PiS miękko wskoczył w buty Samoobrony i broniąc Zbigniewa Ziobry przed utratą immunitetu, pokazał swoją siłę. Wprawdzie były minister sprawiedliwości deklarował, że immunitetu sam się zrzeknie, ale postanowił uczynić to z przytupem.

Reklama

Pierwszy najazd był typową hucpą polityczną i drastycznym naruszeniem obyczaju i reguł funkcjonowania Sejmu. PiS chciał uniemożliwić pracę Komisji Regulaminowej i dopiął swego. Następnego dnia na wniosek Prezydium Sejmu obrady, już w większej sali, zostały wznowione, nie był to jednak koniec najazdu. Posłowie PiS mieli pretensje, że prezydium Sejmu zbyt szybko, pod nieobecność Zbigniewa Ziobry, zwołało posiedzenie komisji. Tymczasem nieobecność byłego ministra sprawiedliwości (pojechał niespodziewanie do Krakowa) była niczym nieusprawiedliwiona i niezrozumiała. Trwały obrady Sejmu! Zbigniew Ziobro nie przedłożył prośby o zwolnienie z nich.

Toczy się dyskusja, kto miał rację. Uważam, że marszałek Komorowski i Prezydium Sejmu. Niewątpliwie te wydarzenia były zamachem na demokratyczne procedury. PiS ewidentnie nadużył prawa do obecności na posiedzeniu komisji posłów niebędących jej członkami, po to, by faktycznie zerwać jej obrady. Reakcja Prezydium była szybka, i słusznie - "zamachowcy" nie mogą rządzić pracami Sejmu. Pozycja Prezydium w tym sporze byłaby jednak mocniejsza, gdyby marszałek Niesiołowski (skądinąd dzielnie znoszący obelgi PiS-u) ogłosił kilkugodzinną przerwę w obradach celem umożliwienia posłowi Ziobrze przyjazdu z Krakowa do Warszawy.

Jak się to wszystko ma do regulaminu Sejmu? Nie wszystko można opisać w regulaminie, dlatego obyczaj jest często ważniejszy niż przepisy. Niestety, ten obyczaj jest coraz mniej respektowany, także w innych sprawach. Np. coraz częściej kluby zgłaszają wnioski formalne o przerwę w obradach. Marszałek jedne uwzględnia, inne nie. Musi odmówić, gdy kolejne przerwy prowadzą do paraliżu prac Sejmu, ale powstaje wtedy problem, czy ta odmowa była uzasadniona. Awantura gotowa.

Reklama

Sejm to delikatna istota. Niesfornego czy niesubordynowanego posła nie można relegować. W miarę niezakłócone działanie Wysokiej Izby wymaga podporządkowania się regulaminowi i obyczajom, a problemy trzeba rozwiązywać w drodze porozumienia. Blokowanie sali, trybuny sejmowej czy żądanie odwołania marszałka do niczego dobrego nie prowadzą.

To, czego jednak brakuje w tym Sejmie, to debaty polityczne w ważnych sprawach, w których głos mogłoby zabrać po kilka osób z każdego klubu. Dominują debaty bardzo krótkie oraz oświadczenia poselskie. Dłuższe debaty zajmują sporo czasu, ale Sejm nie musi kończyć pracy o godz. 19 czy 20. Można i trzeba pracować dłużej. Byłoby też więcej czasu na debatę, gdyby obrady nie były zamulane szczegółowymi ustawami, zmieniającymi pojedyncze przepisy. We wnoszeniu takich ustaw celuje komisja "Przyjazne państwo" Janusza Palikota. Można by zebrać te wszystkie nowelizacje w jednym projekcie większej ustawy i omówić na jednym posiedzeniu. Jedyny problem w tym, że Janusz Palikot nie mógłby się wtedy pochwalić, że złożył 100 ustaw w 100 dni. Samopoczucie posła Palikota nie może jednak wyznaczać rytmu prac Sejmu.

Nie mogąc wypowiedzieć się w debatach, posłowie wnoszą różne propozycje i dyskutują pod przykrywką wniosków formalnych. To też naruszenie regulaminu i dobrego obyczaju. Marszałek Komorowski często dopuszcza do takich dyskusji, ale potem nagle je przerywa, co staje się zarzewiem kolejnych konfliktów.

Sejm to nie Hyde Park, gdzie każdy może wedrzeć się na mównicę i powiedzieć, co mu w duszy gra. Posłowie muszą jednak gdzieś wyrazić swoje poglądy. PO nie powinna obawiać się debat. Dzięki nim Sejm mógłby wzbudzić większe zainteresowanie swoją pracą i zwiększyć zaufanie społeczne, które wróciło do (niskiej) normy.