Radosław Korzycki: Jak się ma w tej chwili światowy system finansowy? Czy czeka nas druga fala kryzysu? Niektórzy eksperci są zdania, że przed nami długotrwała stagnacja.
Howard Davies: Podejrzewam, że większość gospodarek stoi w obliczu dłuższej perspektywy minimalnego albo słabego wzrostu. W różnych krajach dojdzie do tego jednak z różnych powodów.
Co pan ma na myśli?
Stany Zjednoczone, a także Wielka Brytania mają poważne problemy strukturalne, których nie udało się rozwiązać w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Tamtejsze systemy bankowe nie zostały uporządkowane. Do tego dochodzą jeszcze inne kraje – takie jak Islandia, Irlandia czy Węgry – które od dawna żyły na kredyt. Wszystkie one mają ogromne deficyty budżetowe powstałe dlatego, że rządy szukały pieniędzy na bieżącą walkę z kryzysem.
Czyli to łatanie dziur budżetowych doprowadzi do stagnacji?
Tak. W Wielkiej Brytanii mamy deficyt rzędu 15 proc. PKB. Dalej tak nie pociągniemy. Kiedy tylko gospodarka wydobrzeje, rząd będzie musiał ograniczyć wydatki i podwyższyć podatki, a to z pewnością osłabi proces dochodzenia do siebie po kryzysie. Wydaje mi się, że we wspomnianych krajach bardzo długo nie będzie koniunktury. Trochę jak w Japonii w latach 90. I rządy, i konsumenci są za bardzo zadłużeni. Równoważenie tego może się okazać bolesne.
Wspomniał pan, że są też kraje, które czeka inny scenariusz.
Chiny, Niemcy, Francja. Tam sytuacja ma się znacznie lepiej. Te państwa weszły w recesję bez tak dużych obciążeń fiskalnych i oczywiście musiały poluzować budżety, żeby ratować gospodarkę, ale na pewno szybciej się odbiją niż my.
Jakie w takim razie pułapki stoją przed nimi?
One miały akurat dużą przewagę w handlu, ale obecna wartość euro zaczyna być niepokojąca. Jest ono znacznie przeszacowane względem dolara i funta. To może być poważnym problemem dla eksportu, co w konsekwencji także spowoduje stagnację.
Jak pan ocenia kondycję systemu bankowego rok po upadku Lehman Brothers i tzw. bailoucie, który uratował pozostałych finansowych gigantów nazywanych zbyt dużymi, by upaść.
Znacznie zmalała przepustowość banków. Większość z tych instytucji obniżyła wydajność, stała się znacznie ostrożniejsza w udzielaniu kredytów. Na szczęście większość najgorszych długów została wypłukana wewnątrz systemu. Jednak dziś największym problemem stały się codzienne straty wynikające z recesji. Fatalnie mają się zwykłe kredyty konsumenckie i karty kredytowe. Nie spada liczba przejęć nieruchomości przez banki i to nie z powodu kredytów zbyt wysokiego ryzyka (tzw. subprime), ale dlatego że ludzie tracą pracę i nie stać ich na raty. Wielkie banki inwestycyjne nie mają się tak źle, ale małe i średnie, tzw. społecznościowe, które udzielają drobnych pożyczek i żyją właśnie z takich operacji, są w dużo gorszej kondycji.
Zwyciężyła doktryna, że banki będące podstawą gospodarki nie mogą upaść i państwo im zawsze pomoże, a z małymi niech się dzieje, co chce?
Trudno ujednolicić ten obrazek. Różni się on w zależności od rodzaju instytucji finansowej. W USA zrekapitalizowano banki. Międzynarodowy Fundusz Walutowy sugeruje – z czym się zgadzam – że to samo trzeba by zrobić z bankami w Europie. Część z nich do dziś nie do końca zorientowała się, w jakich są tarapatach – niebawem będą potrzebowały więcej kapitału. Pytanie brzmi: czy rynek jest przygotowany na takie dokapitalizowanie? Zwłaszcza że nie wiadomo, jak system bankowy będzie wyglądać po regulacji. Myślę, że rządy nie pozwolą wielkim bankom na upadanie, ale skoro tak, to będą się musiały liczyć z dokapitalizowaniem ich.
A co w takim razie z ratowaniem banków poprzez dopuszczenie, nazwijmy to, egzotycznego kapitału? Chińczycy chcieli zainwestować w Commerzbank, fundament niemieckiej gospodarki. Angela Merkel powiedziała „nie”. Nie sądzi pan, że to narusza reguły gry?
Myślę, że byłoby bardzo trudno odmówić Chińczykom prawa do objęcia mniejszościowego pakietu w dużym zachodnim banku. W końcu zachodnie banki przejmują udziały w chińskich bankach. Z punktu widzenia zasad Światowej Organizacji Handlu byłoby bardzo trudno odmówić Chińczykom prawa do kupowania akcji instytucji europejskich. Jednak trzeba się zastanowić, czy taki inwestor, niedziałający do końca zgodnie z zasadami wolnego rynku, byłby właściwy jako kontroler tego czy innego banku. Oto jest pytanie, na które europejskie rządy mogą odpowiedzieć: nie bylibyśmy szczęśliwi z takiego rozwiązania.
Porozmawiajmy o politycznym kompromisie w kwestii naprawy globalnego systemu bankowego. Czy Amerykanie będą blokować poważniejsze regulacje?
Jest w Ameryce wola polityczna, by wzmocnić system regulacyjny, ale nie wiem, czy aż taka, żeby włączyć w to cały świat. Problem polega na czym innym. Na razie ściera się wiele różnych koncepcji dotyczących tego, jak takie regulacje miałyby wyglądać. Myślę, że każdy kraj zaostrzy przepisy, będzie wymagać większego kapitału na działalność bankową. Rządy wprowadzą więcej mechanizmów kontrolnych. Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że każdy będzie chciał to zrobić po swojemu, mechanizmy będą się mnożyć... i wchodzić sobie w drogę. Stwarza to ryzyko, że inwestorzy będą uciekać z rynku, na którym panuje ostrzejszy reżim, do krajów bardziej liberalnych.
Czy w takim razie jakiekolwiek regulacje mają sens?
Oczywiście. Trzeba nam centralnego ośrodka kontrolnego, który zadba o globalne mechanizmy regulacyjne. Jeśli nie chcesz w to grać, jesteś Koreą Północną lub – do pewnego stopnia – Rosją, działaj po swojemu. Ale jeśli chcesz funkcjonować według zasad przyjętych w Nowym Jorku czy Londynie, to musisz podporządkować się pewnym regułom. Na ich straży powinna stać poważna i powszechnie uznana międzynarodowa instytucja nadzorcza.
p
Howard Davies, rektor London School of Economics, były szef brytyjskiego nadzoru finansowego (FSA).