Plan zajęcia przez rząd Funduszu Reprywatyzacji nie jest tylko kolejną operacją zasysania przez budżetowy odkurzacz wszelkich odłożonych pieniędzy. Owszem, nie ma powodu, by nie wierzyć Tuskowi i Rostowskiemu, że bezpośredni motyw ich decyzji ma naturę czysto fiskalną. Ale z finansami państwa bywa tak, że definiują one implicite politykę państwa i obnażają jej skrywane założenia. Takie czytanie polityki poprzez decyzje finansowe nabiera znaczenia zwłaszcza wtedy, gdy mamy do czynienia z rządem, który jak diabeł przed święconą wodą broni się przed jednoznacznym definiowaniem czegokolwiek, zachowując stan "nieznośnej lekkości" swoich idei i programu. A takim właśnie jest gabinet premiera Donalda Tuska.

Reklama

Jeśli więc Fundusz Reprywatyzacji zostanie choćby po części zajęty przez budżet, a na dodatek zminimalizowane zostaną jego przyszłe dochody, będzie to jak mocne antyreprywatyzacyjne expose szefa rządu. Jasno dowiemy się w ten sposób tego, czego nam dotąd wprost nie powiedziano: że gabinet Tuska jest przeciwny wszelkim formom reprywatyzacji, nawet tym cząstkowym i ograniczającym zakres roszczeń właścicieli. Nie jest bowiem tak, jak sugerują ministrowie, iż oto budżet boryka się na co dzień z wypełnianiem podstawowych zobowiązań państwa, a tutaj na rachunku bankowym leżą sobie przeszło 2 mld, z których rocznie wydaje się ledwie 3,5 proc. na odszkodowania przyznane przez sądy. Kiedy na kilka dni przed swoją dymisją w październiku 1993 r. premier Hanna Suchocka tworzyła rezerwę reprywatyzacyjną, siedem lat później przemodelowaną na fundusz, miała na celu umożliwienie w przyszłości dokonania reprywatyzacji, a nie stworzenie jakiejś puli, z której zaspokajano by sądowe roszczenia. Do dziś koronnym argumentem przeciw reprywatyzacji jest bowiem to, iż państwa na sprawiedliwość w tej mierze nie stać. W 2007 r. NIK szacował, że zgromadzona przez fundusz kwota 2 mld - to najwyżej 15-18 proc. minimalnych potrzeb. W rzeczywistości jednak NIK mylił się, bo bez zebrania przynajmniej 20 mld reprywatyzacja się nie zacznie. Tusk likwidując na przyszłość taką szansę, likwiduje zarazem perspektywę - nawet ograniczonej - reprywatyzacji. Tym razem najprawdopodobniej na zawsze!

czytaj dalej



Upór polskich liberałów w tej sprawie jest wart zastanowienia, gdyż wyróżnia ich na tle wyzwolonej z socjalizmu Europy Środkowej. Jest w nim coś z antyziemiańskiego kompleksu środowiska poczuwającego się do reprezentacji nowego biznesu, urosłego już na postkomunistycznych przemianach własnościowych. Jest niechęć do wydatkowania rządowych pieniędzy w interesie marginalnej grupy społecznej, jaką są spadkobiercy ziemiaństwa. Jest też intuicja nastrojów społecznych dzisiejszej - jakby nie było w swych korzeniach proletariacko-chłopskiej - Polski, niechętnej roszczeniom niegdysiejszych warstw uprzywilejowanych. Ale w ostetcznym rachunku, za tym uporem stoi lekceważenie kwestii sprawiedliwości. Uznanie, że chwiejny, amorficzny i bezideowy pragmatyzm władzy jest pewniejszym dla niej codziennym wsparciem, niźli obrona sprawiedliwości, jako zasady tworzącej ład polityczny.

W rezultacie jedynym beneficjentem ustawowej reprywatyzacji pozostanie Kościół. A fakt ten będzie pogłębiać tylko poczucie niesprawiedliwości stanu rzeczy, wywołując co jakiś czas atmosferę antyklerykalizmu, tak jak ostatnio w Krakowie. Państwo wykorzystując swe naturalne przewagi będzie właścicieli wodzić po urzędach, sądach i trybunałach, byle odwlec czas zapłaty. Od czasu do czasu będą się odzywać z wrogimi pomrukami amerykańscy Żydzi, wspierani przez "New York Times". A następcy Tuska jeszcze za naszych wnuków płacić będą jakieś dla nikogo już niezrozumiałe należności, orzeczone przez polskie i międzynarodowe trybunały. Jednym słowem, zostanie jak było. Tylko po co?