„Nadal nie wolno nam zastosować wobec NRD grubej kreski” – mówi – i argumentuje to najprościej: koniecznością uczciwej niemieckiej pamięci historycznej. Niemcy dobrze wykorzystały te dwie ostatnie dekady od upadku muru, nie tylko dla odbudowy narodowej dumy i zbiorowej pamięci. Niemcom udało się coś absolutnie niezwykłego: w ciągu ostatnich 20 lat przezwyciężyły w zasadzie wszystkie katastrofalne dla nich skutki II wojny światowej.

Reklama

Bez grubej kreski

Polityczny podbój, jakiego bez jakiejkolwiek grubej kreski dokonała Republika Federalna w swoich nowych wschodnich landach, stał się źródłem zgorzknienia całego pokolenia Ossich i wzmocnił ich NRD-owskie tęsknoty. To fenomen wielokroć opisany i analizowany. Ale w 20 lat później widać już dużo wyraźniej jego inną, jaśniejszą stronę. To właśnie ta polityka sprzęgnięta z potężną redystrybucją pieniądza sprawiła, że landy wschodnie są dziś nowoczesną i integralną częścią zjednoczonej republiki, w której dawno już zapomniano o kłopotach, jakie nas dręczą do dziś dnia: chociażby jak podnieść z postkomunistycznych ruin naukę i uniwersytety albo jak zbudować autostrady. Tej polityki nie przeprowadzili dawni antykomunistyczni opozycjoniści. W imię narodowego interesu taki kształt nadali jej politycy pokroju Angeli Merkel. Kanclerz, która dzisiaj otwarcie wspomina, iż pamiętny dzień runięcia niemiecko-niemieckiej granicy spędziła z koleżankami w saunie, gdyż w Berlinie Wschodnim ta przyjemność dostępna była jej tylko raz w tygodniu: we czwartki. Pech chciał, że murowi chciało się akurat padać w czwartek.

Mimo recesji gospodarka niemiecka należy do najbardziej konkurencyjnych w Unii, a potencjał jej eksportu ustępuje na świecie tylko Chinom. Przedkryzysowy boom w światowym handlu przyniósł jej ponad 1,6 miliona miejsc pracy. Mimo zachowawczych społecznych nastrojów zarówno niedawny rząd lewicowy, jak i rządząca dziś centroprawica ostrożnie przeprowadzają modernizacyjne reformy. Berlin będzie mieć zapewne pokryzysowe kłopoty z finansami publicznymi, ale – zdaje się – dużo mniejsze niż inni, na przykład Anglicy. Prawdziwym niemieckim strapieniem są i będą w nadchodzących latach kwestie społeczne: starzenie się, coraz słabsza edukacja, zadziwiająco niski poziom aktywności na rynku pracy. Ale Niemcy odzyskały swoją historię i polityczną potęgę. I dlatego są na powrót pewne siebie albo nawet – jak w przypadku rury bałtyckiej – bezsensownie i tępo nieustępliwe.

Zagrożenie czy szansa

W 20 lat po upadku muru Republika Federalna traktowana jest jako najważniejszy sojusznik w Waszyngtonie, Moskwie, Paryżu i Warszawie. Obie izby amerykańskiego Kongresu witają dziś niepozorną kobietę z sauny dokładnie tak, jak wtedy witały elektryka z polskiej stoczni – długotrwałą owacją na stojąco. Premier Putin nawet nie stara się ukryć swoich marzeń o tym, aby „dwa wielkie historyczne narody” – Rosjanie i Niemcy – stworzyły polityczne fundamenty nowego europejskiego porządku. To do Berlina należy przyjemność deliberowania, czy temu marzeniu ulegać bardzo (jak za Schroedera), czy tylko troszeczkę (jak za Merkel). Francja dla pozyskania niemieckiego poparcia zrzekła się nawet dumnie strzeżonego przez lata francusko-niemieckiego parytetu w Unii Europejskiej. Traktat lizboński – absolutny majstersztyk niemieckiej polityki – uznaje właśnie de iure najważniejszą rolę Niemiec w Unii. A Polska przez ostatnie lata miota się z niemieckim problemem, nie mogąc sama sobie odpowiedzieć na pytanie, czy nowe niemieckie mocarstwo to bardziej kłopot dla polskiej suwerenności (jak sądzą Kaczyńscy), czy raczej jedyny sojusznik i deska ratunku dla Polski pozbawionej przecież mocnych sojuszników w Europie (jak uważa Tusk). Owo miotanie się nie jest zresztą bynajmniej dowodem na jakąś polską histerię albo rozdwojenie jaźni. Bo dzisiejsza potęga Niemiec to dla Polski właśnie i szansa, i strach.