Jest 1 grudnia 2009 r. Po sześcioletnich perypetiach wchodzi w życie traktat lizboński. Traktat w końcu prawdziwie jednoczy Europę, nadaje Unii status światowego mocarstwa i wkrótce zmieni na lepsze życie nas - zwykłych zjadaczy europejskiego, a zwłaszcza polskiego chleba.

Reklama

Nie tylko dlatego, że pozbędziemy się narodowo-katolickiej zaściankowości, kompleksów i poczucia peryferyjnej drugorzędności. Europa się właśnie skokowo demokratyzuje. Nie jest jednak łatwo opowiedzieć o tym cudzie 1 grudnia zwykłemu człowiekowi tak, ażeby zechciał się nim przejąć. Zgodnie z niegłupią radą Eryka Mistewicza - eksperta od tego, jak należy mówić do ludzi, aby się tym przejęli - trzeba wymyślić jakąś historię. I oto prasa taką historię przedstawia. Oto w traktacie lizbońskim kryje się coś, czego dotąd nie znacie. Jeśli potraficie się zebrać w milion Europejczyków - to Lizbona da wam możliwość: możecie sami stanowić europejskie prawo. Tylko musicie - zwłaszcza wy Polacy - tej nowej władzy używać ostrożnie. Nie próbujcie na przykład wykorzystać jej dla podniesienia dopuszczalnej prędkości w miastach powyżej 50 km/h - przestrzega świetny skądinąd polski dziennikarz ze stałego brukselskiego poolu.

Powiastka dla gawiedzi

Taka historia musi mieć sukces: oto udało się nie tylko coś nowego powiedzieć o ponoć drętwym traktacie, ale jeszcze ułożyć z tego niezłą powiastkę. Nic dziwnego, że wieczorną debatę telewizyjną tego samego dnia rozpoczyna dziennikarz martwiący się, czy aby teraz nie oddaliśmy Unii za bardzo w ręce zwykłych ludzi i w jakim stopniu grozić nam będą populistyczne prawa stanowione przez lud. W telewizyjnym studiu są zaproszeni goście: profesor europeistyki z prestiżowej warszawskiej uczelni, redaktor naczelny tygodnika poświęconego głównie sprawom międzynarodowym, no i niżej podpisany. Profesor uspokaja dziennikarza, iż jest to przepis, który nie ma aż tak istotnego znaczenia, tym bardziej, że - jak twierdzi - nie jest jasne, czy to zgromadzenie miliona prawodawców może pochodzić tylko z jednego, czy też z wielu unijnych krajów.

Reklama

O co tu chodzi? O nowe zdanie w treści art. 11 nowej wersji Traktatu o Unii Europejskiej (TUE), deklarujące coś, co od rzymskich czasów nazywa się "prawem petycji" i polega na tym, że każdy może wnieść sprawę do kompetentnego organu.

Milion obywateli unijnych mogło w przeszłości (kiedy nie było art.11) i może nadal słać wnioski i projekty do Komisji Europejskiej. Tyle tylko, że od widzimisię owej Komisji zależy to, czy takiej korespondencji nie skieruje niezwłocznie do jednej z licznych w brukselskich biurach niszczarek. Ale w jednej sprawie - nie wiedzieć zresztą po co - ów przepis nie pozostawia wątpliwości. Owe wnioski do Brukseli pozwala kierować jedynie wtedy, jeśli ów milion Europejczyków pochodzi ze "znacznej liczby krajów". Jaki poważny morał płynie z tej nie do końca serio historii? Podwójny. Że szukając czegoś do opowiedzenia o traktacie lizbońskim nawet poważne gazety i dobrzy dziennikarze piszą bądź co. No i także, że nie należy przesadnie ufać profesorom europeistyki nawet z prestiżowych warszawskich uczelni, gdy informują nas-laików ex cathedra o treści przepisów traktatu lizbońskiego.

Moce tajemne

Reklama

Jest w tym traktacie tajemna właściwość, która wyzwoliła chęć publicznego opowiadania byle czego na jego temat u zdumiewająco dużej ilości osób, a szczególnie u celebrytów. Na pewno dokłada się do tego coraz powszechniejsze intelektualne niechlujstwo ludzi piszących i mówiących publicznie. Tamta pierwszogrudniowa debata telewizyjna była dla mnie ciężkim przeżyciem. Chwilę po profesorze, redaktor naczelny zaczął boleć nad utratą przez Polskę dotychczasowej siły unijnego głosu za sprawą sławetnej, preferującej Niemców "podwójnej większości". Tyle tylko, że przy okazji poinformował publiczność, iż odtąd polski premier będzie dysponować mniejszą ilością głosów w Radzie Europejskiej. Nie zwrócił uwagi na to, że w myśl zasad lizbońskich unijni przywódcy podejmować będą decyzje w sprawach europejskiej polityki tak, jak do tej pory, czyli przez consensus; jasna treść artykułu 15 TUE nie pozostawia cienia wątpliwości. Zaś spór o Niceę, "pierwiastek" i podwójną większość dotyczy formalnej procedury stanowienia wspólnotowego prawa przez inny unijny organ, zwany Radą. Nawiasem mówiąc od sześciu lat, czyli od czasu, kiedy z trybuny sejmowej rzuciłem (świetne jak do dziś sądzę ) hasło "Nicea albo śmierć!" nikt z krytyków i prześmiewców nie podniósł argumentu, który był słabością tamtego zawołania. Właśnie to, że nowa "podwójna większość" miała i ma się stosować w zasadzie tylko do aktów prawodawczych Rady, a nie do kluczowych decyzji politycznych Rady Europejskiej sprawia, że choć nowy system nie jest dla Polski przyjazny, to nie jest też katastrofą. Weto Tuska albo Kaczyńskiego w Radzie Europejskiej pozostaje nadal tak samo skuteczne jak kiedyś.

Rażąca niekompetentność

Zredukowany do sloganu, albo rażąco niekompetentny sposób komentowania traktatu w Polsce musiał uderzać każdego, kto zadał sobie niezbyt wielki wysiłek zapoznania się z jego zasadniczymi postanowieniami, czyli raptem 53 jasno zredagowanymi przepisami nowego Traktatu o Unii Europejskiej, stanowiącego - mimo ostatecznej ucieczki od tej nazwy - faktyczną konstytucję Unii. Może jednym z najbardziej charakterystycznych sloganów powtórzonych setki razy przez polityków, profesorów, dziennikarzy i aktorki jest fraza o "istotnym zwiększeniu roli parlamentów narodowych". Ilekroć zdarzało mi się ją znowu słyszeć, nadstawiałem ucha, co też mówca ma na myśli? Dziś jestem z rezygnacją gotów przyjąć zakład, że więcej niż 90 proc. tych, którzy zachwalali traktat za pomocą tej frazy nie miało na myśli literalnie nic.

Czytaj dalej...



Nowe, tak zachwalane europejskie prawa sejmu polegają przede wszystkim na tym, że będzie on otrzymywać odtąd niewiarygodne ilości papierów. Znając naturę posłów łatwo przewidzieć, z jaką rozkoszą i pożytkiem dla kraju studiować będą i wyciągać wnioski z tysiącstronicowych sprawozdań Trybunału Obrachunkowego albo protokołów obrad Rady. Sprzeciw nawet 9 parlamentów krajowych wobec decyzji Komisji Europejskiej jest ignorowany, a jeśli jest to już połowa unijnych krajów - Komisja ma na ten temat wydać ledwie ponowną opinię. Owszem, sejm otrzymuje jedno ciekawe uprawnienie, o charakterze "awaryjnym", tyle tylko, że nie słyszałem, aby ktoś z posłów albo komentatorów poinformował o tym szerszą opinię. Jeśliby Unia chciała rozstrzygać większością głosów kwestie traktatowo wymagające jednomyślności - parlament jednego kraju członkowskiego może taką pokusę zablokować. Jest to narzędzie, które zapewne przez wiele lat nie będzie zastosowane, ale w charakterze wiszącego "miecza Damoklesa" może mieć sens.

Wykładnie Lizbony

Zauważyć można było także - zwłaszcza w publicystyce prasowej - dwie inne cechy interpretowania traktatu. Pierwsza - oczekiwana wśród polityków, niedobra jednak w publicystyce - to dostosowywanie szczegółowej wiedzy o traktacie do generalnego poglądu na jego temat. Przykładem niech będzie argumentacja podjęta przez jednego z najciekawszych polskich publicystów, a zarazem twardego krytyka traktatu - Tomasza Wróblewskiego. Uważa on, że zbyt ryzykownie zrzekliśmy się swobody kształtowania własnego ustroju konstytucyjnego, a rozmaite koncesje, jakie kraje otrzymały w tekście traktatu (Irlandia, Polska albo Czechy) są łatwe do odebrania bez naszej zgody. "W samym traktacie - pisał - znalazł się art.48, mówiący, że wszystkie następne zmiany konstytucyjne nie będą już wymagały zgody obywateli. Wystarczy międzynarodowe porozumienie, żeby wymazać wpisane do traktatu koncesje" ("Rzeczpospolita" 1.10.2009). W czym rzecz? Ano w tym, że faktycznie obowiązuje norma art.48 TUE, pozwalająca szefom państw samodzielnie przeprowadzić zmiany tekstu traktatu. Tyle tylko, że podlega ona zatwierdzeniu przez wszystkich członków Unii "zgodnie z ich odpowiednimi wymogami konstytucyjnymi". Wróblewski eliminuje więc z własnej logiki traktatowy szczegół po to, by obronić swoją sceptyczną tezę ogólną.

Warto zwrócić w końcu uwagę na jeszcze jeden - ciekawy, acz mylący - sposób publicznego objaśniania Lizbony. Charakteryzuje on umysły analityczne, próbujące poszukiwać w tekście traktatu interpretacyjnych głębi, których - daję słowo - po prostu tam nie ma. Na przykład jak zwykle oryginalna i wielce przeze mnie ceniona profesor Jadwiga Staniszkis przekonuje nas, że traktat przejął "techniki azjatyckiej kultury władzy", które "ograniczają hierarchię, a jednocześnie pozwalają wzmacniać tożsamość członków Unii" i przez to będzie raczej przydatny dla przyszłej Unii Azjatyckiej, zaś w Europie "jako całościowa konstrukcja prawdopodobnie nie wejdzie w życie" ("Rzeczpospolita" 2.12.2009). Nie potrafię zrozumieć azjatyckich fundamentów traktatu lizbońskiego, ani ocenić jego przydatności dla politycznej integracji Azji. Wiem jednak z pewnością, że traktat w całości już wszedł w życie, a owa głęboka "całościowa konstrukcja", która miała dać przed kryzysem wielką władzę Komisji, a po kryzysie straciła swoją siłę nie pochodzi ani z traktatu, ani z realiów europejskiej polityki, ale jest wytworem traktatowej hermeneutyki Jadwigi Staniszkis.

Ślepa propaganda

To prawda, że i obrońcy, i krytycy traktatu z rzadka odwołują się do jego podstaw. Obrońcom nie całkiem zręcznie przypominać skąd się wzięła idea reformy unijnych instytucji, zaś krytycy wolą dla propagandy stosować grubą antyeuropejską amunicję. Ale fakt pozostaje faktem, że najistotniejsze postanowienia Lizbony zrodziły się w określonym miejscu, czasie i politycznych warunkach. Miało to miejsce między styczniem a czerwcem 2003 r., w prezydium tzw. konwentu kierowanego przez Giscarda d’Estaing i było odpowiedzią na narastające w ówczesnej Unii zaniepokojenie perspektywą mającego za chwilę nastąpić rozszerzenia. W styczniu w Wersalu odbyły się pamiętne pompatyczne niemiecko-francuskie obchody 40-lecia Traktatu Elizejskiego, podczas których duet Schroeder-Chirac obwieścił Europie, że odtąd zamierza "dać przywództwo" innym unijnym partnerom. W pięć miesięcy później nieoczekiwanie owo przywództwo objawiło się gotowym projektem europejskiej konstytucji. Wszystko, co działo się aż do 1 grudnia 2009 r. można określić mianem zawiłych perypetii traktatu. Ale rdzeń pozostał ten sam. Postanowiono wtedy tak przeformułować naturę instytucji europejskich, iżby - po pierwsze były one mniej podatne na ewentualne polityczne wybryki mających przystąpić do Unii pół-barbarzyńców ze Wschodu, a po drugie - niejako przy okazji - zapewniały na przyszłość silniejszą kontrolę nad emancypacyjnymi albo federalistycznymi dążnościami Komisji Europejskiej. Tak zrodziło się pięć najważniejszych reform lizbońskich. O ile odejście od jednomyślności, "podwójna większość" i redukcja ilości członków Komisji służyły celowi pierwszemu, wyjęta z gestii Komisji wspólna polityka zagraniczna i ustanowienie Prezydenta Unii - w pierwszej kolejności wzmacniać miały drugi.

Nie było więc w dziejach traktatu takiej politycznej chwili, w której mógłby on posłużyć dla poszerzenia władzy Komisji, rozwinięcia metody wspólnotowej czy federalizacji. Przyznawał to wprost ówczesny szef Komisji Prodi, który skarżył się na to, iż "duże państwa utraciły cały entuzjazm dla działalności Komisji", a członkowie jego Komisji interpretowali prace konwentu Giscarda w kategoriach "ataku na Komisję, który z trudem udało się odeprzeć". W świetle tych dość znanych faktów i jasno zdefiniowanych intencji głęboka teza profesor Staniszkis o zmianie funkcji traktatu w długim okresie jego przyjmowania się nie broni. A rzetelna historyczna i celowościowa wykładnia traktatu lizbońskiego nie jest ani przesadnie zawiła, ani szczególnie utrudniona. Wystarcza właściwie rzut oka na historię Europy ostatnich sześciu lat.