje zasady. Co, jak mogą się domyśleć nawet ci, którzy nie czytali tej książki, kończy się katastrofą. Upadkiem moralności i kultury. Ale też prawda jest taka, iż kultura jest cieniutkim werniksem, który łatwo zmyć. Który się rozpływa w sytuacji, kiedy zabraknie kontroli, przez co łatwo jest czynić zło. W dodatku zło, którego nie zdefiniowano, bo nikt nie ma interesu w przestrzeganiu norm. – Kultura nie wytworzyła przeciwciał, które neutralizowałyby szkodliwe działanie technologii. Więc albo wymyślimy coś, albo nasz świat musi się zawalić – ocenia prof. Krzysztofek. Ale jeśli górale zajadają się sushi, a małe dzieci rzucają się do gardła swoim mentorom, to wniosek jest jeden: coś jest nie tak. Jeśli nie wierzycie, spójrzcie w ekran swojego smartfona. Trochę głębiej niż wskazuje apka pokazująca prognozę pogody.
Gimper zamieszcza na YT filmy, w których dokonuje publicznej egzekucji swoich fanów z facebookowego profilu Hajsownicy. Polega to na tym, że za „przewinienia” wyrzuca ich z grupy, pokazując ich profile, zdjęcia, imiona i nazwiska. I nie przebiera w słowach: „Kim ty, k...o, jesteś”. „Znów zniszczyłem człowieka. Ciekawe, czy ktoś popełni samobójstwo z tego powodu. Byłoby zabawnie”