Zapyta ktoś - a jakie to ma znaczenie? Otóż ma, i to ogromne. Śmiem twierdzić, że żaden elektorat żadnej partii nie jest rozentuzjazmowany jej programem, wizją czy pomysłem na Polskę. Jeśli już, to entuzjazm budzi szansa na dokopanie politycznym lub wyimaginowanym przeciwnikom. Nic złego, nic zdrożnego, wszystko to ludzkie. Tyle że brak wiary w wizję i w inspirujący pomysł zdradza smutną prawdę. Takiej wizji i inspirującego pomysłu nie widać i nie słychać. Czy w obecnej kampanii my, wyborcy, usłyszeliśmy coś, co zawładnęłoby naszą wyobraźnią, co budziłoby naszą nadzieję, co byłoby choć trochę porywające? Nie będę mówił za wszystkich, bo takiego prawa nie mam. Ja jednak nic takiego nie usłyszałem. I nie usłyszała czegoś takiego żadna z osób, które znam, a są wśród moich znajomych zwolennicy trzech prowadzących w sondażach partii.

Reklama

Nasza kampania wyborcza jest żałośnie nijaka. Toczy się wokół billboardów, spotów i debat o debatach. O tym, co zrobić, żeby Polska była w punkcie, w którym wszyscy chcielibyśmy, żeby była, słychać bardzo niewiele. Służba zdrowia, podatki, autostrady? Kto ma głowę do takich drobiazgów, skoro wszystko się kręci wokół "mordo ty moja", Kaczyńskiego, który nie ma prawa jazdy, Kwaśniewskiego, który ma w czubie, i Tuska, który nie ma szans w debatach. Może to świadczyć o nadaktywności zachwyconych politycznym PR-em speców od marketingu. Może jednak świadczyć także o impotencji naszych najważniejszych polityków. Kto wie, czy obecna kampania, niezależnie od jej wyniku, nie będzie stanowiła porażki całej klasy politycznej i czy nie będzie wstępem do agonii, jeśli nie całej klasy, to przynajmniej jej najważniejszych postaci.

Jarosław Kaczyński jednym z głównych motywów swej kampanii uczynił walkę z uderzającymi w obywateli korporacjami. Ale dziś najsilniejszą korporacją, na którą obywatele nie mają żadnego niemal wpływu, a która o ich życiu w ogromnym stopniu decyduje, jest korporacja polityków. Jej filarami są ludzie, w tym premier, którzy na co dzień skaczą sobie do gardeł, ale którzy w gruncie rzeczy powinni odczuwać wspólnotę interesów. Mogą zamieniać się miejscami, mogą na zmianę siadać na końcu prezydialnego stołu, ale są głęboko zainteresowani, by przy tym stole nie było miejsca dla nikogo innego. To oni ustalają listy wyborcze, to oni, a nie obywatele, określają szanse polityków na mandat poselski. Kto w partyjnej hierarchii jest wysoko, ten ów mandat ma w kieszeni niezależnie od wyników wyborów. Ma przecież "miejsce biorące". Paradoksalnie to my, obywatele, jesteśmy sponsorami tej korporacji albo może lepiej, kasty. To my płacimy za "mordo ty moja", to my płacimy za "PiS rządzi, a Polska się wstydzi". To my fundujemy politykom kampanię, w której często traktuje się nas jak półgłówków.

I w tym sensie wykształciuchy oraz mohery jadą na jednym wózku, padają ofiarą tej samej marnej polityki pozbawionej treści i prowadzonej w fatalnym stylu. Politycy napuszczają nas na siebie, szczują nas przeciwko sobie, a jednocześnie traktują nas jak swych zakładników emocjonalnych, od których bierze się pieniądze na kampanię i głosy w wyborach, ale którym nie daje się nic w zamian. Nic? Ale czyż na przykład premier nie daje milionom Polaków poczucia, że są częścią wspólnoty, że nie są obywatelami drugiej kategorii? Sądząc z sondaży - daje. Problem w tym, że daje wyłącznie w sferze werbalnej, że Polska solidarna jest tworem słownym, bo pro-PiS-owska Polska oprócz słów i wroga do nienawidzenia nie dostała nic. Problem w tym, że dając tej części Polski poczucie funkcjonowania wewnątrz wspólnoty, premier próbuje z niej wypchnąć większość Polski, bo owa większość Polski w Polsce Kaczyńskich czuje się źle.

Czy owo poczucie wspólnoty daje nam główna partia opozycyjna? Szczerze mówiąc, trudno mi w ostatnich dwóch latach dostrzec coś, co ze strony Platformy byłoby gestem adresowanym do Polski Rydzyka i Kaczyńskiego. "Polska przeciw", przeciw Niemcom, przeciw elitom, przeciw korporacjom, przeciw salonowi, przeciw czemukolwiek ma swojego posłańca. "Polska na tak" jest go jednak pozbawiona. Bo jakoś nie mogę spotkać ludzi, także wśród zwolenników PO, którym trafia do przekonania składana nam przez liderów PO obietnica cudu.

Warto już dziś, jeszcze przed wyborami, myśleć o idei jednoczącej Polaków, wykraczającej ponad sympatię dla Małysza i wspólny śpiew "Polska, biało-czerwoni". I nie idzie tu o żadną sztuczną jednomyślność. Całkowitym nonsensem byłoby przekreślanie występujących w Polsce podziałów, choć akurat podziały na Polskę liberalną i solidarną czy też na zwykłych Polaków i na salon plus jego podwykonawców są całkowicie nonsensowne i skrojone wyłącznie na polityczne potrzeby partii. Nonsensowność tych podziałów ujawnia zresztą sam Jarosław Kaczyński, który najpierw Polskę podzielił, a potem stwierdza, że akcja "schowaj babci dowód" będąca skutkiem tego podziału jest dzieleniem kraju i ludzi oraz ciosem w narodową tradycję.

Są różne Polski, tak jak w Ameryce są stany niebieskie i czerwone, jest Bushland i są w większości liberalne stany Wschodniego oraz Zachodniego Wybrzeża, i jak są dwie Francje, jedna, która popierała Sarkozy’ego, i druga, która się go bała, a w części była gotowa nawet protestować przeciw jego wyborowi. Bush mógł się kreować na miłośnika wyścigów Nascar i kowboja z Teksasu, ale nigdy nie otarłby się o populizm, z jakim mamy do czynienia w Polsce, i nigdy nie fundowałby Ameryce dodatkowych podziałów. Sarkozy poszedł ostro po prawej bandzie, ale gdy już wyeliminował z gry Le Pena, pokazał, że potrafi łączyć i pracować z najwybitniejszymi socjalistami. Każdy z nich rozumiał, że mąż stanu musi dbać o cały stan, o całe społeczeństwo.

I o nic więcej nie idzie, lecz właśnie o to, by rozumieć, że to, co nas łączy, jest nieskończenie większe i ważniejsze od wszystkiego, co nas dzieli. I by w imię tej banalnej, a niestety zapomnianej u nas, prawdy, starać się sklejać Polskę, a nie ją kawałkować. Łączyć Polaków, a nie dzielić ich na takich i owakich. Warto o tym myśleć przed wyborami, bo do wyborów żadnego sklejania wprawdzie już nie będzie, ale zaraz po nich powinno się ono zacząć. Dokładnie nazajutrz.