I to, co akurat w przypadku PiS dziwi, nie w sprawie tego, co rządząca partia zrobi, ale w sprawie tego, co zrobiła - oraz jeśli idzie o stanowisko opozycji, czego nie zrobiła. I właśnie to całkowicie zdefiniowało kampanię. Właśnie to zdecydowało też o jej jałowości.

Reklama

Gdy do wyborów staje ugrupowanie rządzące, które wcześniej nie uległo kompletnej dezintegracji - jak AWS czy SLD - wybory częściowo zawsze zamieniają się w referendum w sprawie tego, co było. Rządzący zwykle próbują jednak przełamać tę logikę, proponując program na przyszłość albo przynajmniej próbując narzucić podział, który w trudnym położeniu postawi rywali. Prawo i Sprawiedliwość taką próbę podjęło, ale ani podział na partię reprezentującą zwykłych ludzi i na partie reprezentujące salon, ani podział na partię walczącą z korupcją i na partie, które prawdopodobnie by ją tolerowały, nie dawał PiS szansy na pozyskanie nowych wyborców. Co najwyżej dawały one szansę na umocnienie najwierniejszego elektoratu. I to partii Jarosława Kaczyńskiego się udało. Tyle że wybory wygrywa się, zdobywając głosy nieprzekonanych. PiS znalazło się więc w defensywie, a kampanii tej partii zabrakło paliwa dokładnie w momencie, kiedy było ono najbardziej potrzebne.

Wybory zwykle rozstrzygają się w zależności od tego, kto zdefiniuje politycznego przeciwnika. Ponieważ PiS nie zdecydowało się na ucieczkę do przodu, Platforma Obywatelska nie została zmuszona do doprecyzowania swego programu wyborczego, który napisano tak, by nic z niego nie wynikało i by nie zantagonizować żadnej grupy wyborców. W efekcie to PiS znalazło się w defensywie. A w rezultacie tego cała batalia sprowadziła się do debat między liderami trzech najważniejszych ugrupowań.

Doradcy premiera pewnie jeszcze długo będą sami siebie pytali, dlaczego zgodzili się na jego debatę z Donaldem Tuskiem. Czy nie wiedzieli, że lider PO bardzo źle znosi protekcjonalne traktowanie ze strony lidera PiS? Czy nie wiedzieli, że jeszcze w przeddzień debaty z okolic PO docierały sygnały o fatalnych nastrojach w szeregach jej liderów? A skoro już na debatę PiS się zdecydowało - czy nie można się było do niej naprawdę dobrze przygotować? Czy nie dało się choćby napisać premierowi kilku pytań do Donalda Tuska, które lidera PO ustawiłyby w narożniku? Jest całkiem prawdopodobne, że PiS-owscy spindoktorzy będą mieli sporo czasu, by szukać odpowiedzi na pytanie: "co by było gdyby?".

Reklama

Zwycięstwo Donalda Tuska w debacie z Jarosławem Kaczyńskim było całkowicie przekonujące. I wystarczające, by w niepamięć poszła cała dotychczasowa kampania PO, która wydawała się dobrą receptą na kolejną wyborczą porażkę. Platforma była w defensywie. Także ona nie była w stanie narzucić ani linii podziału, ani głównego motywu kampanii. Jej lider sprawiał wrażenie desperata i petenta proszącego wielkiego Jarosława Kaczyńskiego o debatę. Sondaże wskazywały, że wyborcy PO wierzą w zwycięstwo w mniejszym stopniu niż wyborcy PiS. W walce na billboardy i telewizyjne spoty Platforma przegrywała z PiS na punkty. Na jej konwencjach było zdecydowanie mniej ludzi niż na konwencjach Prawa i Sprawiedliwości. Platforma nie potrafiła przejąć inicjatywy, a czasem próbowała to uczynić w sposób fatalny - przykład to propozycja koalicji wszystkich ze wszystkimi, zgłoszona przez Donalda Tuska w dniu debaty Kaczyński - Kwaśniewski.

Wszystko to zmieniło się w ciągu godziny, między 20 a 21 w piątek, 12 października. Donald Tusk po wiecu na Śląsku, a więc teoretycznie nieprzygotowany i zmęczony, trafiał premiera raz za razem pojedynczymi ciosami i kombinacjami ciosów. Kaczyński stracił inicjatywę w pierwszych pięciu minutach i do końca jej nie odzyskał. Już w sobotę widać było innego Tuska i inną Platformę - widać było polityków zdeterminowanych i przekonanych, że idą po zwycięstwo. Idą. Czy dojdą? Jeśli nie zdarzy się coś dramatycznego, co zmieni dynamikę kampanii, zapewne dojdą.

Liderzy LiD pewnie jeszcze długo będą się zastanawiali, czy dobrym posunięciem było uczynienie Aleksandra Kwaśniewskiego twarzą ich kampanii. Z perspektywy występów byłego prezydenta w Kijowie i w Szczecinie było to oczywiście błędem, ale w momencie podejmowania tej decyzji była ona absolutnie logiczna. Twarz Kwaśniewskiego to jedyne logo Lewicy i Demokratów. A przy okazji pozwalała ona ukryć podziały w tym ugrupowaniu. Gdyby były prezydent nie przespał drugiej części debaty zarówno z Kaczyńskim, jak i z Tuskiem, gdyby nie przekręcił reflektorów tak, że przestały one oświetlać LiD, a zaczęły oświetlać jego "postpromilowe" zmęczenie, gdyby Jarosław Kaczyński wygrał z Donaldem Tuskiem w debacie... gdyby, gdyby, gdyby. Za dużo tych "gdyby", by myśleć o dobrym wyniku. Ponieważ na dodatek LiD nie był w stanie jasno wytłumaczyć Polakom, dlaczego lepiej jest głosować na LiD niż na PO i ponieważ ugrupowanie to w żadnym momencie nie złapało wiatru w żagle, LiD będzie prawdopodobnie wśród przegranych w tych wyborach. Wynik Lewicy i Demokratów będzie, wszystko na to wskazuje, dużo słabszy od zsumowanego wyniku SLD, SdPL i Partii Demokratycznej sprzed dwóch lat. Wniosek - dwa stracone lata.

Jest wielce prawdopodobne, że kilkutygodniowa kampania wyborcza i dziesiątki milionów złotych wydane na nią przez partie polityczne nie będą miały większego wpływu na wynik wyborów, a o wszystkim zdecydują trzy godziny debat między trzema liderami, szczególnie jedna godzina w ostatni piątek. To ewenement, bo na przykład w USA czy we Francji w ostatnim ćwierćwieczu to nie debaty decydowały o wynikach wyborów. Trudno się temu dziwić o tyle, że Polska polityka w ostatnich latach w coraz większym stopniu toczy się w sferze słów i zaklęć. Kluczowe znaczenie debat wskazuje jednak także na to, że w naszej polityce szalenie istotny stał się element hazardu. Gdy niemal wszystko stawia się na jedną godzinę, można wszystko stracić albo wszystko wygrać. To koło czyjego nazwiska oraz na kim wyborcy postawią krzyżyk, jest już tylko tego konsekwencją.