Dalajlama będzie dziś jednak gościem Białego Domu. Wobec przesadnie czułego na symbole Pekinu uczynione zostanie jednak protokolarne ustępstwo: Obama zasiądzie z tybetańskim przywódcą w Pokoju Map, a nie w oficjalnym Gabinecie Owalnym. Nie jest to samo w sobie wydarzenie nadzwyczajne. Amerykańscy prezydenci przyjmowali już Dalajlamę XIV dziesięciokrotnie i odznaczali go nawet Medalem Wolności. Polityczna doniosłość czwartkowego spotkanie bierze się jednak z jego niezwykłego kontekstu. Prezydent Obama - dopiero co, w jesieni 2009 roku - z obawy przed reakcjami chińskich komunistów odmówił przyjęcia Tybetańczyka. Chiny i Ameryka właśnie znalazły się w stanie nieoczekiwanie ostrego konfliktu dyplomatycznego, po tym, jak 29 stycznia prezydent przesłał Kongresowi rutynowy projekt pomocy wojskowej dla Tajwanu, a Pekin w wyjątkowo ostrych słowach zapowiedział sankcje wobec amerykańskich firm i zerwanie kontaktów wojskowych.

Reklama

Taka reakcja Chińczyków nastąpiła pomimo faktu, że Amerykanie starali się przy tej okazji po cichu zrobić im przyjemność, odmawiając dostaw na Tajwan najcięższego sprzętu wojskowego - samolotów i okrętów podwodnych. I mimo, że ogłoszony dopiero co w Waszyngtonie nowy oficjalny Przegląd Obronny - ku dość powszechnemu zaskoczeniu - dość absurdalnie uznał szybki postęp chińskich zbrojeń za "szansę na bardziej konstruktywną rolę Chin w świecie". Na koniec - wszystko dzieje się akurat w momencie, w którym Ameryka stara się wszelkimi sposobami pozyskać Pekin do uchwalenia sankcji przeciw Iranowi, których przyjęcie przez ONZ - krótkoterminowo - jest najważniejszym celem dyplomacji Obamy.

Widać na pierwszy rzut oka, że polityka amerykańsko-chińska znalazła się w niezłym zamęcie. Dwa są po temu najważniejsze powody. Pierwszy - to chaotyczna niekonsekwencja dyplomacji Obamy. Jeszcze do niedawna można było mieć wrażenie, że rząd Obamy na serio obmyśla strategię wycofania się wobec Chin z kanonicznych punktów amerykańskiej polityki: obrony Tajwanu i promocji praw człowieka. Chińczycy zauważyli szansę na taką przemianę i stąd zapewne ich irytacja, gdy okazała się ona - przynajmniej z ich punktu widzenia- nie dość konsekwentna. Wykonali więc cyberatak na Google, posadzili na 11 lat najbardziej znanego opozycjonistę profesora Liu i… z zaciekawieniem czekali na kolejną delegację z Waszyngtonu, proszącą albo o solidarność w sprawie irańskiej broni atomowej, albo o korektę fatalnego dla amerykańskiej ekonomii kursu chińskiej waluty. Tymczasem okazało się, że Kongres podtrzymuje gwarancje dla Tajwanu, a sam Obama w końcu zaprasza Dalajlamę. Irytacja w Pekinie wynika z nieczytelności sygnałów płynących zza Pacyfiku.

czytaj dalej



Ale jest też jasne, że obserwujemy przejawy zasadniczej zmiany nastawienia Chin do świata. Pewien chiński dyplomata ujął ją w sposób następujący: "Przychodzi nasza kolej, żeby mówić, a ich, żeby słuchać". Pekińska anglojęzyczna gazeta tłumaczy ostatnio, że to zwykli Chińczycy domagają się od swojego rządu, aby występował z większą dumą w międzynarodowych relacjach, bo kraj zasługuje na to swoją siłą i potencjałem. Tę zmianę chińskiego nastawienia niektórzy porównują do przebudzenia się Niemiec, po proklamacji cesarstwa przez Bismarcka. To prawda, że Obama nie umie znaleźć dotąd żadnego sensownego klucza do nowej polityki chińskiej. Ale to, co może być dlań usprawiedliwieniem, to podejrzenie, że taki skuteczny klucz być może już w ogóle nie istnieje. Że czując się mocarstwem Pekin przechyla się w stronę chińskiej wersji unilateralizmu, zawsze przecież towarzyszącego imperiom.

Robert Kagan pisał, że: "chińskie wojsko codziennie przygotowuje się na możliwą wojnę z USA". Zaś Henry Kissinger zauważał, że: "od stosunków USA-Chiny zależy, czy nasze dzieci będą żyć w chaosie jeszcze większym niż w XX w., czy też będą świadkami nowego porządku światowego". Istotą amerykańskiego kłopotu z Chinami jest to, że oba te przekonania są prawdziwe. Albo Waszyngton i Pekin znajdą klucz do stworzenia nowej światowej architektury równowagi i największa tyrania świata stanie się współgwarantem światowego pokoju i ładu ekonomicznego. Albo Chiny i Ameryka staną się protagonistami bardzo nerwowej zimnej wojny XXI w.