Premier Tusk wprowadza niejasność w intencje swojej polityki, kiedy zapowiada rychłą inicjatywę noweli konstytucyjnej, zmierzającą w stronę ustroju kanclerskiego. Ta nieco bardziej rozgarnięta część opinii publicznej zadaje sobie bowiem nieuchronnie proste pytanie. No tak, to prawda, że Tusk zachowuje konsekwencje w głoszeniu zalet ustroju partyjno-kanclerskiego. Ale o co naprawdę mu chodzi? Czy jest na tyle psychicznie rozbity po aferze hazardowej, że utracił - pomimo nadal świetnych sondaży - dotychczasową spokojną pewność zwycięstwa i szuka pretekstu dla swego rodzaju prezydenckiej dezercji? Czy też pokonuje go niechęć, lenistwo oraz zmęczenie i gotów ubiegać się o prezydenturę słabą, czysto celebracyjną? I niczego tu nie zmieniają solenne zapewnienia premiera, iż jego inicjatywa „nie ma żadnego drugiego dna”. Owo „drugie dno” nie musi wynikać bowiem z jakichś skrywanych intencji premiera, ale z prostego faktu, że jest on dziś najpoważniejszym kandydatem do prezydentury. I dlatego jego poglądy na temat ustroju państwa, a zwłaszcza zakresu władzy prezydenckiej same z siebie mają owo drugie dno, którym jest po prostu kształt przyszłorocznej batalii prezydenckiej.
Trzeba się odszczeknąć
Opozycja manifestuje wyraźną intelektualną bezradność wobec zapowiedzi Tuska. Raz chciałaby uznać, że właśnie ujawnił się jakiś makiaweliczny plan zdobycia pełni władzy przez Tuska. Rzecznik Błaszczak suponuje, że Tusk „usiłuje w ten sposób osłabić pozycję Lecha Kaczyńskiego”, a minister Wypych idzie nawet dalej twierdząc, że oto złapaliśmy w końcu dowód na „szycie przez Tuska ustroju pod własną osobę”. Rzecz w tym, że opinia pierwsza miałaby jakikolwiek sens, gdyby to Kaczyński był dziś faworytem wyborów prezydenckich, a spryciarz Tusk próbował ograniczyć jego hegemonię w przyszłości. Zaś druga – jedynie wówczas, jeśliby zachłanny na władzę Tusk próbował przykroić urząd głowy państwa do swoich napoleońskich upodobań. Tymczasem w obu sprawach jest akurat odwrotnie. Ażeby zaś było jeszcze mniej logicznie – ci sami krytycy przemyślnej sztuczki Tuska są skłonni w następnym zdaniu traktować ją jako dowód jego słabości i kapitulacji („Tusk już nie wierzy w zwycięstwo”). Krótko mówiąc – opozycja nie wie, co by tu logicznie powiedzieć, a jej reakcje wynikają raczej z dość niewyrafinowanej intuicji, że trzeba się przecież jakoś odszczeknąć.
Makiaweliczne zamieszanie
Hipoteza, że Tusk zdecyduje o wystawieniu swojej kandydatury dopiero po rozstrzygnięciu kwestii konstytucyjnej nie trzyma się kupy. Nawet gdyby zdarzył się cud i PiS chciało rozmawiać z PO o zmianie konstytucji – decyzje zapadłyby w tej sprawie i tak najwcześniej w połowie przyszłego roku, czyli daleko po rozsądnym terminie zgłoszenia kandydata PO. Trudno zaiste wyobrazić sobie taką sytuację, w której w warunkach prawdziwej wojny o wszystko główni pretendenci zawieszają kampanijne miecze na kołkach, w potulnym oczekiwaniu na rezultat planu zmian ustawy zasadniczej. Zarazem raczej można rozsądnie założyć, iż Tusk ani jeszcze nie dezerteruje, ani nie zgorzkniał do tego stopnia, że pożąda już tylko przywilejów królowej angielskiej. Lecz jeśli tak, to jego spóźniona o dwa lata inicjatywa konstytucyjna musi być traktowana wyłącznie w kategoriach propagandowych. Nie należy jej czytać ani jako nowego makiawelicznego planu przejęcia pełni władzy, ani jako koronnego dowodu jakiejś niespodziewanej słabości.
Owszem, plan uporządkowania stanu polskiej egzekutywy jest nadal jednym z kluczowych celów potrzebnej reformy konstytucyjnej. Tyle tylko, że – po pierwsze – lepszą odtrutką na dzisiejszą ciężką chorobę wielkich partii politycznych jest konsolidacja władzy w państwie wokół nowo wybranego prezydenta i skorelowany z nią większościowy system wyborczy (jeszcze niedawno coś podobnego sugerował odsunięty dziś Schetyna). A po drugie – póki Donald Tusk nie objawi Polsce jasno swojego zamiaru, czy ubiega się w przyszłym roku o prezydenturę, także tę bardzo osłabioną wedle jego koncepcji, najprawdopodobniej nikt poważny nie zechce z nim w obecnym czasie o zmianie ustroju państwa na serio rozmawiać.
"Można rozsądnie założyć, iż Tusk ani jeszcze nie dezerteruje, ani nie zgorzkniał do tego stopnia, że pożąda już tylko przywilejów królowej angielskiej. Lecz jeśli tak, to jego spóźniona o dwa lata inicjatywa konstytucyjna musi być traktowana wyłącznie w kategoriach propagandowych - pisze Jan Rokita.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama