Nie zamierzam tu wcale pomstować na telewizyjne reklamówki partii politycznych. Przeciwnie, lubię reklamówki, a lubię je tym bardziej, że są one w Polsce coraz lepsze. Nie zamierzam też pomstować na znajdującą swe odzwierciedlenie w reklamówkach negatywną kampanię. Prawdę mówiąc, nasze reklamówki w zestawieniu z tymi, które można oglądać na przykład w Ameryce, są jak bułka z masłem. W 1964 roku ekipa prezydenta Lyndona Johnsona przygotowała reklamówkę, z której wynikało, że jego republikański rywal Barry Goldwater doprowadziłby jako głowa państwa do wojny jądrowej. W 1988 roku ekipa Busha seniora serwowała Amerykanom reklamówkę sugerującą, że demokrata Michael Dukakis wypuści z więzień zabójców, którzy będą gwałcić i zabijać żony oraz córki porządnych obywateli. Nie ma się więc co oburzać na "mordo ty moja", "Polska się wstydzi" czy "oni chcą tego, co salony, my tego, co zwykli ludzie".
Nie irytuje mnie też, że nasi politycy tyle miejsca poświęcają tzw. oneliners czy inaczej soundbite’om, krótkim zdaniom, które są na tyle emocjonalnie nacechowane, że dają gwarancję, iż znajdą się we wszystkich telewizyjnych dziennikach. Wolałbym oczywiście, by nie były to złote myśli o ewentualnej powtórce z 13 grudnia 1981 r. czy o "ofermach z PiS-u". Ale też szukanie owych nośnych jednozdaniowych formułek i zwrotów jest standardem, bo są one niezbędnym elementem każdego politycznego wystąpienia. Sumując, emocje w polityce nie przeszkadzają mi z jednego podstawowego względu - nie ma polityki bez emocji, a tym bardziej nie ma bez nich kampanii wyborczej. Śmierć z nudów byłaby nieznośna.
Problem nie polega więc na tym, że emocje są i że jest ich tak wiele. Problem polega na tym, że obok epitetów, ciosów i strzałów w rywali trudno usłyszeć coś, co ociera się o jakąś głębszą myśl i poważniejszą propozycję. Coraz bardziej odnoszę bowiem wrażenie, że politycy mówią, żeby mówić, ewentualnie po to, żeby szokować, a nie po to, żeby powiedzieć. Tu zderzenie naszej kampanii wyborczej z kampaniami w Ameryce, we Francji czy w Niemczech wypada dla nas dość żałośnie. Jeśli ktoś słuchał kwietniowej dwuipółgodzinnej prezydenckiej debaty między Nicolasem Sarkozym a Ségolène Royal, musiał zwrócić uwagę, jak bardzo merytoryczna była ich rozmowa. Gospodarka, służba zdrowia, rynek pracy, polityka zagraniczna, edukacja - o tym mówiono. Oboje kandydaci próbowali uderzyć w oponenta słowną maczetą albo celną ripostą, ale w niczym nie umniejszało to poważnego charakteru debaty o sytuacji we Francji, o jej miejscu w Europie i na świecie oraz o wyzwaniach, z którymi musi się ona zmierzyć. Francuzom przedstawiono realny wybór, mogli więc podjąć realną decyzję. I Sarkozy, i Royal przedstawili solidny plan proponowanych działań, w przypadku kandydatki socjalistów może nawet zbyt solidny. Panią Royal krytykowano za przedstawienie stupunktowego programu, na wzór podobnego programu przedstawionego w 1981 roku przez Francois Mitteranda. Zgoda, sto punktów to może za dużo, ale ile punktów mają programy prezentowane nam przez liderów najważniejszych partii? Jeden? Dwa? Niech będzie trzy.
Powody takiej programowej pustki są trzy. Po pierwsze Jarosław Kaczyński narzucił polskiej polityce rytm wysokooktanowy i szalenie emocjonalny. Inni politycy nie potrafili się temu oprzeć, a więc ulegli. Po drugie Platforma Obywatelska zaprezentowała całkiem konkretny program już dwa lata temu, po czym przegrała. Uznała więc, że im więcej ogólników, tym lepiej. Myślę, że jej problemem był nie program, lecz nieumiejętność jego sprzedania, ale PO uznała inaczej. Po trzecie w Polsce całkiem nieźle ma się już marketing polityczny, ale nie ma pracujących na partie polityczne think-tanków. Socjologów, badaczy, politologów jest całkiem sporo, ale politycy nie chcą albo nie potrafią z ich pracy uczynić użytku. Ewentualnie, co też nie jest wykluczone, w ogóle nie widzą takiej potrzeby. Czy ta sytuacja się zmieni? Nie dziś, nie jutro i nie za trzy tygodnie. Jeśli więc w nadchodzącym czasie kampania wyborcza będzie wyglądała lepiej, to tylko odrobinę lepiej, jeśli będzie bardziej merytoryczna, to pewnie tylko odrobin. Nie należy z tego powodu rwać włosów z głowy. Należy jednak pomyśleć, co i jak zrobić w najbliższych latach, by w naszym politycznym show chodziło, choćby czasem, także o reality.