Oscar dla ludowców

To pamięć o politycznych przesileniach, w których SLD grał co prawda główną rolę, ale za które Oscar przypadł bezapelacyjnie politykom Polskiego Stronnictwa Ludowego. Obie partie zdążyły poznać się na wylot, dzieląc dwa razy między siebie rządowe stanowiska. I mimo że w pierwszym rozdaniu, w kadencji 1993 - 1997, politykę PSL kreował Waldemar Pawlak, a w drugim, 2001 - 2004, Jarosław Kalinowski, doświadczenia koalicji z ludowcami dają się przełożyć na kilka uniwersalnych zasad. Co więcej, znajomość tych zasad na pewno przydałaby się dziś politykom Platformy Obywatelskiej, która od początku wspólnego rządu ze Stronnictwem popełniała dokładnie te same błędy, które kiedyś popełnił już SLD. Nic więc dziwnego, że parlamentarni weterani Sojuszu złośliwej satysfakcji nie byli w stanie ukryć. Pierwszy raz udało im się zagrać z ludowcami w jednej drużynie przeciwko partii rządzącej - i wygrać.

Reklama

Dlaczego wspólne głosowanie opozycji przeciw PO od razu postawiło na porządku dziennym pytanie o spójność obecnej koalicji? To właśnie owe doświadczenia SLD są najwłaściwszą odpowiedzią. A te po raz pierwszy jasno sprecyzował Leszek Miller w 1995 roku: „Z koalicją jest jak z piękną kobietą - twierdził, odnosząc się do relacji z PSL - można o niej powiedzieć wiele dobrego, ale reszta jest ciekawsza”. Ta reszta to prawie niezawoalowana sugestia, że piękność owej millerowskiej kobiety-koalicji jest być może bezdyskusyjna, ale już o prowadzeniu się owej pani opinie mogą być różne.

Racja stanu Pawlaka

PSL nie na darmo jest dumne ze swojej ponad 110-letniej tradycji. Ta perspektywa, bezprecedensowo długa jak na polską politykę, pomaga w stworzeniu wewnętrznej siły ludowców i zbudowaniu swoistej racji stanu tego ugrupowania. Jaka ona jest? Po pierwsze: trzeba przetrwać za wszelką cenę. Po drugie: trzeba zrobić wszystko, żeby cena ta nie była jednak zbyt wysoka, więc kiedy tylko można i jak tylko można, należy umieszczać swoich działaczy we wszelkich instytucjach, które dają pracę na etacie, możliwość zarządzania funduszami państwowymi albo unijnymi i przywiązują działaczy do partii. Po trzecie: trzeba działać na rzecz zakonserwowania własnego elektoratu, i jeśli staje się przed wyborem: jego interes albo koalicja - zawsze należy wybrać elektorat. Po czwarte: personalne konflikty i ambicje trzeba ukrywać do ostatniej chwili, tak by, dopóki nie zapadnie ostateczna decyzja o zmianie szefa czy rozłamie, wszyscy widzowie byli przekonani, że partia jest monolitem. Po piąte: kiedy partnera w polityce spotyka nieszczęście w postaci potężnej afery, trzeba zrobić wszystko, by stanąć w pierwszym szeregu oskarżycieli lub co najmniej sędziów, tak żeby ani gram odpowiedzialności nie obciążył konta PSL. Zasady te są dość proste i na pewno racjonalne, zwłaszcza dla partii „obrotowej”, posiadającej największą na polskiej scenie zdolność koalicyjną. Ale zarówno kiedyś SLD, jak i dziś PO, pojąć ich nie mogły…

Taktyka i ofensywa

Kiedy w 2004 roku za sprawą PSL skończył się rząd Leszka Millera i SLD zmuszony został do skonstruowania mniejszościowego gabinetu Marka Belki, opinia publiczna wciąż trwała w szoku po aferze Rywina. Poczucie politycznego przesilenia było tak silne, że PSL, po wnikliwym przeanalizowaniu kosztów, starannie wybrało kilka miłych ludziom pretekstów - i opuściło tonącego Millera. Oficjalnie poszło o unijne negocjacje, ustawę o biopaliwach i koronny pomysł wicepremiera Marka Pola - winiety. W praktyce, choć nikt tego nie powiedział głośno, chodziło o wykorzystanie odpowiedniego momentu, by zrealizować wnioski z politycznej analizy, która nie pozostawiała złudzeń: SLD nie odrobi strat, a pozostawanie w rządzie obciąży ludowców i może im przeszkodzić w wyborach. A ponieważ do wyborów nikt nie był jeszcze gotów - pozwolono SLD rządzić w mniejszości. Kalkulacja ta okazała się trafna. Sojusz w następnych wyborach stracił nie tylko pozycję lidera, ale spadł na trzecie miejsce, a PSL przetrwało i było serio rozpatrywane jako koalicjant dla PiS, a w następnym rozdaniu zasiadło u boku Platformy, dokonując lekkiego liftingu programowego i zamieniając z powrotem Kalinowskiego na Pawlaka.

Reklama

W przeciwieństwie do iskrzącej od początku koalicji PiS z Samoobroną i LPR związek ludowców z Platformą rozwijał się pomyślnie. Pierwsze dwa lata to ulubiona przez polityków „owocna współpraca”, z lekko zaznaczanym przez Pawlaka dystansem i dość delikatnym podkreślaniem własnego zdania odrębnego w sprawach prywatyzacyjnych i gospodarczych. Na harcownika wybrany został bez wahania poseł Eugeniusz Kłopotek i spełnił rolę koalicyjnego odgromnika i straszaka. Mechanizm działał. Co więc teraz kazało ludowcom zmienić taktykę? To efekt kolejnej politycznej analizy, z której wynika, że obecny rząd, mimo że działa i wciąż ma poparcie, może w niedalekiej przyszłości zacząć - mówiąc językiem biznesowym - generować straty dla PSL. Tak długo, jak długo Platforma zręcznie rozgrywała propagandowo wszelkie problemy, wycieczki premiera do Peru, nietrafione pomysły ministrów czy różnice zdań, ludowcy korzystali z tego wytworzonego przez koalicjanta medialnego ciepełka. Kiedy jednak błędów nie udało się zatuszować i powstała hazardowa komisja śledcza, a rząd musiał zostać zrekonstruowany - nadszedł czas na polityczny show. I tak samo jak po aferze Rywina PSL, wykorzystując sytuację, ruszyło z własną ofensywą.

PO sprawdza partnera

Czy ludowcy wybrali właściwy moment? To stanie się jasne w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Jeśli PO zacznie się podnosić i wypracuje nową strategię - zdążą wrócić do szeregu i przekonać wszystkich, że w głosowaniu nad Kempą i Wassermannem spełnili po prostu rolę koalicyjnego sumienia. Jeśli jednak konflikt między Tuskiem i Schetyną zacznie realnie zagrażać Platformie, a medialna zręczność nie powróci, PSL zajmie się bezlitosnym politycznym grillowaniem, które doprowadzi do rozpadu koalicji i albo szybszych wyborów, albo - co bardziej prawdopodobne - do powstania kolejnego rządu mniejszościowego, co pomału staje się już tradycją na finiszu kadencji wszystkich kolejnych partii rządzących.

Platforma zdaje sobie sprawę z tych zagrożeń i ocenia je przede wszystkim według jednego kryterium: wpływu sytuacji w koalicji na tegoroczne wybory prezydenckie. Donald Tusk, by podjąć decyzje o starcie, musi mieć gwarancję czystego pola w rządzie. Kampania wyborcza prowadzona ze stanowiska premiera, którego niszczy własny koalicjant, jest bardzo ryzykowna. Trzeba więc szybko dokonać wyboru: albo doprowadzić do przesilenia, albo namówić PSL (oczywiście nie za darmo) do bycia lojalnym. Wygląda więc na to, że słynne „hazardowe” głosowanie było nie tylko akcją opozycji, która poczuła krew i zaatakowała PO rękami PSL, ale też okazją do sprawdzenia przez partię Tuska, jak daleko ludowcy mogą się posunąć. A przede wszystkim sygnałem w ich stronę: nie mamy co do was złudzeń i w razie czego poradzimy sobie sami.