Prawdziwymi bohaterami minionego dwudziestolecia nie są ci, których zdjęcia najczęściej trafiały na pierwsze strony dzienników lub zdobiły okładki kolorowych pism. Nie ci, których postaci stały się częścią potocznej wyobraźni jako ikony wielkich procesów historycznych. Nie ci wreszcie, którzy użyczyli swoich nazwisk, by wspierać coś, co i tak - bez ich udziału - doszłoby do skutku. Przeciwnie – prawdziwymi bohaterami są autorzy rozwiązań nieoczywistych, którzy w istotny sposób zmienili rzeczywistość w punkcie, gdzie wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej.

Reklama

Podręcznikowy sposób pisania i rozumienia historii koncentruje się z natury rzeczy na wydarzeniach symbolicznych i ich sprawcach, w cieniu pozostawiając wiele zjawisk naprawdę istotnych dla pozycji międzynarodowej Polski, cywilizacyjnych warunków rozwoju kraju czy podniesienia poziomu życia obywateli. Polityka rozumiana jako wzmacnianie siły państwa i społeczeństwa ustępuje miejsca tej rozumianej jako "dawanie świadectwa", "wierność zasadom" czy "walka ze śmiertelnymi zagrożeniami". W warunkach względnego bezpieczeństwa narodowego, szerokiego konsensusu światopoglądowego taki pryncypializm zamienia się w swoją własną karykaturę i staje się jednym z wątków politycznego marketingu. Zniechęca polityków i tych, którzy chcieliby zająć się polityką, do tworzenia poważnych projektów jako działania niewdzięcznego i niezyskującego uwagi mediów. Skłania do pójścia na łatwiznę.

Nie warto jednak pisać podręcznika polityki, którego motto brzmiałoby "angażuj się tylko w to, co i tak nieuchronne, i rób dobre wrażenie". Polska nie potrzebuje dziś tysięcy spin doktorów. Historia ostatniego dwudziestolecia powinna być - zwłaszcza dla obecnych i przyszłych elit - doskonałą lekcją sztuki politycznej. Powinna być studium osiągania celów, przekonywania innych do swoich racji, stwarzania warunków sprzyjających najważniejszym rozstrzygnięciom. Ale nade wszystko powinna być szkołą odróżniania tego, co społecznie istotne, trwałe, pożyteczne od tego, co głośne i emocjonujące, ale całkowicie jałowe i nieposiadające jakiegokolwiek ciężaru historycznego. Powinna uczyć odróżniania tego co doraźne od tego co ważne w długofalowej perspektywie. Pomińmy to, że taką historię pisze się niezwykle trudno. Wszak dysponujemy dziś tylko jednym rzetelnym opisem naszej najnowszej historii politycznej - pióra Antoniego Dudka - a ci, których jego punkt widzenia irytuje, nie zdobyli się na to, by na książkę odpowiedzieć książką. By dać tym - coraz liczniejszym przecież - czytelnikom, którzy nie znają z autopsji prezydentury Wałęsy czy rządów Pawlaka, możliwość konfrontowania różnych, choć zgodnych z prawdą, opisów. Elity polityczne posługują się własną pamięcią, a młode pokolenie klei mozolnie obraz niedawnej przeszłości z medialnych puzzli.

Tymczasem inne spojrzenie wymaga odnalezienia zjawisk istotnych, momentów przełomowych, aktorów aktywnych i świadomych. By jednak dotrzeć do tej istotnej treści, trzeba przebić się przez warstwę świadomości potocznej, która rejestruje istotne postaci polityczne tylko wtedy, gdy stają się "emblematami" pewnych procesów społecznych. W tej potocznej świadomości Balcerowicz jest emblematem wszelkich przemian gospodarczych między rokiem 1988 a 1993 (a może nawet szerzej). Wałęsa zaś jest symbolem zwycięstwa "Solidarności" czy - mówiąc precyzyjniej - porażki i oddania władzy przez PZPR. Liberałowie odpowiadają za prywatyzację nawet wtedy, gdy byli w opozycji. Postkomuniści za służby specjalne, nawet wtedy, gdy byli przez nie inwigilowani.

Reklama

Rozumienie najnowszej historii wymaga zatem przełamania owej - wiążącej wyobraźnię - niewoli potocznych sądów, którymi wszyscy w pewnym stopniu operujemy. Wymaga rekonstrukcji dwóch warstw historii przez potoczne sądy pomijanych. Po pierwsze wielkich procesów, które określały główne nurty zjawisk. Po drugie kluczowych rozstrzygnięć, które nie musiały mieć miejsca, oraz aktorów, których zastąpienie kimś innym przynieść mogło całkowicie odmienny efekt. W konsekwencji zaś wymaga ustalenia rzeczywistej roli, jaka przypadła ludziom postrzeganym przez potoczną świadomość jako główni aktorzy polskiej polityki.

Trzy wielkie procesy ostatniego dwudziestolecia określiły główne zagadnienia polskiej polityki. By dotrzeć do ich istotnej treści, trzeba jednak ominąć narzucające się pojęcia, takie jak transformacja czy demokratyzacja. Ich ogólność i dyskusyjność odbiera szansę odpowiedzi na interesujące nas pytania o rzeczywiste pole wyboru polityków, o możliwość panowania nad zachodzącymi zmianami. Pierwszy z nich to proces integracji z Zachodem i będąca jego konsekwencją "zewnętrzna agenda" polskiej polityki. Zewnętrzna nie znaczy "niekorzystna" czy podporządkowująca Polskę obcym wpływom. Czasami była to agenda pożyteczna, a czasami szkodliwa, jak świadczą o tym losy różnych reform, których oczekiwały od nas Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Sojusz Północnoatlantycki czy Unia Europejska.

Drugi proces to szeroko rozumiane wychodzenie z komunizmu: od usuwania pozostałości imperium sowieckiego przez kwestie ustrojowe aż po konsekwencje obyczajowe. Tylko niektóre z działań podejmowanych w ramach owego "wychodzenia" miały charakter rekonstrukcji, powrotu do tego, co już było i co można uznać za sprawdzone w polskich warunkach. Znacząca część ścieżek wychodzenia polegała na przekształcaniu instytucji PRL, a raczej na ich powierzchownym dostosowaniu do nowych form lub na imitacji wzoru zachodniego. Imitacji w tym sensie, że przenoszono sam model instytucjonalny, lekceważąc warunkujące jego funkcjonowanie wzorce kulturowe.

Reklama

Te dwa procesy, choć nie zakończyły się w pełni, wyczerpały już swą zasadniczą energię. Wbrew pewnym pozostałościom w retoryce politycznej straciły one również nośność w debacie publicznej. Słabości owej debaty to w istotnym stopniu wynik próżni, która po nich powstała. Elity poświęcające intelektualną energię na osłanianie lub krytykę obu procesów nie wypracowały jeszcze nowych stanowisk, nie dostrzegły też nowych, realnych dylematów i kryteriów podziału. W tym kontekście niezwykle istotny był proces trzeci - "wewnętrzna agenda" elity politycznej polegająca na - tak czy inaczej uświadamianym i wymuszanym - obowiązku odbudowy państwa i uzyskaniu przez naród (za pośrednictwem własnej elity) zdolności panowania nad własnym losem. Ta wewnętrzna agenda była, rzecz jasna, stymulowana częściowo przez dwie poprzednie, ale pole politycznego manewru było tu nieporównanie większe, a osiągnięcia i porażki - bardziej widoczne.

Rekonstruując historię kluczowych i niekoniecznych decyzji, zauważamy jednak, że rola "renomowanych" ośrodków politycznych jest w tym zakresie dość skromna. Oczywiście, część z nich przypisuje sobie kluczowy wpływ, gdy chodzi o realizowanie agendy zewnętrznej, uznając jej wypełnianie za coś, co można by nieco złośliwie (ale przecież niebezzasadnie) nazwać „istotą procesu dziejowego”. W tym sensie ostatecznym ukoronowaniem ich działań było przystąpienie do Unii Europejskiej w 2004 roku. Oczywiście realizowanie "agendy zewnętrznej" mogło być rzetelne i korzystne dla kraju lub być żenującą partaniną. Mogło być dobrym administracyjnym rzemiosłem lub nieudolnym i fasadowym przykrawaniem tego, co jest do oczekiwań innych. Wydaje się jednak, że prawdziwymi bohaterami tego procesu ze względu na jego treść i formę byli najczęściej raczej urzędnicy niż politycy.

Drugi proces - polegający na wychodzeniu z komunizmu i usuwaniu szkodliwych toksyn poprzedniej epoki - był znacznie bardziej złożony. Po pierwsze dlatego, że jego agenda była przedmiotem istotnej kontrowersji postrzeganej przez wielu jako kluczowy konflikt III Rzeczypospolitej. Konflikt, za którym stał społecznie istotny podział postkomunistyczny precyzyjnie opisany przez Mirosławę Grabowską, ale także pewien instytucjonalny i grupowy rachunek sił. Można powiedzieć, że istotnym indywidualnym graczem określającym po swojej myśli przebieg tego konfliktu był Aleksander Kwaśniewski. Po pierwsze przez nadanie SdRP a następnie SLD charakteru partii zdolnej do walki o władzę. Po drugie przez - dość mało prawdopodobną z perspektywy początku okresu przemian - wygraną w wyborach prezydenckich. I po trzecie przez takie określenie stylu prezydentury, że stała się ona gwarancją trwania postkomunistycznych porządków, zaś gwarancyjna logika została wpisana do konstytucji.

Nie twierdzę, że bez Kwaśniewskiego postkomunistom – rozumianym jako pewien segment społeczny, a nie jako polityczna reprezentacja SLD - nic by się nie udało. Z pewnością mieliby sporo do powiedzenia w gospodarce, zachowaliby wpływy w służbach specjalnych, wybranych sektorach administracji, a ich partia zawarłaby zapewne jakąś dającą udział w rządach koalicję. Jednak tak spektakularny sukces, jaki rzeczywiście stał się ich udziałem, byłby niezwykle trudny do osiągnięcia. Połączenie trzech umiejętności: efektywnej zmiany wizerunku, zachowania i integracji zasobów całego niemal segmentu postkomunistycznego i skuteczności w realizowaniu bądź wspieraniu "agendy zewnętrznej” uczyniło z Kwaśniewskiego polityka mającego duży realny wpływ na bieg wydarzeń.

Trudno znaleźć porównywalnego aktora po drugiej stronie procesu "wychodzenia z komunizmu". Nie stał się nim ani Lech Wałęsa, który szybko zapomniał o głównych hasłach swojej kampanii z roku 1990, ani kompletnie nieudolny politycznie premier Jan Olszewski. Nie stali się takimi aktorami - z przyczyn programowych - politycy Unii Demokratycznej, a ich najważniejsi oponenci z PC doszli do realnej władzy zbyt późno. Do osądzenia przestępstw z okresu PRL praktycznie nie doszło. Proces dekomunizacji został niemal w całości zaniechany, lustrację przeprowadzono nieudolnie, a jedyny widoczny kłopot sprawił postkomunistom IPN. Paradoks polega jednak na tym, że kłopotem był nie tyle kształt zaprojektowanej przez Janusza Pałubickiego instytucji, ile dość przypadkowo doklejane do niej elementy, a także zasadnicze zmiany w funkcjonowaniu medialnego otoczenia polityki.

Powstaje zatem pytanie, czy osoby postrzegane jako „ikony” przemian rzeczywiście kontrolowały istotne zmiany, czy wpływały czynnie na kształt systemu, na proces odbudowy państwa, który stanowić powinien rdzeń "wewnętrznej agendy". Wszak przekonywano rządzących polityków do zachowań spolegliwych biorących pod uwagę zarówno "logikę transformacji" (agenda zewnętrzna), jak też "realia wewnętrzne" (respektowanie nieformalnych lub wprost niezgodnych z prawem mechanizmów tworzenia kapitału, rezygnowanie z kontroli procesów prywatyzacyjnych, umarzanie niewygodnych dla segmentu postkomunistycznego śledztw). To między innymi sprawiło, że dopiero w styczniu 2000 roku pod rządami ministra spraw wewnętrznych Marka Biernackiego powstało Centralne Biuro Śledcze, co stanowiło - przynajmniej w sferze instytucjonalnej - istotny przełom w działaniach państwa wobec przestępczości zorganizowanej. Nie wolno zaniedbywać roli, jaką w ujawnieniu wielu przestępstw i afer początku obecnej dekady odegrała ta właśnie zmiana, zwłaszcza gdy dostrzeżemy, że ofiarą działań biura padali często politycy związani z rządzącym SLD.

Można nawet powiedzieć, że powstanie CBŚ było jednym z aktów umożliwiających odwrócenie degenerujących polskie życie publiczne i gospodarcze procesów, które mogły uczynić z nas państwo trwale skorumpowane, gdzie wpływ na wiele istotnych zjawisk ma świat przestępczy i jego reprezentanci w strukturze władzy i wymiaru sprawiedliwości. Odzyskanie przez państwo przewagi nad światem przestępczym jest zatem sukcesem, który (podobnie jak w dwóch następnych wypadkach) warto mierzyć skutkami scenariusza alternatywnego.

Drugą sferą, w której państwo polskie - po paroksyzmach pierwszych lat wolności - zbudowało samodzielnie niezwykle istotne rozwiązania, jest sfera "pokoju religijnego". O ile wątpliwe wydaje mi się mówienie o kompromisie aborcyjnym zawartym w Sejmie pierwszej kadencji - wszak kształt ustawy był wynikiem głosowań nad konkretnymi poprawkami, a ci, którzy uznali całość aktu prawnego za „do przyjęcia”, zapewnili mu konieczną do uchwalenia większość - o tyle kluczowy fakt nastąpił cztery lata później. Mówimy o przyjętym za prezesury i pod przewodnictwem Andrzeja Zolla orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z 28 maja 1997 roku faktycznie odrzucającym możliwość legalizacji aborcji w Polsce. Dopiero to orzeczenie w istotny sposób osłabiło napięcie wokół sprawy aborcji, a po ratyfikacji podpisanego przez rząd Hanny Suchockiej konkordatu pozwoliło na ustanowienie warunków trwałego pokoju religijnego i zamrożenie sporów, które prowadziły wcześniej do ostrych światopoglądowych podziałów.

Trzecie działanie, które niekoniecznie musiało mieć miejsce, to zainicjowana w 1993 roku przez Michała Kuleszę reforma administracji publicznej, z której rząd Suchockiej zrealizował tylko skromną część: pilotaż reformy miejskiej i przygotowanie mapy powiatowej. To dokonanie było niezwykle cenne - usunęło bowiem obawy środowisk samorządowych przed niekorzystnym dla nich podziałem administracyjnym i zmotywowało je do wywierania presji na rzecz decentralizacji. Powracające zaś potem wielokrotnie zarzuty, że powiatów stworzono za dużo, można by uznać za rozsądne jedynie z perspektywy Warszawy. Postulat zmniejszenia ich liczby do 150 oznacza bowiem praktyczną blokadę poparcia dla tej reformy ze strony głównych zainteresowanych - lokalnych elit. Zaletą reformy było jednak przede wszystkim to, że zlikwidowano absurdalną strukturę 49 województw, która okazałaby się kompletnie dysfunkcjonalna w momencie przystąpienia Polski do Unii. Zaletą było usunięcie wojewódzkich układów personalno-politycznych zbudowanych w ostatnich latach PRL, zaletą była wreszcie realna decentralizacja i przecięcie obyczaju nominowania lokalnych urzędników przez warszawską centralę.

We wszystkich trzech przypadkach można z pewnością wymienić inne osoby, które bardzo poważnie przyczyniły się do stworzenia nowych rozwiązań. W wypadku działań legislacyjnych sporą rolę odegrały na przykład organy obu izb parlamentu, wsparcie ze strony premiera Buzka i szefa AWS Mariana Krzaklewskiego. W przygotowaniu orzeczenia trybunału w sprawie ochrony życia mieli też udział zapewne inni sędziowie poza wspomnianym Andrzejem Zollem. Jeżeli z czasem ujawnione zostaną szczegóły tych procesów pozwalające na oddanie sprawiedliwości szerszej grupie osób, z pewnością warto będzie to uczynić. Uwagę w tym wypadku zwraca jednak nie tyle "lista obecności”, co lista nieobecnych - polityków uznawanych wszak za realnych dysponentów władzy.

Gdy chodzi o agendę wewnętrzną najbardziej istotnym zadaniem było zbudowanie instytucji, które przed rokiem 1989 nie istniały lub pełniły inne niż w normalnych państwach funkcje. O ile konstrukcja formalna była zadaniem stosunkowo łatwym, o tyle określenie treści tych instytucji było trudne, bo dokonywało się już nie na papierze, lecz w warunkach realnej rywalizacji politycznej. Można śmiało powiedzieć, że współtwórcami tych instytucji byli ci, którym przyszło korzystać z nich po raz pierwszy.

Niestety, styl prezydentury Lecha Wałęsy nie tylko nie nadawał się do kontynuacji, ale wyzwolił wręcz w elicie politycznej dążenia do trwałego sparaliżowania urzędu prezydenta - tak by mógł on jedynie "przeszkadzać rządowi". Wałęsa był prezydentem bez projektu, bez umiaru i ustrojowego wyczucia. Zadanie określenia i ustabilizowania pozycji głowy państwa pozostawił zatem swojemu następcy. Kwaśniewski zaś używał prezydentury pasywnie, do ochrony postkomunistycznych zdobyczy pierwszej połowy lat 90. i amortyzowania wszelkich napięć społecznych. Mimo krytycznego stosunku Polaków do rządu, Sejmu i elity politycznej zachował do początków 2003 roku niebywale korzystne notowania. Stało się to za cenę dość sprawnego unikania współodpowiedzialności za decyzje oraz ustrojowego blokowania rządu.

Wszystkie trzy prezydentury stworzyły fatalne obyczaje w zakresie realnej współpracy organów państwa, przy czym warto oddać sprawiedliwość rządzącym obecnie: obyczaje te były najgorsze za kadencji Lecha Wałęsy. Elita polityczna w żadnym momencie nie miała dość odwagi, by z faktu tego wyciągnąć konstytucyjne wnioski. Przeciwnie, wysiłek budowania państwa przez dobre rozwiązania konstytucyjne stanowi pierwszy punkt na liście zaniedbań nowego państwa i jego elity. To dlatego liderzy wielkich ugrupowań, wybitni sejmowi mówcy i stali goście wieczornych programów telewizyjnych w większości nie mogą stać się pozytywnymi bohaterami opowieści o dobrej polityce. Ich instytucjonalna wyobraźnia i umiejętności tworzenia państwowej architektury okazały się nie tylko mizerne, ale ustąpiły miejsca instynktom politycznym niższego rzędu: oportunizmowi, kłótliwości, prywacie.

Podobnie zresztą stało się w wypadku niezwykle istotnych dla funkcjonowania państwa instytucji, jakimi są partie. Pełna instytucjonalizacja powiodła się w zasadzie tylko tam, gdzie doszło do transformacji partii z epoki PRL - w SdRP/SLD i PSL. Pozostałe partie pozostały efemeryczne lub były budowane wokół jednoosobowego przywództwa. Co więcej, polska scena polityczna kształtowała się nie tyle przez odniesienie do podziałów socjopolitycznych, ile raczej do napięć w samej elicie władzy. Stąd utrwalony nawyk identyfikacji partii niemal wyłącznie przez lidera.

Słabość partii połączona z postępującym jałowieniem życia parlamentarnego pozbawiają nas istotnego kanału komunikacyjnego prowadzącego od społeczeństwa do elit – bez pośrednictwa mediów. Ten kanał wydaje się tym ważniejszy, że "przepływają" nim nie tylko bardzo ogólne nastawienia, o których wiemy z sondaży opinii publicznej. Jego główną funkcją jest dostarczanie informacji bardziej "wyspecjalizowanych", dotyczących sfery politycznej inżynierii. Informacji dotyczących skuteczności i problemów poszczególnych „polityk” wspierających proces rekrutacji i selekcji elit, a także na przykład wiedzy na temat innowacyjnych rozwiązań w sferze zarządzania publicznego. Te istotne dla demokracji funkcje partii są u nas pomijane. Partie stanowią jedynie symbole, punkty odniesienia - raczej ikony niż realne struktury. W tym sensie pasują do kultury politycznej, która ma charakter emblematyczny, koncentruje się na tym, co widowiskowe, a nie na tym, co egzystencjalnie istotne. Kultury, w której przesłanką pozycji politycznej jest raczej zdolność przyciągania i skupiania na sobie uwagi niż umiejętność rozwiązywania problemów.

Historia minionego dwudziestolecia - taka, jaką zachowaliśmy w pamięci - to często dzieje spektakularnych sporów bez sensownych konkluzji. To dzieje awantur, które nie zaowocowały budową trwałych bloków politycznych. Ich bohaterowie, choć dziś jeszcze noszą w sobie pamięć niedawnej sławy, mają niewiele powodów, by zapisać się na trwałe w historii państwa. Ich szansą jest wpisanie do podręczników w roli "emblematu” pewnego procesu, na który nie mieli wpływu.

Taką ikoną zmiany 1989 roku pozostanie Tadeusz Mazowiecki, zaś ikoną wolnorynkowego zwrotu - Leszek Balcerowicz. Czy jednak ich historia może być dla kogokolwiek pouczająca? Czy w tak modnym ostatnio modelu społeczeństwa "opartego na wiedzy" te doświadczenia mogą funkcjonować jako cenny kapitał intelektualny elity politycznej? Wątpię.

Właśnie ze względu na przyszłe działania społeczeństwo powinno jednak dysponować bardziej precyzyjnym, odartym z pobieżnego wrażenia i wymuszonych grzeczności obrazem minionego dwudziestolecia. Obrazem, który nie układa się ani w akt oskarżenia, ani w mowę obrończą III Rzeczypospolitej, bo wówczas skala prymitywizacji tez sprawi, iż istotne detale staną się niewidoczne. Obrazem, który zbudowany jest na napięciu między tym, co nieuchronne, a tym, co podlega zmianie lub negocjacji, i który zatem nie przedstawia "globalizacji" czy "nowoczesności" jako fatum, ale raczej jako wyzwanie do podjęcia gry. W takim obrazie minionych dwóch dekad najważniejsze są nie ikony, emblematy, twarze zmian – ale rzeczywiści gracze.

Ci zakulisowi i ci z ław poselskich i rządowych. Ci, którzy próbowali wpływać na sytuację za pomocą mediów, i ci, którzy straszyli kłopotami ze strony służb państwowych. Uważna lektura starych gazet, sejmowych stenogramów i nielicznych jeszcze opracowań naukowych pozwala postawić smutną tezę, że graczy takich było bardzo niewielu. Że ich lista byłaby dla opinii publicznej nie lada zaskoczeniem. Brakowałoby na niej kilku premierów, wielu ministrów, a także znanych i "mocnych w gębie" polityków. "Fałszywa historia bywa mistrzynią fałszywej polityki". Spór o politykę minionego dwudziestolecia prowadzony przez "zadowolonych" i "rozczarowanych" może być wyłącznie przyjemnym seansem psychoterapeutycznym. Politykę utrzyma zaś w stanie intelektualnej nieważkości. Spór o to, kto i kiedy miał rację, obchodzi - niestety, bo to niesprawiedliwe - jedynie samych uczestników historii. Sens dla myślenia o przyszłości może mieć jedynie poszukiwanie miejsca dla polityki między koniecznością wielkich procesów a możliwościami aktywnych i intelektualnie przygotowanych jednostek, i grup stanowiących rzeczywistą elitę państwa polskiego