A przecież gabinet Donalda Tuska jest w trakcie realizacji wielu projektów kluczowych dla modernizacji Polski. Natychmiast po wyborach nowy rząd rzutem na taśmę ograniczył deficyt budżetowy, a zapowiadana skala cięć na następny rok może przynieść znaczący impuls rozwojowy dla gospodarki. Reforma służby zdrowia po kilkumiesięcznym okresie niejasności zaowocowała projektem śmielszym niż cokolwiek, co w tej dziedzinie realizowano.
Premier twardo zapowiada radykalne ograniczenie emerytur pomostowych, pod których ciężarem nasz system ubezpieczeń społecznych ległby szybko w gruzach. Równie wielkie znaczenie ma program Solidarność 50+, którego celem jest zwiększenie jednej z najniższych w Europie aktywności zawodowej starszego pokolenia. Domykamy ostatni etap reformy samorządowej. Po raz pierwszy od dawna próbuje się zwalczyć plagę nadmiaru regulacji prawnych. Dodajmy do tego partnerstwo wschodnie czy uruchomienie programu prywatyzacji… Mało?
Skąd więc bierze się jaskrawo sprzeczne z faktami przeświadczenie, że rząd nic nie robi? Dlaczego Platformie nie udaje się przebić do opinii publicznej ze swoimi success stories?
PR w służbie prawdziwej polityki
Powodów jest kilka. Pierwszy to nadmierne skoncentrowanie przekazu wizerunkowego na potyczkach z PiS i prezydentem. Dobry PR - szczególnie w sytuacji ostrego konfliktu - to konieczny element nowoczesnej polityki i Platforma jest tu skuteczniejsza od pozostałych partii. Szkopuł tkwi w proporcjach. W 2010 czy 2011 wyborcy będą mieli w nosie to, że my, politycy PO, jesteśmy tacy fajni, a ci z PiS czy SLD - no, szkoda mówić… Będą rozliczać nas z tego, po jakich drogach jeżdżą, jak wykorzystaliśmy środki unijne, ile papierków muszą wypełniać w urzędach. A także z tego, czy Polska jest krajem szanowanym w Europie, jak ma się nasze bezpieczeństwo energetyczne, czy rodzi się więcej dzieci i czy możemy być dumni z tego, że jesteśmy Polakami…
Po drugie pułapką okazało się hasło "polityki małych kroków” (które sam lansowałem). Chodziło o to, by po konwulsyjnych rządach PiS - Samoobrona - LPR pokazać inny styl uprawiania polityki, dać odetchnąć Polakom od ciągłych awantur, wyciszyć jałowe konflikty ideologiczne. Zamierzaliśmy skupić się na tym, by - jak ujął to Robert Krasowski - woda w kranach była jeszcze cieplejsza, a prąd drożał wolniej.
Tyle że tego typu działania można przedstawiać jako nudne administrowanie (a wtedy podnosi się krzyk, że nic nie robimy) lub jako śmiały projekt cywilizacyjnej modernizacji Polski. Po fiasku idei IV RP skompromitowanej poczynaniami Ziobry, Leppera i Giertycha ulegliśmy jednak alergii na wszelkie całościowe programy, woląc się skupić na rozwiązywaniu doraźnych problemów. Przestaliśmy tłumaczyć Polakom, dokąd i dlaczego idziemy. W efekcie, oceniając działania rządu, i zwykli obywatele, i komentatorzy widzą drzewa (konkretne posunięcia), a nie widzą lasu, czyli programu i kierunku działania.
Dodatkową trudność w popularyzowaniu dorobku gabinetu Donalda Tuska stwarza charakter jego najważniejszych projektów. Po części są one ze swej natury niepopularne (cięcia budżetowe, reforma służby zdrowia, ograniczenie emerytur pomostowych). Po części zaś są - jak by to powiedział Ralf Dahrendorf - zimne, bo trudno ogniskować silne emocje czy poczucie wspólnoty wokół decentralizacji lub deregulacji. Dlatego warto chyba uzupełnić dwa główne dotąd wektory polityki rządowej - ekonomiczną racjonalizację i usprawnianie państwa - o dwa inne: nakierowane na cele i wartości "ciepłe”.
Po pierwsze rodzina
Aby cieszyć się zaufaniem, rząd musi promować wartości cenne dla danego społeczeństwa. Wszystkie badania socjologiczne pokazują, że wartością najważniejszą dla Polaków jest rodzina. Równocześnie jednak od 20 lat pogrążamy się w demograficznej zapaści. Oznacza to, że Polacy chcą mieć dzieci, ale… się tego boją z powodu (do niedawna) bezrobocia, horrendalnie wysokich cen mieszkań, braku przedszkoli, fatalnej sytuacji najbiedniejszej części społeczeństwa, czyli (nie, nie emerytów) młodych małżeństw z dziećmi. Wydatki na politykę rodzinną należą w Polsce do najniższych w Europie.
W swym expose Donald Tusk wskazał na politykę rodzinną jako na jeden z priorytetów swego rządu. Usłyszeliśmy, że celem jest podniesienie w ciągu dekady dzietności z obecnego, katastrofalnego poziomu 1,3 do 1,8 (przypomnijmy, że prosta reprodukcja wymaga poziomu 2,1). Przygotowany przed wakacjami przez Ministerstwo Pracy znakomity projekt ustawy wydłużającej urlopy macierzyńskie i ułatwiającej młodym matkom łączenie życia rodzinnego z pracą zawodową to dowód, że słowa premiera nie zostały rzucone na wiatr.
Znowu jednak istnieje ryzyko, że ustawa przejdzie niezauważona, bo opinia publiczna skupi się na kłótniach o to, co kto o kim powiedział… Nowoczesna polityka rodzinna wymaga zintegrowanej działalności całego rządu. Przykłady innych państw dowodzą, że dla podniesienia poziomu dzietności nie wystarczą - co świetnie zrozumieli autorzy ustawy - zasiłki rodzinne. Potrzebny jest kompleksowy program przewidujący zwiększenie liczby przedszkoli, wyrównanie szans zawodowych kobiet, uelastycznienie czasu i form pracy, uproszczenie przepisów budowlanych, by obniżyć w ten sposób ceny mieszkań, promowanie w szkole i mediach postaw prorodzinnych itp.
Z polityki rodzinnej można uczynić wielki projekt rozwojowy, wokół którego skupić można organizacje pozarządowe, samorządy i emocje zwykłych Polaków. W dodatku ustały względy ekonomiczne, którymi od wielu lat uzasadniano ograniczanie wydatków na rzecz rodziny. Kryzys demograficzny jest bowiem tak głęboki, że zagraża dynamice polskiej gospodarki i trwałości systemu ubezpieczeń społecznych.
Być dumnym z Polski
Bardziej kontrowersyjna jest sprawa polityki historycznej. Należała ona do sztandarowych haseł rządów Prawa i Sprawiedliwości, ale cenne projekty sąsiadowały wówczas z działaniami ocierającymi się o ksenofobię i narodowe kompleksy. Trudno się więc dziwić częstym dzisiaj alergicznym reakcjom na samo pojęcie polityki historycznej.
Nie ulega jednak wątpliwości, że rozsądnie ujęta może ona stać się skutecznym narzędziem budowy pozytywnego wizerunku Polski za granicą i wsparciem dla naszej dyplomacji. Równie cenny może być wpływ polityki historycznej na cementowanie narodowej i kulturowej tożsamości naszego społeczeństwa. Fenomen popularności Muzeum Powstania Warszawskiego czy filmu Andrzeja Wajdy o zbrodni katyńskiej to dowód na głęboką potrzebę Polaków identyfikacji z własną historią, dumy z własnego dziedzictwa, pamięci o bohaterach, którym zawdzięczamy cud odzyskanej wolności.
Nowoczesna polityka historyczna powinna pokazywać naszą narodową przeszłość jako historię wolności, równoważąc zarazem wątki martyrologiczne prezentacją polskich sukcesów. Dwa z nich wydają się szczególnie atrakcyjne z punktu widzenia promowania pozytywnego obrazu Polski. Mam na myśli tradycję jagiellońską i doświadczenie "Solidarności”. Ta pierwsza, z jej duchem tolerancji, szacunkiem dla różnic etnicznych, religijnych czy kulturowych, może być z powodzeniem stawiana za wzór dla późniejszego o kilkaset lat procesu integrowania się Europy. "Solidarność” z kolei to przykład triumfu dążenia do wolności i siły społeczeństwa obywatelskiego.
Nie wydaje mi się, by zadanie, jakim jest wypracowanie własnej wersji polityki historycznej, było jak dotąd właściwie doceniane przez rząd. A zadanie to staje się tym pilniejsze, że klimat historyczny zagęszcza się. Od 11 września 2001 nie ma już wątpliwości, że obecny wiek będzie – czy nam się to podoba, czy nie - stuleciem mocnych tożsamości, zderzenia cywilizacji, konfliktu wartości. Rosyjskie czołgi na przedmieściach Tbilisi to znak, że powinniśmy aktywniej budować model nowoczesnego polskiego patriotyzmu.
*Jarosław Gowin - poseł PO, publicysta, współtwórca i rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera