Europa bowiem ani myśli traktować poważnie zapisy traktatu lizbońskiego. I słusznie. Lizbonę szyto dla stabilnej, rozwijającej się Unii. Rzeczywistość tymczasem odbiega od tego obrazu.
Kryzys gospodarczy, który przerodził się w kryzys euro, spowodował renacjonalizację polityki. To nie unijni urzędnicy, ale przywódcy państw, szczególnie najsilniejszych z nich, mają de facto monopol decyzyjny. Nie liczą się już nawet kryteria z Maastricht ustanawiające wspólną walutę, a co dopiero Lizbona.
Prezydent Unii i jej minister spraw zagranicznych są ledwie tolerowani, o ile tylko nie przeszkadzają państwom w uprawianiu ich polityki. W takiej sytuacji pretensje do Rompuya i Ashton nie mają sensu. To nie czas dla sprawowanych przez nich urzędów. Dobrze jednak, że powstały, przydadzą się, kiedy tylko kryzys minie. Wtedy będzie można obsadzić je skutecznymi politykami, co da zjednoczonej Europie silny głos na arenie międzynarodowej. Dziś byłoby to posunięcie chybione.