Minął właśnie pierwszy rok od wydania najmniej rozumnego zarządzenia obecnej władzy: zniesienia nauczania historii w dwóch najwyższych klasach szkoły średniej. Można by zdroworozsądkowo przypuszczać, że takie decyzje są specyficznie polskim ekscesem, wynikającym z tego, że tylko tutaj władza nie jest w stanie wyobrazić sobie długofalowych skutków własnej lekkomyślności. Nic tymczasem bardziej błędnego! Okazuje się, że postępowa reformatorka minister Katarzyna Hall ma już w Europie swego wiernego naśladowcę. Jest nim znany specjalista od marketingu szamponów L’Oreal i były pracownik tego koncernu, a także rzecznik francuskiego rządu i - przy okazji - od niedawna nowy francuski minister edukacji Luc-Marie Chatel. Niezwłocznie po swoim powołaniu Chatel ogłosił (całkiem podobnie jak Hall) zasadniczą reformę programową liceów, której istotnym elementem jest… zniesienie nauczania historii w klasie maturalnej dla uczniów, którzy wybrali naukę o profilu ścisłym. Plany Chatela i Hall różnią się tylko w jednym punkcie: o ile Francuz dodaje w zamian trochę lekcji historii w klasie o rok wcześniejszej, to Hall idzie jak burza i usuwa historię także i w tej tamtej poprzedniej klasie. Rewolucyjny zapał zmieniania szkoły jest więc dość nieoczekiwanie w Warszawie nawet silniejszy niż w wiecznie rewolucyjnym Paryżu.
Ale stosunki polskie i francuskie różnią się mocno w innym punkcie. Odkąd Chatel ogłosił swoje zamiary, Francję ogarnęła kolejna narodowa debata. Minister bronił swoich reform w ostrym sporze w Zgromadzeniu Narodowym, gdzie opozycja nazwała je "nieodpowiedzialnymi i niebezpiecznymi". Francuscy intelektualiści ogłosili w liście otwartym, że polityka Chatela "wprawiła ich w osłupienie". Przeprowadzono kilkakrotne badania opinii pokazujące, że mniej więcej 2/3 Francuzów chce, by historii nauczać w liceum jak dotąd. Publiczna telewizja nie ustaje w zasadzie w ciągłych dyskusjach. Prezydent Sarkozy zaś zręcznie skorzystał z sytuacji, aby wezwać do narodowej dysputy o tym, co znaczy dzisiaj być Francuzem. Krótko mówiąc - Francja nie ulegnie w pokorze i milczeniu nowinkom edukacyjnym tylko dlatego, że znawca marketingu kosmetyków z partyjnego nadania wziął urząd ministra oświaty. I w tym właśnie stosunki polityczne nad Sekwaną różnią się pozytywnie od stosunków nad Wisłą.
W Polsce - wydawać by się mogło - dla opozycji silnie identyfikowanej z ideą obrony tradycji narodowej trudno by zaiste wymyślić lepszą kwestię dla wszczęcia wielkiej debaty i wymuszenia na rządzie Tuska kroku wstecz. Francuscy socjaliści - mniej przecież "narodowi" od prawicy - nie mieli wcale aż tak łatwej sytuacji. W przeciwieństwie do walki o Kempę i Wassermanna to, czego się uczy w szkole, w naturalny sposób interesuje zwykłych ludzi, gdyż dotyczy ich własnych dzieci. Prezydent - budowniczy Muzeum Powstania Warszawskiego - ma niepodlegający dyskusji moralny mandat, aby zagrozić wnioskiem o narodowe referendum, jeśli rząd się nie opamięta. Nie udało mi się doszukać jakiegokolwiek badania opinii Polaków o nauczaniu historii, gdyż w tym czasie badano głównie po raz tysięczny nasze poglądy na Tuska oraz na gejów i lesbijki. Owszem, podobnie jak we Francji zareagowali wybitni uczeni, z tym że w Polsce - niestety- głos zabrali publicznie wyłącznie historycy. Ostre słowa o "infantylizacji szkoły" i "groźbie historycznej amnezji" wypowiedziane przez Paczkowskiego, Roszkowskiego, Wandycza, Dudka czy Bartyzela okazały się rzucaniem grochu o ścianę. Kaczyńscy - Bóg tylko raczy wiedzieć dlaczego - nabrali wody w usta, nie próbując nawet wziąć podanego im na tacy sukcesu. Tusk zaś nie tylko że wzorem Sarkozy’ego nie wezwał do narodowej debaty, ale nie raczył nawet (o ile uważnie obserwowałem) publicznie wzruszyć ramionami na profesorskie gęganie. Jeszcze jest czas, choć nie ma go już zbyt wiele! Nierozgarnięte zarządzenia rządu Tuska dotknąć mają bowiem polskie licea nieodwracalnie w 2012 r. Czy jest jeszcze możliwe narodowe opamiętanie?