Końcówka 2009 roku ma szansę przejść do historii Unii Europejskiej jako czas, w którym zapadają klamki. Cichną właśnie ostatnie odgłosy wielkich dylematów pierwszego dziesięciolecia XXI wieku. Jak dalece rozszerzyć polityczną jedność Europy? Czy kłaść podwaliny pod przyszłe nowe mocarstwo, zdolne współpartycypować wraz z Ameryką i Chinami w przyszłym światowym G3? Co dalej znaczyć będą w praktyce dla Europy związki transatlantyckie? I jak mocno mają być reprezentowane w europejskiej polityce egoistyczne więzi kontynentalnych mocarstw, a zwłaszcza nowych Niemiec? W zasadzie od jakiegoś już czasu wszystkie te wielkie kwestie zmierzały powoli do jednoznacznych rozwiązań. Ale co innego dostrzegać kierunek, w jakim zmierzają sprawy, a co innego trzymać w ręku biurokratyczne definitywne postanowienia i decyzje.

Reklama

Najpierw finalny kształt traktatu lizbońskiego formalnie zdefiniował na nowo wiodącą rolę Niemiec w Unii i dostosował architekturę jej instytucji do zasady mocnego pierwszeństwa rządów mocarstw narodowych przed władzami wspólnotowymi. Prezydentura, podwójna większość, polityka zagraniczna, zmniejszenie Komisji czy ograniczenie jednomyślności – każda z tych istotnych nowości skonstruowana została tak, aby w razie czego mocarstwa mogły przyhamować zarówno jakieś nadmierne zapędy federalistyczne Komisji i parlamentu, jak i możliwy opór wynikający z odrębności interesów nowych członków. Wbrew temu, co w Europie w ciągu ostatnich lat napisano i powiedziano pewnie co najmniej milion razy – nie mogło i nie miało to służyć ani dalszemu rozszerzeniu, ani stworzeniu silnego unijnego przywództwa, autonomicznego względem rządów mocarstw. Można powiedzieć to nawet dużo mocniej.

Z perspektywy Berlina, Paryża, a nawet Londynu – byłoby całkowitym absurdem tworzyć te wszystkie traktatowe bezpieczniki po to, aby potem oddać inicjatywę i rozszerzyć pole władzy unijnej Brukseli. To dlatego niektórzy z największych euroentuzjastów już dziś głośno wyrażają swojej rozczarowanie. W Polsce Aleksander Smolar upatruje w wyborze dość defensywnej pary Van Rompuya i lady Ashton „pewnej sprzeczności z możliwościami, jakie daje traktat lizboński”. Smolar nie ma racji – raczej widać tu konsekwencję i logiczność postępowania głównych unijnych przywódców. Bardziej zabawny jest szef europejskich zielonych Cohn-Bendit, który dopiero co brutalnie krzyczał na prezydenta Klausa z powodu jego lizbońskiej obstrukcji, a już dziś psioczy, że „niewiele się zmieniło”, a Merkel z Sarkozym „cynicznie tworzą z Europy karykaturę demokracji”. Trzeba doprawdy kierować się jedynie ideologiczną namiętnością zamiast politycznego rozumu, aby okazywać w tak krótkim czasie tak daleko idącą niekonsekwencję myśli.

Po traktacie i wyborze świadomie słabego przywództwa – zapadła w końcu także trzecia europejska klamka. Jeszcze niedawno trzeba było nie lada intelektualnej odwagi (a może nawet przekory), aby twierdzić, że Lizbona ma zamknąć, a nie otworzyć Unię na wschód. Dziś po raz pierwszy przyznaje to raport komisarza od rozszerzenia Olli Rehna, przedstawiony w ostatnią środę w Strasburgu. Zachodnie Bałkany i pozbawiona znaczenia Islandia – to maksymalne i najbardziej dalekosiężne cele dalszego rozszerzenia, i tak – jak na razie – wątłe w większości przypadków. Niby w zasadzie żadna sensacja, słusznie gazety odnotowują ją na dalekich stronach. Ale mimo wszystko jest to fakt interesujący. Pozwala bowiem zauważyć w kontekście innych, z podobnego ducha zrodzonych decyzji – że w naszej Europie coś niebłahego się właśnie stało. Jakby znużeni gospodarze starej Unii w końcu zamknęli wszystkie niekończące się burzliwe debaty, pożegnali ostatnich gości, solidnie zamknęli za nimi drzwi i z ulgą skonstatowali, że w ciągu tej strasznie burzliwej pierwszej dekady XXI wieku udało im się w ich starej Unii zmienić wszystko, ale tak, żeby nic nie zmieniło się naprawdę.

Reklama