W przededniu wejścia w życie traktatu lizbońskiego (co nastąpi 1 grudnia - red.) Unia Europejska dokonała wyboru swoich przywódców. Ten wybór wyznacza, zdaniem wielu obserwatorów, niezbyt pomyślny kierunek rozwoju naszego kontynentu.

Reklama

Przywódcy z przypadku

Hermana Van Rompuya, przyszłego prezydenta Europy, i lady Ashton, szefową europejskiej dyplomacji, łączy bowiem to, że ani szef belgijskiego rządu, ani komisarz ds. handlu nie byli dotychczas szczególnie znani czy to w Europie, czy w świecie. Premier Belgii sprawuje ten urząd dopiero od 11 miesięcy i choć może pochwalić się prawdziwymi osiągnięciami - zdaniem niektórych zapobiegł wręcz rozpadowi Belgii - nie jest popularny poza granicami swojego kraju. Baronessa Ashton, która już wkrótce odpowiadać będzie za politykę zagraniczną Unii, zajmuje tak wysokie stanowisko właściwie z przypadku. Została komisarzem unijnym wysłana do Brukseli przez Gordona Browna, gdy postanowił on jej poprzednika, Petera Mandelsona, ściągnąć do Londynu i uczynić ministrem swojego rządu. Na dodatek, piastując stanowisko komisarza ds. handlu, lady Ashton zajmowała się problemami odległymi od polityki zagranicznej i nie ma żadnego doświadczenia w tej dziedzinie.

Twarzą unii staje się więc para, która jest zupełnie nieznana. Dla pozycji Europy w świecie coś zupełnie innego oznaczałby wybór polityka o rozpoznawalnym nazwisku i utrwalonym autorytecie, na dodatek pochodzącego z jednego z największych krajów UE. Mam na myśli Tony’ego Blaira, którego nazwisko pojawiało się często w kontekście wyboru pierwszego prezydenta Europy. Mawiano wówczas metaforycznie, że gdyby to jego samochód podjeżdżał do skrzyżowania w odwiedzanym kraju, światła zmieniałyby kolor. Innymi słowy, traktowany byłby w sposób priorytetowy w każdym miejscu na świecie. Na to nie będzie mógł liczyć ktoś nieznany, kogo wybór świadczy w istocie, że Unia - zwłaszcza państwa największe - nie chce silnego przywództwa ani też ograniczenia kompetencji państw narodowych.

Reklama

czytaj dalej



Wielka Szwajcaria

Reklama

Dla wielu komentatorów wybór Van Rompuya i lady Ashton jest w istocie dowodem na to, że Unia nie chce stać się potęgą o globalnym znaczeniu. Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii David Miliband mówił w czasie wizyty w Warszawie, że Unia nie powinna dopuścić do tego, że Stany Zjednoczone i Chiny będą współdecydować o losach świata. Zamiast G-2 powinna powstać G-3, gdzie trzecim partnerem będzie Unia Europejska.

Wybór unijnych przywódców zdaje się potwierdzać, że Europa zmęczona historią marzy w istocie o wypisaniu się z niej - o statusie wielkiej Szwajcarii. Chce być kontynentem zamożnym, stabilnym, demokratycznym, ale zwróconym do wewnątrz, niezainteresowanym losami i nie poczuwającym się do odpowiedzialności za stan świata. Czy jednak Europa może sobie na to pozwolić? Szwajcaria, otoczona blokiem państw pokojowych i stabilnych, swoim bezpieczeństwem zajmować się nie musi. Gwarantują je bowiem sąsiedzi. Ale czy to samo można powiedzieć o Unii Europejskiej? Czy Europa może zrezygnować z ambicji, które nakładają na nią i historia, i geografia? Nie może przecież uciec od tego, by aktywnie wpływać na świat i tworzyć tym samym warunki własnego bezpieczeństwa. Być może w widocznej niechęci do podejmowania tego wysiłku doszukiwać się należy pozostałości doświadczeń zimnej wojny, kiedy Europa Zachodnia składała losy swojego bezpieczeństwa na barki USA, a Europa Wschodnia żadnych samodzielnych decyzji podejmować nie mogła.

Wciąż bez wspólnego głosu

Trzeba jednak przyznać, że pojawiają się również bardziej pozytywne interpretacje dokonanych wyborów - na przykład przedstawione w Financial Times i równolegle w Dzienniku Gazecie Prawnej przez Wolfganga Muenchau. Być może w obecnej sytuacji Unia Europejska musi zacząć od rozmów wewnętrznych i szukania konsensusu, porozumienia w sprawach najważniejszych. Nie była przecież jak dotąd w stanie wypracować wspólnego stanowiska, jeśli chodzi o stosunek do Rosji, w sprawach energii a nawet co do relacji z USA, nie mówiąc o uzgodnieniu polityki wobec Chin czy Bliskiego Wschodu. Z tego punktu widzenia - powiadają rzecznicy przedstawianej tezy - rozsądniejszy jest wybór osób, które mają talent raczej pośredników niż liderów, a postawienie na ludzi, którzy budują porozumienie, jest ważniejsze niż poleganie na tych, którzy są silnymi osobowościami, niezdolnymi wszelako do przezwyciężania różnic między 27 krajami Unii.

Ma rację publicysta Financial Timesa, pisząc, że na szczęście nie czeka nas kolejna dekada sporów o wewnętrzną organizację Unii. Dzięki wejściu w życie ustaleniom z Lizbony Unia może i powinna zająć się problemami i wyzwaniami najważniejszymi. A te lokują się teraz na zewnątrz unijnych granic: energia, stosunki międzynarodowe, problemy środowiska naturalnego, postępu w świecie demokracji.

Bardzo ważne wyzwania dla UE sytuują się też na jej granicach. Chodzi o kraje, które aspirują do szybkiego wejścia do unii - chodzi o kraje bałkańskie byłej Jugosławii i o Turcję. Ważny jest problem krajów położonych między Unią a Rosją, należących do powstałego z polskiej i szwedzkiej inicjatywy Partnerstwa Wschodniego. Co uczyni się dla tych krajów, aby zbliżyć je do Unii, wpływając na ich orientację międzynarodową i organizację wewnętrzną? Wyzwań jest wiele i wymagają one od Europy energii i woli. Czy taką wolę można stworzyć bez silnych przywódców, którzy będą ją organizowali i symbolizowali? Nie wykluczam, że taki scenariusz jest w dłuższej perspektywie możliwy, ale jego przyjęcie wymaga dużej dozy optymizmu.

czytaj dalej



Unijna sprzeczność

Od 1 grudnia, wraz z wejściem w życie traktatu lizbońskiego Unia Europejska powinna stawać się wspólnotą bardziej sprawną. Będzie miała nominalnego przywódcę oraz szefa spraw zagranicznych i korpus dyplomatyczny; znacznie poszerzone zostaną obszary, w których decydować będzie głos większości, ograniczając prawo weta pojedynczych państw czy mniejszościowych koalicji.

Między formalnymi możliwościami, jakie traktat lizboński stwarza, a wyborem unijnych przywódców istnieje więc pewna sprzeczność, która otwiera pole dla dalszej ewolucji Unii w jednym bądź drugim z zarysowanych kierunków.

Europejczycy są dziś z Unii niezadowoleni, mają poczucie, że coraz mniej liczy się ona w świecie, nie wykazała się wystarczająco dużą energią w przezwyciężaniu kryzysu, ale zapominamy często, że Unia w ciągu ostatnich 20 lat przeżyła prawdziwą metamorfozę. Stworzenie wspólnego rynku, wprowadzenie euro, jej poszerzenie aż o 12 krajów - to bardzo poważne zmiany. Nie można wykluczyć, że wybór takich postaci jak Van Rompuy i lady Ashton to wynik zmęczenia i woli dostosowania się do wytworzonych przez te zmiany warunków. Każde zadanie ma swojego najlepszego wykonawcę, a wybór przywódców wskazuje na to, że Unia Europejska nie chce i nie może podejmować się w tej chwili trudnych zadań.

Co mogłoby wyrwać Europę ze stanu zaniżonych aspiracji i zmusić do stawiania pytań o jej rolę w świecie? Pewnym testem był kryzys, podczas którego Europa podjęła wspólne, choć nie wystarczające działania. Trudno uwierzyć, by Unia zmobilizowała się, jeśli nie pojawi się silny bodziec zewnętrzny, który narzuci świadomość konieczności podjęcia działań.

Słabość czy siła

W krótkiej perspektywie przywódca unijny o tak koncyliacyjnym charakterze jak Herman Van Rompuy może być dobrym znakiem dla Polski, która będzie mogła wywierać silniejszą presję na liderów, organizując koalicję państw o zbieżnych interesach. Natomiast w długim okresie, Polska tracić będzie razem z wszystkimi krajami wspólnoty na jej nieistnieniu w sprawach globalnych. Słaba Unia oznaczać będzie mniejsze możliwości dla wszystkich jej członków. Każdy bowiem z krajów członkowskich - nawet te największe: Niemcy, Wielka Brytania i Francja - nie ma dziś wystarczającej siły, aby w świecie zdominowanym przez Amerykę i nowe potęgi takie jak Chiny i Indie, promować swoje interesy.

Już dziś nasz kraj może skutecznie realizować swoje podstawowe interesy przede wszystkim za pośrednictwem Unii. Nasza siła przetargowa i możliwości wpływania na partnerów takich jak Rosja jest funkcją siły UE i naszych w niej wpływów. Ta tendencja i nasze uzależnienie od potęgi Unii będzie się tylko pogłębiać.

*Aleksander Smolar, politolog, publicysta, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, był doradcą premiera Tadeusza Mazowieckiego