Strach zajrzał Europie w oczy. Hermann van Rompuy miał dobry instynkt zwołując na czwartek specjalny szczyt UE, chociaż na początku chodziło mu o coś zupełnie innego.
Miała to być spokojna dyskusja nad strategią gospodarczą na następne dziesięć lat, „UE 2020“. Po turbulencjach finansowych, które ogarnęły całe południe Europy, nie ma jednak wątpliwości, że nadszedł czas próby, w trakcie której przekonamy się, jak solidne są polityczne podstawy Unii. Rynki dają jednoznaczny sygnał, że czekają na odpowiedź ze strony europejskich przywódców, co zamierzają zrobić z rosnącą górką zadłużenia i deficytu budżetowego. W ostatnich dniach inwestorzy wystawili największą jak dotąd sumę 8 miliardów euro spekulując przeciwko wspólnej walucie. Reakcje rynków można uważać za przesadne, ale jest czerwona linia finansowej wypłacalności, której nie można przekroczyć. Dlatego greccy, ale także hiszpańscy i portugalscy politycy dwoją się i troją, aby przekonać międzynarodową finansjerę, że poradzą sobie z sytuacją i podejmą niezbędną kurację odchudzającą, nawet jeżeli mieliby za to zapłacić odejściem w polityczny niebyt.
Robi się gorąco
Wspólna waluta euro stanęła przed najpoważniejszym testem od momentu swojego powstania. Skalę niezbędnej interwencji finansowej dla uratowania krajów południa bankierzy oceniają na setki miliardów euro. Argument jest taki, że lina ratunkowa musi być wystarczająco silna, aby wszystkich wybawić z opresji jednocześnie. Musi stworzyć wiarygodną przestrzeń dla wewnętrznej stabilizacji i stawić odpór finansowym spukulacjom. Węgierski pakiet ratunkowy był wart 19 procent PKB, łotewski - 32 procent. Jeżeli tą samą miarę przyjąć dla krajów europejskiego południa, w grę zaczynają wchodzić ogromne pieniądze. Robi się więc gorąco.
Problem w tym, że tworząc wspólną walutę wprowadzono traktatowy zakaz ratowania państw w kłopotach finansowych. Miał to być mechanizm dyscyplinujący. Jak widać mechanizm nie zadziałał, bo Grecja nie wykorzystała lat gospodarczej prosperity i czteroprocentowego wzrostu, aby okiełznać deficyt budżetowy i dług publiczny, dzisiaj najwyższy w UE.
Niedokończony projekt
Z kolei, jak pisał niedawno Paul Krugman, w przypadku Hiszpanii nie chodzi nawet o fiskalną nieodpowiedzialność, bo w przededniu kryzysu Hiszpania miała nadwyżkę budżetową i niski dług publiczny.
Czytaj dalej >>>
Dla Krugmana, Hiszpania to koronny dowód niedokończenia projektu wspólnej waluty, który przewiduje unię monetarną bez integracji fiskalnej oraz integracji rynków pracy. Hiszpańska bańka na rynku nieruchomości, finansowana częściowo przez niemiecki kapitał, doprowadziła do wzrostu wynagrodzeń, a po jej pęknięciu do wysokiego bezrobocia z rosnącymi kosztami dla budżetu. Gdyby Hiszpania była jak Floryda, stanem w europejskiej federacji, otrzymałaby transfery z Brukseli na zapłacenie zasiłków dla bezrobotnych, a wielu z jej obywateli zdecydowałoby się na migrację w poszukiwaniu lepszych perspektyw gdzie indziej. Gdyby nie była w strefie euro, przeprowadziłaby dewaluację swojej waluty.
Komornicy z MFW
Ekonomiści podzielili się na dwa obozy w sprawie tego, co zrobić w zaistniałej sytuacji. Jedni, jak Jean Pisani-Ferry i André Sapir z brukselskiego instytutu Bruegel, uważają że Grecja (a potem Hiszpania i Portugalia) powinny zadzwonić do MFW. Byłoby to polityczną kapitulacją i potwierdzeniem europejskiej niemocy, ale przynajmniej mechanizm na pewno by zadziałał. MFW ma doświadczenie w podobnych sytuacjach. Jest też bardziej kojarzony z bezlitosnym egzekwowaniem surowego wyroku kary. Urzędnicy MFW są jak komornicy, nikt ich nie lubi, ale swoją pracę wykonują bez mrugnięcia okiem.
Aby jednak strefa euro politycznie wyszła z opresji obronną ręką, musi problem załatwić sama. Traktatowy zakaz pomocy finansowej można ominąć. Furtkę stwarza artykuł 122, który daje prawo udzielenia wsparcia w sytuacji klęski żywiołowej lub „szczególnych zdarzeń leżących poza kontrolą“ państwa członkowskiego. Światowy kryzys gospodarczy można od biedy uznać za taką szczególną okoliczność, niezawinioną przez Grecję, Hiszpanię, czy też Portugalię. Pomoc musiałaby pochodzić z innych państw członkowskich, a nie Europejskiego Banku Centralnego, który ma gwarancje niezależności i jak dotąd sceptycznie wyrażał się o możliwości ratowania rozbitków z południa. Problem w tym, że nawet Berlin i Paryż nie mają na zbyciu takich środków finansowych, jakie są potrzebne, bo mówimy o sumie ponad dwukrotnie większej, niż deficyty budżetowe Francji i Niemiec razem wzięte. Łatwiej byłoby o ich pozyskanie EBC, ale ten formalnie nie może i nie chce tego zrobić.
Pani kanclerz patrzy
Politycznie o wszystkim zdecydują dwie stolice, Berlin i Paryż. Z naciskiem na tę pierwszą. Do tej pory niemieccy i francuscy politycy sygnalizowali, że w ostateczności kraj w kłopotach może liczyć na ich pomoc. Celowo zostawiano sprawę niedopowiedzianą, bo chodziło o wywarcie jak największej presji na rządy państw, które muszą same podjąć bolesne działania antykryzysowe. Nikomu w końcu nie zależałoby na tym, aby greccy rolnicy protestowali w Atenach przeciwko dobrym radom Angeli Merkel czy Nicolasa Sarkozy'ego.
Szczyt UE przypada w momencie, w którym powoli zaczyna pękać naprężona struna finansowych emocji. Silny sygnał dla rynków jest nieodzowny. Nie może to być już zwykły, hermetyczny język europejskich komunikatów. Jeżeli UE miałaby sama się uporać z problemem, bez wzywania MFW, to pozostaje pytanie, czy wystarczy solidarności po obu stronach barykady. Bogatsza i bardziej stabilna ekonomicznie północ musi zaryzykować żywym pieniądzem (i wiedzieć skąd go weźmie). Pogrążone w tarapatach południe musi dać gwarancje, że zastosuje się do wskazań terapeutów i nie nadużyje kredytu zaufania. W każdym razie czwartkowy szczyt UE musi rozwiać wątpliwości i dać jasny sygnał, co ma się wydarzyć.
Czytaj dalej >>>
To też nasz kryzys
Polska jest w tej rozgrywce obserwatorem, bo nie jest w strefie euro i może mieć pokusę, aby problemom południa przyglądać się z dystansem, zacierając ręce, że to kto inny jest w kłopocie. Nie bardzo jej też wypada apelować, aby bogate państwa członkowskie wystawiły gotówkę dla ratowania pogrążonych w kryzysie krajów południa. Z drugiej strony musi nam zależeć na stabilności strefy euro, nie tylko dlatego, że sami chcemy się w niej znaleźć, ale ponieważ kryzys projektu wspólnej waluty będzie bolesnym ciosem dla Unii Europejskiej. Co innego odrzucanie kolejnych nowelizacji europejskiego traktatu, a co innego niepowodzenie sztandarowego politycznego i gospodarczego przedsięwzięcia ostatnich dwudziestu lat. Pieniężne tsunami niosłoby ogromne konsekwencje dla wszystkiego, co Unia Europejska ma teraz na agendzie. Nie pozostałoby bez wpływu na negocjacje o kolejnym wieloletnim budżecie UE, które mają się rozpocząć w przyszłym roku.
Dlatego kryzys w strefie euro jest też naszym kryzysem. Tym razem Polska musi opowiedzieć się za europejską solidarnością, nawet jeśli ta nie nas w pierwszej kolejności będzie dotyczyć. Ten kryzys może UE wzmocnić, jeżeli uruchomi konsolidację strefy euro i dyskusję o tym jak w przyszłości dokończyć projekt wspólnej waluty. Ale może też na długo pogrążyć ją w czeluściach politycznej i finansowej agonii. Stawka jest wyjątkowo wysoka.
* Autor jest prezesem demosEUROPA - Centrum Strategii Europejskiej