Polska Agencja Prasowa: Czy mimo braku dostępu do archiwów sowieckich jesteśmy w stanie ocenić, w jaki sposób władze ZSRS przygotowywały się do inwazji na wschodnie ziemie Rzeczypospolitej?

Reklama

Prof. Daniel Boćkowski: Nie jest w pełni prawdą, że nie mamy jakiegokolwiek dostępu do archiwów sowieckich. Nie posiadamy dostępu do części dokumentów znajdujących się w archiwach rosyjskich. Możemy jednak badać archiwalia znajdujące się na Białorusi i Ukrainie.

Można powiedzieć, że agresja była przygotowywana w ostatniej chwili, zupełnie zaimprowizowana. Z zachowanych dokumentów z września 1939 r. wynika, że machina Armii Czerwonej funkcjonowała bardzo słabo na wszystkich poziomach dowodzenia. Wielu żołnierzy i oficerów uchylało się od mobilizacji. Dokumenty milicji białoruskiej mówią o licznych poszukiwaniach osób uciekających przed wcieleniem do Armii Czerwonej. Nie chciano również oddawać koni i środków mechanicznych koniecznych dla mobilizowanych oddziałów. W skargach pisano, że zdezorganizuje to zupełnie m.in. akcję żniwną. Brakowało nawet przysłowiowego sznurka, na którym czerwonoarmiści nosili karabiny.

Strona propagandowa była przygotowana znacznie lepiej. W gotowe hasła wystarczyło wstawić słowo "Polska". W pierwszych dniach września rozważano jednak różne scenariusze. Jednym z nich było "niesienie wyzwolenia" nie tylko Białorusinom i Ukraińcom, lecz i Polakom. W tym kontekście w Moskwie zakładano możliwość stworzenia "polskiej republiki rad". Z tego pomysłu zrezygnowano dopiero po 17 września.

Można powiedzieć, że działania sowieckie były przygotowywane i częściowo opierały się na improwizacji. Armia Czerwona nie była gotowa do błyskawicznej, skutecznej mobilizacji. Gdyby wschodnie ziemie Rzeczypospolitej nie były niemal zupełnie ogołocone z oddziałów wojskowych, być może wiele uderzeń sowieckich rozsypałoby się. Stalin zwlekał z atakiem do momentu, gdy uznał, że nie napotka większego oporu. Widział doskonale, że wojsko polskie jest już bardzo osłabione kilkunastodniową kampanią. Z punktu widzenia operacyjnego Wehrmachtu wręcz spóźnił się, ponieważ jednostki niemieckie już przekroczyły ustaloną 23 sierpnia 1939 r. linię demarkacyjną.

Czy wspomniana przez pana profesora koncepcja „polskiej republiki rad” wynikała z pierwotnego przebiegu linii Ribbentrop-Mołotow, która dzieliła Polskę wzdłuż Wisły?

Reklama

Tak, te założenia wynikały z przebiegu przyszłej granicy niemiecko-sowieckiej. W sytuacji gdy Związkowi Sowieckiemu miały przypaść ziemie bezsprzecznie etnicznie polskie, ciężko byłoby je nazywać Zachodnią Białorusią i Zachodnią Ukrainą. Rolę stolicy "polskiej republiki rad" miałby odegrać, tak jak w 1920 r., Białystok. Stalin wiedział jednak, że utrzymanie tego terytorium będzie kosztowne politycznie i wojskowo. Dlatego bardzo chętnie zgodził się na wymianę części ziem polskich za kontrolę nad Litwą i pozostałymi państwami bałtyckimi.

Często mówi się, że najdoskonalej funkcjonującą instytucją w Związku Sowieckim było NKWD. W jaki sposób bezpieka sowiecka przygotowywała się do ataku na Polskę?

Zadania aparatu terroru miały być takie same, jak w przypadku działań na terenie Związku Sowieckiego: rozpracowywać zajmowany teren, dokonywać aresztowań, przejmować dokumenty, kontrolować wszelkie potencjalne zagrożenia. Zadania NKWD zostały bardzo ułatwione na skutek tempa, w jakim tereny te były opuszczane przez polską administrację i siły zbrojne. Sowieci przejęli ogromne masy niezwykle cennych dokumentów, w tym akta osobowe. Była to bezpośrednia podstawa wielu późniejszych działań NKWD. Gdyby dokumenty te zostały zniszczone, dużo trudniej byłoby sowietom dokonywać aresztowań i zesłań. Niemal natychmiast po wejściu Armii Czerwonej rozpoczynano tworzenie list proskrypcyjnych, na których umieszczano Polaków mogących stanowić potencjalne zagrożenie. Część tych list była opracowywana przed wojną, a potem, na miejscu, weryfikowana.

Oczywiście również w działaniach NKWD był ogrom improwizacji. Początkowo tworzono milicje złożone z miejscowej ludności, ponieważ nie było funkcjonariuszy mogących budować takie struktury w zupełnie nieznanym terenie.

Generalnie w pierwszych tygodniach po ataku istniało przyzwolenie na "gniew ludu" wymierzony w "polskich panów", ziemian, bogatszych polskich sąsiadów. Przestępstw tych dopuszczali się zwłaszcza przedstawiciele różnych miejscowych "czerwonych milicji". Pierwszy sekretarz KC KP(b) Białorusi Pantelejmon Ponomarienko wprost mówił, że "jeśli chłopi dadzą im po mordzie, nie będziemy się temu sprzeciwiać, lecz zbytniej samowoli tolerować nie będziemy". Podobnie miało być z osadnikami wojskowymi - "jeśli takich osadników chłopi poturbują" - mówił - "trzeba ich puszczać".

Pamiętać należy także o zbrodniach dokonywanych przez wkraczające odziały Armii Czerwonej i wspominanego NKWD. Jedną z najmniej chyba znanych była likwidacja dwóch szpitali polowych w Grabowcu, w powiecie hrubieszowskim 24–25 września 1939 r. Rannych żołnierzy Wojska Polskiego przepędzono do Grabowca Góry i tam około czterdziestu z nich rozstrzelano. Znane są też inne przypadki, kiedy pojmanych oficerów lub policjantów rozstrzeliwano bez jakiegokolwiek sądu. Chyba najbardziej znanymi ofiarami takich działań byli gen. Józef Olszyna-Wilczyński oraz jego adiutant kpt. Mieczysław Strzemski, a także obrońcy Grodna rozstrzelani i rozjechani czołgami po zajęciu tego miasta przez Sowietów 22 września 1939 r.

Już we wrześniu 1939 r. na okupowanych obszarach Sowieci tworzyli władze tymczasowe. Czy były one złożone z funkcjonariuszy "przyniesionych na bagnetach", czy raczej przedstawicieli ludności, która rozpoczęła kolaborację z okupantami?

Prof. Daniel Boćkowski: Sowieci musieli wykorzystywać wszelkie dostępne „środki ludzkie”. Na początku wspominane już czerwone milicje oraz istniejące w terenie struktury komunistyczne. Celem nowej „władzy” było rozbicie dotychczasowych tkanek społecznych i sterroryzowanie mieszkańców. Jedną z metod był rabunek, który wiązał dokonujących grabieży z nową władzą. Sowieci nie chcieli jednak wykorzystywać tych ludzi do budowania swoich nowych rządów. W żaden sposób im nie ufali. Kiedy tylko udało się ściągnąć minimalne siły własne, grupy te były rozwiązywane.

Już we wrześniu 1939 r. na sowieckiej Białorusi i Ukrainie władze rozpoczęły werbunek urzędników, a czasem nawet nauczycieli, którzy chcieliby przenieść się na ziemię zagrabione Polsce i tam tworzyć nową administrację sowiecką. Często zmuszano ich do tego przez wcielenie do armii. Większość trafiała do największych miast. Tam starano się najszybciej budować nową władzę. Na początku okupacji nikt nie chciał się przenosić na polskie Kresy. Pamiętajmy, że obywatele ZSRS przez lata byli karmieni propagandą o nieprawdopodobnej biedzie, w jakiej mieli żyć Ukraińcy i Białorusini pod władzą Polaków. Sąsiad Związku Sowieckiego był opisywany jako zacofany i pogrążony w marazmie. Trudno więc było dobrowolnie nakłonić kogokolwiek do przeniesienia się na zachód. Dopiero ci, którzy tu przyjechali, zauważyli, że propaganda nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Kupowali towary, których nigdzie indziej nie było. Natychmiast wywożono je na wschód.

Problemy kadrowe warunkowane były także oporem struktur administracyjnych na sowieckiej Białorusi i Ukrainie. Żadna z instytucji nie chciała pozbywać się najlepszych ludzi. Dlatego na polskie kresy trafiali najbardziej skompromitowani i najsłabsi intelektualnie funkcjonariusze sowieckiej administracji. Trudno było na takim fundamencie zbudować "władzę radziecką".

Skoro Sowieci mieli tak wielkie problemy z podporządkowaniem sobie wschodnich ziem Rzeczypospolitej, to dlaczego zaangażowali środki w operetkową operację przeprowadzenia "wyborów" do zgromadzeń ludowych Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy?

Nie zaangażowano zbyt wielkich środków. Propagandę prowadzono bardzo siermiężnymi metodami. Portretów przywódców sowieckich było w ZSRS mnóstwo, wystarczyło sprowadzić kilka wagonów. Na zrabowanych materiałach wymalowano hasła nawołujące do głosowania i rozwieszono je na ulicach miast. Całe to przedsięwzięcie służyło propagandowemu uzasadnieniu, że „tutaj nas chcieli”. Spójrzmy zresztą na znacznie świeższy przykład. Podobnymi metodami Rosja posługiwała się w 2014 r. na Krymie i w Donbasie.

Dążono również do pokazania światu, że we wschodniej części Polski nie stało się nic złego i Związek Sowiecki po prostu połączył narody wschodniej i zachodniej Ukrainy oraz Białorusi, ochronił przed Niemcami i fakt ten został zaakceptowany w głosowaniu. Z punktu widzenia Moskwy dokonał się legalny proces wcielenia tych ziem do Związku Sowieckiego na prośbę przedstawicieli tych terenów wyłonionych w demokratycznym głosowaniu.

PAP: Propaganda jest jedną ze stron sowieckiej okupacji. Jesienią 1939 r. na polskich Kresach rozpoczęła się także rzeczywista rewolucja społeczna na wzór sowiecki.

Tak, ale była to rewolucja bardzo powolna. Często opisując rzeczywistość Kresów, posługujemy się kalkami sowieckiej propagandy. Prawda była znacznie bardziej skomplikowana. Jedyne, co udało się zrobić niemal natychmiast, to zagarnąć wszystkie wartościowe zasoby i znacjonalizować istotne gałęzie przemysłu. Doprowadzono też do zrównania rubla i przedwojennej złotówki, co skutkowało faktycznym rabunkiem gospodarki. W innych obszarach sowietyzacja postępowała bardzo powoli. Nie wystarczało tylko zadekretowanie pewnych rozwiązań, należało je również wdrożyć. Zaimplementowanie sowieckich metod zarządzania wymagało czasu.

Dochodziło do sytuacji wręcz paradoksalnych. Sowieci wysyłali na te obszary więcej środków, niż z nich przejmowali. Był to teren przygraniczny, a więc rzutujący na niemiecką opinię o stanie gospodarki Związku Sowieckiego. W pewnym okresie Białystok i Lwów zaopatrywano lepiej niż niektóre wielkie miasta "właściwego" Związku Sowieckiego. Dostawy były zrównane z Moskwą i Leningradem. Dlatego mieszkańcy pozostałych obszarów sowieckiej Białorusi i Ukrainy, a zwłaszcza działacze partyjni, pod pozorem licznych delegacji próbowali przyjeżdżać tu w celu zakupu niedostępnych u nich towarów.

Na tym obszarze inaczej postrzegano też kwestię spekulacji. Pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Białorusi Pantelejmon Ponomarienko podczas spotkań z szefem tamtejszych struktur NKWD Ławrientijem Canawą musiał tłumaczyć mu, dlaczego toleruje prywatną inicjatywę. Zgadzał się, że jest to "spekulacja", ale ponieważ na tych terenach to się nazywa "handel", z przyczyn praktycznych musi przez czas jakiś to uwzględniać, a nie, jak postulował szef NKWD, bezwzględnie karać.

Gospodarka na Kresach nigdy nie została w pełni zsowietyzowana. Nie przeprowadzono tam również szeroko zakrojonej kolektywizacji rolnictwa. Władze sowieckie wiedziały, że nie jest ona możliwa, szczególnie w kontekście postrzegania tych terenów jako bezpośredniego zaplecza frontu. Na dodatek system gospodarstw indywidualnych był w danym momencie znacznie bardziej wydajniejszy.

Nawet Kościół katolicki nie był atakowany tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Sowieci najprawdopodobniej nie chcieli otwierać konfliktów na wszystkich możliwych frontach ideologicznych, zwłaszcza w obliczu zbliżającej się wojny z Niemcami. Inna sprawa, że podobnej taryfy ulgowej nie miała społeczność żydowska. Kluczowe były koszty istnienia kościołów, synagog i innych miejsc kultu. Społeczność polska potrafiła znacznie silniej partycypować w nakładanych na nie daninach i podatkach. Można powiedzieć, że lata 1939–1941 były sowietyzacją w "wersji light”" testowaniem możliwości szybkiej i skutecznej aneksji terenów, na których nigdy nie było budowanej władzy sowieckiej. W 1944 r. sytuacja była zupełnie inna. Wówczas nie było już żadnego zagrożenia i władza mogła budować swój „raj” bez względu na konsekwencje.

Inna niż okupantów niemieckich była prowadzona przez sowietów polityka kulturowa. Dążyli do zaangażowania części polskich elit intelektualnych…

Sowieci najchętniej wykorzystaliby do współpracy wszystkie dostępne siły. Nie liczyło się pochodzenie, lecz możliwość sowietyzacji. Idealną sytuacją było więc pozyskanie Polaków, którzy realizowaliby sowieckie wskazówki, byliby swego rodzaju pasem transmisyjnym propagandy do pozostałych polskich mieszkańców Kresów. Brakowało kadr, więc konieczne było wykorzystywanie również ich mimo jednoznacznie antypolskiej wymowy całej operacji zajmowania tych ziem jesienią 1939 r. Generalnie jednak Polacy na drabinie społecznej byli zdecydowanie niżej niż pozostałe narody zamieszkujące te ziemie. W przeciwieństwie do Niemców Kreml nie traktował jednak Polaków jak podludzi. Byli po prostu jedną z wielu grup przeznaczonych do stopniowego zsowietyzowania, a nie fizycznego wyniszczenia. Represje miały charakter społeczny i częściowo "intelektualny".

Generalnym celem aresztowań i deportacji było pozbycie się "elementu niebezpiecznego", m.in. polskiej inteligencji, a także wszystkich Polaków uznawanych za "niepewnych" na zapleczu przyszłego frontu. Jednak ta "niepewność" dotyczyła także wybranych grup Ukraińców i Białorusinów. Również Żydzi, którzy uciekli na wschód z ziem zajętych przez Niemców, byli przesiedlani latem 1940 r. w głąb ZSRS, ponieważ uznano ich za potencjalnie niebezpiecznych z racji nieposiadania na nich jakichkolwiek materiałów. Represje sowieckie miały więc charakter społeczno-etniczny. Polacy byli wysiedlani zwłaszcza z powodu swojej pozycji społecznej, którą zajmowali przed wrześniem.

Na oficjalną współpracę z okupantem zdecydowała się niewielka grupa polskich inteligentów, najczęściej powiązana z przedwojennym ruchem komunistycznym. Chęć kooperacji nie oznaczała jednak, że władze sowieckie im ufały. Na jednym ze spotkań partyjnych wspominany już wcześniej Ponomarienko nie ukrywał, że nawet jeśli nie ufają im w 100 proc. to, skoro jest taka możliwość, muszą ich wykorzystać w 200 proc. Wśród najbardziej znanych Polaków działających na rzecz okupanta byli m.in. Wanda Wasilewska, Jerzy Borejsza, Jerzy Putrament, Janina Broniewska, Marceli Nowotko, Alfred Lampe. Dwuznaczna była postawa lwowskich pisarzy i poetów, m.in. Władysława Broniewskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Leona Pasternaka, Adama Ważyka czy Aleksandra Wata.

W niemieckich kronikach filmowych z czerwca i lipca 1941 r. widzimy uśmiechniętych żołnierzy Wehrmachtu witanych w białoruskich i ukraińskich wsiach kwiatami i traktowanych jak wyzwoliciele spod sowieckiego ucisku. Czy takie sceny rozgrywały się też na Kresach okupowanych przez Związek Sowiecki?

Takie sceny były bardzo częste. Pamiętajmy, że ci, którzy pod okupacją sowiecką ułożyli się z nową władzą, teraz czuli się zagrożeni. Inni, strąceni w niebyt, liczyli, że odejście Sowietów poprawi ich byt. Poza tym pamiętajmy, że również Niemcy wykorzystywali nastroje miejscowych społeczności. Gdy Sowieci wkraczali we wrześniu 1939 r., pozwalali na rabunki dokonywane – o czym już mówiłem – przez białoruskich i ukraińskich chłopów na Polakach. W czerwcu 1941 r. Niemcy rozpoczęli grę na zdobycie chwilowego wsparcia Polaków. Zapowiadali odzyskanie majątków zrabowanych w czasie okupacji sowieckiej. Była to gra propagandowa, więc bardzo szybko z niej zrezygnowano. Pojawiała się także chęć odwetu, m.in. na ludności żydowskiej, którą postrzegano jako najważniejszych kolaborantów obalonej właśnie władzy sowieckiej. Pragnienie zemsty dotyczyło też przedstawicieli lokalnych władz, którzy nie zdążyli uciec. Niemcy bardzo intensywnie poszukiwali komunistów oraz sowieckich oficerów politycznych, płacili za wszelkie informacje na ich temat.

Pamiętajmy, że mieszkańcy ziem okupowanych przez Związek Sowiecki mieli bardzo niewielką wiedzę na temat okupacji niemieckiej po drugiej stronie granicy. Nieco więcej wiedzieli Żydzi, dla których ucieczka na sowiecką stronę granicy jesienią 1939 r. była ratunkiem przed pierwszymi pogromami. Większość z nich wywieziono, jednak ci, którzy zostali, oraz ci, którzy pamiętali działania armii niemieckiej, zanim część terenów przekazana została sowietom, wkroczenie Niemców powitali z przerażeniem.

Białorusini i Ukraińcy uznali, że pojawienie się nowych okupantów jest szansą na zmianę ich sytuacji politycznej. Niemcy doskonale rozgrywali te nastroje. W historiografii ukraińskiej pojawia się problem oczekiwań OUN wobec Niemców. Również na Białorusi były zauważalne podobne nastroje, ale znacznie słabsze ze względu na niewielką liczbę białoruskiej inteligencji. Białorusini także oczekiwali, że Białoruś nie będzie ani sowiecka, ani polska, lecz stanie się raczej protektoratem związanym z Niemcami. Podobne nadzieje pojawiały się wśród narodów bałtyckich anektowanych przez Kreml w 1940 r. Mamy więc do czynienia z ogromną liczbą zazębiających się i sprzecznych interesów.

W ostatnich dniach w Rosji wygłaszano wiele opinii uzasadniających potrzebę zawarcia paktu Ribbentrop-Mołotow i tajnego protokołu dzielącego Europę Środkową. Większość tych argumentów to powtórzenie z czasów ZSRS. Czy również narracja na temat agresji z 17 września na Białorusi i w Rosji jest powtórzeniem tamtego przekazu?

Prof. Daniel Boćkowski: To bardzo skomplikowany problem. Na Białorusi mamy narrację oficjalną, zbliżoną do propagandowej narracji rosyjskiej, oraz nieoficjalną, która inaczej rozkłada akcenty, jednak – co oczywiste - także mówi o połączeniu ziem białoruskich w jeden organizm państwowy. W Rosji oficjalna historiografia ma charakter imperialny. W tej narracji Związek Sowiecki postąpił słusznie, ponieważ w momencie gdy "planowano sprowokować" ZSRS, wciągnąć do wojny z Niemcami, przejrzano te niecne plany Zachodu i ocalono dla ZSRS pokój na kolejne półtora roku. Przy okazji udało się przesunąć granicę na zachód i stworzyć "strefę buforową" Z punktu widzenia imperium każde działanie gwarantujące zwiększenie czasu na przygotowanie do nieuniknionego konfliktu jest w pełni usprawiedliwione. Nie należy spodziewać się jakiejkolwiek innej narracji. Ponadto "Zachodnia Białoruś" i "Zachodnia Ukraina" nigdy nie były traktowane jako ziemie należące się Polsce, ale zagrabione przez nią w 1921 r.