Uczę w liceum już dwudziesty rok, zaczynałem jeszcze w latach 80., za upadającej pomału komuny. Wielu z moich dawnych uczniów to już dorośli ludzie, niektórzy z nich porobili spektakularne kariery - w biznesie, finansach, aktorstwie, a nawet polityce. A ja wciąż staję pod tablicą i opowiadam o literaturze. Cóż się przez ten czas zmieniło? Co różni moich dzisiejszych uczniów od tamtych sprzed dwóch dekad?

Reklama

Czytając rozmaite rozpoznania o kondycji moralnej współczesnej młodzieży (np. niedawne, autorstwa Jacka Kurzępy), można mieć wrażenie, że młody człowiek obecnie - cynik, nihilista i hedonista - doskonale odnalazłby się wśród mieszkańców biblijnej Sodomy. Nie podzielam tego poglądu, choć socjologia zdaje się świadczyć przeciwko mnie. Bo cóż? Że ludzie w wieku moich licealistów śmiało mówią o swoich upodobaniach seksualnych? Że podkreślają znaczenie seksu w swoim życiu? Że przyznają się do picia alkoholu i próbowania narkotyków? Że - jakoś tak arogancko - deklarują się jako nieprzejednani materialiści?

Przecież kiedyś też tak bywało, tylko, że nikt ich tak naprawdę poważnie nie pytał. A teraz demokratyczna swoboda z jednej strony i popkultura żerująca na ekshibicjonizmie z drugiej tylko zachęcają do autokreacji i popisu. Zatem nie dowierzałbym tak bardzo sondażom. Śmiem twierdzić, że w przypadku młodych ludzi działa mechanizm odwrotny do tego, który działa podczas politycznych sondaży wśród dorosłych. Dorośli bowiem niechętnie ujawniają swe prawdziwe preferencje, a potem nagle okazuje się, że jakieś radykalne ugrupowania polityczne jednak wchodzą do Sejmu. Tu natomiast działa mechanika przechwałki. Młody człowiek, sprowokowany sondażem, jest skłonny do przesady. Tak sądzę, bo na co dzień obcuję z młodzieżą.

Nie wierzę zatem w ogólną degrengoladę dzieci. Dorośli zwykli narzekać od niepamiętnych czasów na młodych ludzi. Podobno jedna z tabliczek sumeryjskich sprzed kilku tysięcy lat, zapisana pismem klinowym, zawiera tekst utyskujący na złe obyczaje młodzieży...

Reklama

Ale pewne zmiany da się jednak zauważyć. Jako polonista widzę, że dzieciaki czytają jeszcze mniej niż kiedyś. I mniej piszą. Jeszcze piętnaście lat temu średnia norma wypracowania to było jakieś pięć stron. Dziś moi uczniowie, po napisaniu dwóch, trzech stron klasówki opuszczają salę spoceni tak, jakby pracowali przez osiem godzin w kopalni. Książki nie stanowią dla nich takiej podniety jak dla ich starszych kolegów. Mniej się nimi ekscytują i są mniej skłonni do dyskusji na literackie tematy. Ale czy to od razu oznacza mniejszą wrażliwość? Wystarczy wszak zacząć rozmawiać o filmach czy muzyce, odwołać się do gier RPG lub gier elektronicznych (i to niekoniecznie z gatunku "strzelaj albo giń"), by dyskusja na lekcji zawrzała. Wystarczy wykorzystać w zajęciach internetowe konteksty, by od razu zyskać uwagę i wzbudzić dyskusyjną inicjatywę.

Zmienia się bowiem kulturowa skóra świata. Przewidział to niemal czterdzieści lat temu Marshall McLuhan, prorokując w swej słynnej książce "Galaktyka Gutenberga" powstanie nowego modelu kultury, opartego na komunikacji obrazkowej i elektronicznej. Ten kształt komunikacji nie unieważnia dawniej ważnych problemów i tematów (egzystencjalnych, religijnych, filozoficznych), domaga się tylko nowego języka, stosowania nowych pojęć - adekwatnych do rzeczywistości - oraz odwołań do współczesnych kontekstów. Jeśli nauczyciel traci kontakt z rytmem zmieniającej się cywilizacji, traci też kontakt z własnym audytorium.

A ono, owo uczniowskie audytorium, zmierza ku wzorcowi dyletanckiemu. Bycie dyletantem - w klasycznym rozumieniu tego słowa - oznacza człowieka wszechstronnie, acz powierzchownie, wykształconego. Takiego, którego nie interesują niuanse wiedzy encyklopedycznej i szczegóły, tylko ogólne rozumienie rozmaitych zjawisk. To dobra tendencja (bo przyrost wiedzy jest szalenie szybki, a nie tyle ona sama, ile jej funkcjonalizacja zdaje się wartością), ale widzę tu również pewne zagrożenie. Dawni uczniowie zainteresowani byli dogłębnie znajomością mechanizmów i struktury państwa, dzisiejsi absolwenci liceów słabo dają sobie radę z rozpoznaniem funkcjonowania demokracji. Może to wolność ich tak rozleniwiła? Albo brak poczucia zagrożenia? Nie wiem.

Reklama

Ale dyletantyzm ma też zalety. Zostawia bowiem miejsce na dogłębne studia specjalistyczne, już na poziomie wyższej uczelni. W jednym z klasycznych opowiadań sir Conan Doyle'a doktor Watson, czytając gazetę, informuje Holmesa, że w Polsce wybuchło właśnie powstanie przeciwko Caratowi (chodzi o Powstanie Styczniowe). Holmes natychmiast odpowiada, że musi tę informację wyrzucić z pamięci, by pomieścić inne istotne informacje potrzebne do rozwikłania kolejnej zagadki kryminalnej. Ten rodzaj swoiście interesownej i zawodowej selekcji jest właściwy współczesnej młodzieży, która - chyba intuicyjnie - rozumie, że utylitarne spożytkowanie wiedzy jest niezbędne, by w życiu osiągnąć profesjonalny sukces (albowiem czysta percepcja wiedzy teoretycznej przestała być już synonimem sukcesu).

Otóż to. W moim przekonaniu dawniejsza młodzież była bardziej zdezorientowana co do własnej przyszłości. Dziś mamy do czynienia z dwoma modelami postaw. Pierwszą nazwałbym zorientowaniem na skrajny profesjonalizm. Zapytany przeze mnie szesnastolatek, uczeń pierwszej klasy liceum, potrafi precyzyjnie określić swoją przyszłość: "wybieram się na studia prawnicze, potem skończę odpowiedni kurs i zostanę syndykiem masy upadłościowej". Kiedyś takie deklaracje były nie do pomyślenia. Ale drugi wzorzec postaw zakłada totalną rozrywkę w czasach młodości.

Tak jak molierowski pan Jourdain nie wiedział, że mówi prozą, tak liczni moi wychowankowie beztrosko (choć mądrze na swój sposób!) żyją w zgodzie z antyczną regułą "carpe diem" (chwytaj dzień, żyj chwilą) - nie zawracając sobie głowy obowiązkami. To postawa radosnego surfera, kogoś, kto prześlizguje się przez życie - jak radośnie nieskomplikowani surferzy żeglują na falach uderzających o wybrzeża Hawajów (i jak radośnie, choć także twórczo, można prześlizgiwać się po internecie). Albowiem młodość ma być beztroską, gdyż potem, w dorosłym, "prawdziwym", nie ma już na nią miejsca Obowiązki i zobowiązania przyjdą nieuchronnie, wraz z życiem dojrzałym i jego obciążeniami (rodzina, dzieci, rachunki, kredyty etc.). Na razie rządzi rozrywka.

Jest w tym pewna mądrość. Luz, którego brakowało memu pokoleniu, gdy byliśmy nastolatkami. Bo - dajmy na to - polityka to przecież namiętność, z której można zrezygnować. Bez szkody dla własnej osobowości. Kiedy zaczynałem pracę w liceum, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, polityczne emocje u moich młodych słuchaczy były w zenicie. To była dobra szkoła, publiczne warszawskie liceum, do którego uczęszczał niegdyś Grzegorz Przemyk, zakatowany przez milicję w roku 1983. Już po pierwszej lekcji niektórzy uczniowie starszych klas wciskali mi pokątnie nielegalne polityczne broszurki. Byli zafascynowani polityką.

Tej fascynacji dzisiaj nie ma. Moi dzisiejsi uczniowie wymagają ode mnie, żebym zrozumiał świat ich fascynacji. Wolny od dawnych uwikłań, inny, zorientowany na przyszłość. Jak mogę, staram się. A ilekroć jestem rozczarowany, przyczyn tego stanu szukam głównie w sobie. Czy nie jest bowiem tak, że moje rozczarowanie młodzieżą współczesną, o ile je czasami odczuwam, nie jest funkcją mojego starzenia się, moich niepowodzeń, moich frustracji i mojego niezrozumienia przemian, jakie funduje nam wciąż ewoluująca rzeczywistość?