RAFAŁ WOŚ: W ostatnich tygodniach Unia Europejska przeszła lifting. Ma swojego prezydenta, nominowała pierwszą szefową unijnej dyplomacji, a na początku lutego do gry wchodzi nowa Komisja Europejska. Jak zmiany wpłyną na układ sił na starym kontynencie?
ANTONIO MISSIROLI*: Europejska polityka od dawna nie była równie ciekawa. Od początku lat 90. gdy integracja zaczęła gwałtownie przyspieszać unijny projekt przypominał wielkie pasmo eksperymentów: Maastricht, unia walutowa, rozszerzenie, eurokonstytucja, oraz traktat lizboński. Teraz wreszcie zobaczymy jak to razem działa.
Obserwatorzy narzekają, że nadzieje związane z traktatem lizbońskim zostały w ostatniej chwili rozmyte. Słowem, że zmieni się niewiele.
Nie zgadzam się. Razem z zatwierdzeniem Lizbony do unijnej gry weszło kilka nowych mocnych kart. Jedną z nich jest pierwszy stały przewodniczący Rady Europejskiej (czyli tzw. prezydent Europy - red.) Herman Van Rompuy. Nominacja nieznanego szerzej Belga wywołała w wielu europejskich krajach uczucie zawodu. Tymczasem już pierwsze decyzje Rompuya pokazują, że może on wprowadzić na europejską szachownicę wiele ożywienia. Wszyscy oczekiwali na przykład, że były premier Belgii otoczy się bezbarwnymi brukselskimi eurourzędnikami i będzie skrupulatnym wykonawcą woli unijnych liderów. Wygląda jednak na to, że Rompuy ma ciekawy pomysł na swój urząd. Oczywiście wie, że nie jest organem decyzyjnym, bo to pozostanie domeną europejskich przywódców. Wyczuł jednak, że może wiele namieszać robiąc ze swojej prezydentury kreatywne centrum nowych pomysłów dla Europy. Zaczął od kompletowania ciekawej drużyny zapraszając do niej szereg nietuzinkowych postaci m.in. holenderskiego filozofa, autora powieści science-fiction na temat UE, byłego brytyjskiego europosła Richarda Corbetta, który wyrobił sobie markę jednego z najbardziej niezależnych umysłów w Brukseli, czy paru innych młodych zdolnych wilków, o których jeszcze usłyszymy. To próba wypełnienia roli, której nie potrafią dziś wziąć na siebie unijni liderzy zajęci walka ze skutkami kryzysu w swoich krajach.
czytaj dalej
Czy to oznacza, że pozycja Bruskeli będzie rosła, a kraje członkowskie będą jedynie zatwierdzać lub odrzucać konkretne pomysły?
To możliwe. Dla Berlina, Paryża, Madrytu, czy Warszawy tematem numer jeden jest to, jak uchronić swoich obywateli przed skutkami kryzysu. Do tego dochodzi zmęczenie zachodnich społeczeństw tempem procesu integracji. Unia nie jest dziś monolitem jeśli chodzi o środki jakimi należy zwalczać kryzys. Weźmy dwie tradycyjne unijne lokomotywy: Niemcy i Francję. Od dłuższego czasu Berlina i Paryża nie łączy już żaden polityczny pomysł. I nie chodzi nawet o niezgodność charakterów ostrożnej Merkel i żywiołowego Sarkozy’ego. Rozbieżności sięgają dużo głębiej. Niemcy od lat zmniejszają np. swoje wydatki publiczne, Francuzi odwrotnie. Berlin łamie wprawdzie unijny pakt stabilności (kryteria, w myśl których państwa UE muszą trzymać w ryzach wskaźniki ekonomiczne: inflację, deficyt budżetowy i zadłużenie - red.), uważa jednak, że oszczędności w długim okresie są konieczne. Z kolei gospodarz Pałacu Elizejskiego dowodził niedawno ustami jednego ze swoich doradców, że w czasie kryzysu trzeba inwestować, nawet kosztem fiskalnej dyscypliny. Konflikt wydaje się nieunikniony: najpierw, gdy przyjdzie zdecydować co zrobić z kryteriami stabilności, które w czasie kryzysu są łamane przez większość krajów członkowskich. Niemcy będą chcieli je zaostrzyć i opatrzyć sankcjami, Paryż niekoniecznie. Potem przy okazji dzielenia kolejnego budżetu UE. Ale klincz Berlina i Paryża to jeszcze nie jest najgorsza wiadomość. Elity obu krajów są przynajmniej w całości proeuropejskie. Bardziej martwić może sytuacja na Wyspach Brytyjskich.
W 2010 roku wedle wszelkiego prawdopodobieństwa władza wróci tam w ręce Konserwatystów, którzy nigdy nie byli zwolennikami zbyt głębokiej eurointegracji.
Z perspektywy Brukseli to dziś kluczowa niewiadoma. Czy zechcą wrócić do polityki radykalnego kontestowania tego, co dzieje się na kontynencie w stylu wypróbowanym przed laty z sukcesami przez Margaret Thatcher, czy potem w złagodzonej formie przez Johna Majora? Europa w ciągu ostatniej dekady przyzwyczaiła się do proeuropejskiej Wielkiej Brytanii. Teraz trwają nerwowe spekulacje. Nieprzypadkowo w nowej Komisji Jose Manuela Barroso kluczowe pozycje szefowej dyplomacji i dyrektora generalnego (postaci numer dwa w resorcie – red.) Komisji ds. rynku wewnętrznego przypadły wyspiarzom. Pytanie, czy to wystarczy, by obłaskawić torysów.
A propos Komisji. Jaką rolę odegra w nowym europejskim układzie sił?
Szef Komisji Jose Manuel Barroso jest dziś dużo silniejszym i skuteczniejszym politykiem niż cztery lata temu. Zaczynał jako proatlantycki protegowany Tony’ego Blaira, Jose Marii Aznara (ówczesny premier Hiszpanii - red.) i Silvio Berlusconiego. Nie ufali mu za to Gerhard Schroeder i Jacques Chirac. Większość tych polityków zeszła już ze sceny, a Barroso pozostał. W międzyczasie nabrał doświadczenia i się wyemancypował. Rozpoczynając drugą kadencję został przez kraje członkowskie nominowany już jednogłośnie. Trzon jego Komisji stanowią postacie sprawdzone i lojalne w czasie pierwszej kadencji: Hiszpan Joaquin Almunia, Fin Oli Rehn, Luksemburka Vivianne Reding, czy Holenderka Nelli Kroes. Moim zdaniem Barroso i jego Komisja będzie mocnym i niezależnym graczem.
Nie brak głosów, że czołowe państwa UE obsadziły w niej strategiczne stanowiska. Francuz Michel Barnier wziął rynek wewnętrzyny, gdzie rozegra się batalia o to ile będzie w Europie gospodarczego protekcjonizmu. A Niemcy trzymają energetykę, której znaczenie rośnie.
Te obawy trzeba będzie sprawdzić w praktyce. Oczywiście to normalna rzecz, że premierzy dzwonią do swoich nominatów, którzy są najczęściej ich politycznymi przyjaciółmi. Te więzi i wpływy są jednak realizowane w subtelny sposób. Nie ma w historii integracji jednoznacznych przykładów chodzenia przez komisarzy na pasku swoich stolic. Jest za to mnóstwo przykładów odwrotnych. Tak było np. podczas gorącego sporu o dyrektywy usługową Bolkesteina. Francuscy członkowie ówczesnej Komisji Romano Prodiego Michel Barnier i Pascal Lamy reprezentowali w Brukseli zupełnie inne zdanie niż chciała centrala w Paryżu.
*Antonio Missiroli, szef brukselskiego instytutu European Policy Center