Polska - duży kraj ze zrównoważoną gospodarką i wysokim wzrostem PKB - obserwuje gwałtowne wahania kursu swojej waluty i indeksów giełdowych, ponieważ Węgry - kraj czterokrotnie mniejszy z niskim wzrostem oraz ogromnym długiem publicznym i zagranicznym - są w tarapatach.

Reklama

Logika stada owiec

Jestem wielkim fanem kapitalizmu, ale trzeba przyznać, że międzynarodowe rynki finansowe nie zachowują się racjonalnie. Przypominają stado owiec oszalałych z pragnienia i strachu. Kiedy przeważa pragnienie, pędzą w jedną stronę, a kiedy górę bierze strach, to zawracają. Przez ostatnie dziesięć lat pragnienie zysków ciągnęło inwestorów do wschodniej Europy. Ich decyzje generalnie były rozsądne - przeniesienie pracochłonnej produkcji do krajów o niższych kosztach pracy jest dobrym posunięciem biznesowym. Powstrzymywały ich głównie dwa czynniki: biurokracja (zwłaszcza bariery celne) i ryzyko polityczne. Przystąpienie krajów wschodnioeuropejskich do UE usunęło większość tych przeszkód.

Czasem decyzje inwestycyjne były nadmiernie optymistyczne, czego przykładem jest bąbel na rynku nieruchomości. Mieszkania w mało estetycznych moskiewskich blokach kosztowały więcej za metr niż znacznie przyjemniejsze lokale w Kopenhadze. Nikt się zbytnio nie martwił tym, że wielkie zagraniczne pieniądze są pompowane w niedojrzałe rynki finansowe. Przecież każdy z tych krajów miał prędzej czy później przystąpić do strefy euro. Zagraniczni bankierzy myśleli przede wszystkim o tym, gdzie można najwięcej zarobić, a nie o prawdopodobieństwie globalnego krachu finansowego, które wydawało się bliskie zeru.

Reklama

Teraz, kiedy krach nastąpił, wiele krajów wschodnioeuropejskich - jak również ludzi pożyczających im pieniądze - obudziło się z ręką w nocniku. Bankierzy słusznie stali się ostrożniejsi w kwestii dalszego pożyczania, ale to nie usprawiedliwia ślepej paniki.

Nikt nie powie, że Islandia, Irlandia i Włochy zasługują na takie samo traktowanie, ponieważ wszystkie są krajami "starej Europy". Wkładanie Słowenii i Słowacji do tego samego koszyka z Łotwą i Litwą czy Mołdawią i Macedonią świadczy o podobnym lenistwie umysłowym.

Przede wszystkim należy dokonać rozgraniczenia między Polską i całą resztą. Może się wydawać, że jest to typowy polonocentryczny komentarz, który przyjmuje się z uśmiechem politowania, kiedy pada z ust Polaków, ale w tym przypadku jest prawdziwy. Polska gospodarka wyróżnia się na tle całego regionu. Jest wielka (mniejsza tylko od rosyjskiej), a to oznacza, że Polska powinna mieć możliwość prowadzenia niezależnej polityki monetarnej, dostosowując poziom stóp procentowych do potrzeb swojej gospodarki. W przypadku mniejszych krajów nie ma to takiego znaczenia i dlatego tak wiele z nich (Estonia, Łotwa, Litwa czy Bułgaria) powiązało swoją walutę z euro - czyli w gruncie rzeczy importuje politykę monetarną Europejskiego Banku Centralnego.

Reklama

Podczas finansowego huraganu płynny kurs walutowy jest niekorzystny, zwłaszcza dla małych krajów: podczas sztormu lepiej jest stać na kotwicy niż pływać po morzu. Mniejszymi statkami miotają fale. Tak się właśnie dzieje na Węgrzech, gdzie bank centralny podniósł stopę procentową z 8,5 do 11,5, żeby powstrzymać załamanie kursu forinta.

Świat zewnętrzny próbuje pomóc. Rządy zachodnie (zwłaszcza Austria, Niemcy i Włochy, których banki udzieliły Węgrom sporo kredytów i dużo zainwestowały na tamtejszych rynkach) przygotowują propozycje pożyczek. Międzynarodowy Fundusz Walutowy zaaprobował węgierski plan cięć budżetowych. Inni kredytodawcy tacy jak Bank Światowy i EBOiR stoją w pogotowiu.

Można to jednak porównać do sytuacji, gdy sanitariusze przyjeżdżają na miejsce wypadku samochodowego, aby zrobić ofiarom sztuczne oddychanie, zatamować krwawienie i wstrzyknąć środki przeciwbólowe. Takie działania mogą zapobiec śmierci pacjenta, ale nie przywrócą mu finansowego zdrowia. Wielkie pytanie dla Węgier (i Ukrainy także stojącej w kolejce po operację ratunkową) brzmi, jak powrócić na ścieżkę wzrostu.

Zabawa ryzykiem

Tutaj dochodzimy do kolejnej różnicy między Polską i całą resztą. Polska gospodarka jest nie tylko większa od węgierskiej, ale i znacznie zdrowsza: tegoroczny wzrost lokuje się na poziomie 5,8 proc. (na Węgrzech 2,0), dług publiczny wynosi zaledwie 40 proc. PKB (na Węgrzech ponad 60), niższy jest też deficyt budżetowy, stopy procentowe i deficyt na rachunku bieżącym.

Jeszcze bardziej uderzające są porównania z Ukrainą. Polacy słusznie narzekają na żenujące publiczne utarczki między Tuskiem i Kaczyńskim, ale na tle Ukrainy - tamtejszej korupcji, prywaty i paraliżu decyzyjnego - Polska wygląda jak Ateny w V w p.n.e., czyli wzór dobrego rządzenia w interesie publicznym.

Różnice w poziomie ryzyka dobrze ilustruje rynek instrumentów pochodnych zwanych credit default swaps (CDS) - wyznaczający prawdopodobieństwo, że jakiś kraj nie spłaci swoich długów. W zeszłym tygodniu trzyletnie CDS dla Polski rynek wycenił na 1,47 proc. (co z grubsza biorąc oznacza, że tyle trzeba dodatkowo zapłacić za ubezpieczenie obligacji państwowych). Nie był to najlepszy wynik w regionie (w przypadku oszczędnych Czechów wyniósł zaledwie 0,22 proc.), ale ryzyko dla Węgier jest wyceniane na 4,18 proc., a dla Ukrainy na 19,44 proc.

A zatem niektóre segmenty rynków finansowych rozsądnie szacują ryzyko, ale to nie chroni Polski przed ucieczką kapitału, ponieważ wielu zagranicznych inwestorów chce się pozbyć wszystkiego jak leci.

Trzecia różnica polega na tym, że znaczna część polskiego systemu bankowego wciąż znajduje się w rękach rodzimych udziałowców, dzięki czemu władze mają większą kontrolę nad tym sektorem. Takie kraje jak Estonia z systemami bankowymi prawie w stu procentach wykupionymi przez zagranicznych właścicieli są zdane na łaskę zagranicznych banków, w tym wypadku szwedzkich i fińskich. Jeśli centrale tych banków poratują swoje oddziały w krajach bałtyckich, to skończy się na kilku latach gorszej koniunktury, ale jeśli bankom szwedzkim i fińskim skończą się pieniądze, to systemy finansowe krajów bałtyckich również czeka załamanie.

Polska może być zatem znacznie spokojniejsza o swój los niż większość jej sąsiadów, ale to nie znaczy, że politycy mogą siedzieć z założonymi rynkami. Gwałtowny spadek kursu złotówki i indeksów giełdowych pokazuje, że żaden kraj nie jest zaszczepiony na problemy swoich sąsiadów. Jeśli reszta wschodniej Europy znajdzie się w ciężkich tarapatach, Polska również ucierpi.

Polska może być liderem regionu

Polscy politycy muszą więc wykazać inicjatywę. Należałoby rozpocząć od posunięć zwiększających optymizm przedsiębiorców i inwestorów. Przyspieszenie procesu przystępowania do strefy euro już się rozpoczęło, co należy ocenić pozytywnie, ale do poprawy nastrojów bardziej by się przyczyniła reforma finansów publicznych, reforma szkolnictwa podnosząca wydajność pracy, odblokowanie projektów infrastrukturalnych i reforma administracji publicznej. Chociaż nikt nie kwestionuje tych celów, do tej pory nie udało się ich zrealizować nawet w okresie dobrej koniunktury. Teraz kiedy zajrzał w oczy kryzys, reformy stały się jeszcze pilniejsze, ale zarazem trudniejsze do przeprowadzenia.

Ich realizacja zwiększyłaby wiarygodność Polski na arenie międzynarodowej i pozwoliła skuteczniej uczestniczyć w geopolitycznych rozgrywkach, w których logika ekonomiczna czasem schodzi na dalszy plan. Na przykład Ameryce bardzo zależy na ocaleniu Ukrainy (to dobrze), ale Węgry chce zostawić Europejczykom (to źle). Polska mogłaby lobbować za Węgrami w Waszyngtonie.

Ważne jest również, aby zagraniczni wierzyciele nie dokręcali zanadto śruby Węgrom, których gospodarka i bez tego znajduje się na skraju recesji. Podwyżki podatków i dalsze cięcia wydatków nie są najlepszą receptą na taką sytuację. Symboliczny udział Polski w operacji ratunkowej zostałby bardzo pozytywnie odebrany i pozwoliłby jej skuteczniej forsować pakiet rozwiązań, które szybciej postawiłyby gospodarkę węgierską na nogi.

Polska może również pomóc krajom bałtyckim, przyspieszając budowę planowanej elektrowni jądrowej na Litwie. Jest to bardzo obiecujący projekt, który zmniejszy uzależnienie całej Europy północno-wschodniej od rosyjskich nośników energii. Jego uzgadnianie trwało jednak niewybaczalnie długo. Znakomite stosunki Polski z Litwą powinny ułatwić szybkie zawarcie porozumień z dwoma pozostałymi państwami bałtyckimi. Byłby to mocny sygnał dla tych wszystkich Rosjan, którzy zastanawiają się nad wykorzystaniem obecnych problemów państw bałtyckich do swoich celów.

Polska może także próbować pomóc Ukrainie - zadanie trudne, ale wykonalne. W dłuższej perspektywie sytuacja gospodarcza i bezpieczeństwo Polski są w istotnym stopniu uzależnione od ekonomicznego i politycznego zdrowia jej wielkiego wschodniego sąsiada. Tymczasem nikt z Polski nie uczestniczy w rozmowach na temat pakietu ratunkowego dla Ukrainy ani nie wypowiada się na ten temat.

Polska mogłaby wreszcie nadać trochę konkretniejszy wymiar "partnerstwu wschodniemu", które słusznie forsuje razem ze Szwecją na forum unijnym. Łagodząc przepisy dotyczące przepływu pracowników, towarów, usług i kapitału z Ukrainy, Mołdawii i Gruzji (i obiecując to samo Białorusi, jeśli będzie kontynuowała obserwowane przez ostatnie kilka miesięcy umiarkowane reformy), Polska umocniłaby swoją pozycję ekonomicznego i politycznego drogowskazu dla krajów byłego Związku Radzieckiego.

Jest to tym bardziej wskazane, że społeczeństwu rosyjskiemu zaczynają coraz bardziej doskwierać konsekwencje putinizmu (korupcja, niekompetencja, nepotyzm). Kryzys finansowy w Rosji pociągnie za sobą dodatkowy skutek: zwiększy władzę Kremla nad "zwykłym" biznesem. Społeczne niezadowolenie skłoni reżim do nasilenia antyzachodniej kampanii propagandowej, a może nawet do rozpoczęcia kolejnej zagranicznej awantury. Ale Polska, z relatywnie zdrową gospodarką, stabilną sytuacją polityczną i silną pozycją międzynarodową, ma wszelkie warunki po temu, aby stanąć na czele moralnej i finansowej kontrofensywy. Hasło bojowe mogłoby brzmieć: "za waszą i naszą (gospodarczą) wolność".

*Edward Lucas, publicysta "The Economist" zajmujący się tematyką Europy Wschodniej, autor m.in. książki "Nowa zimna wojna"