Trudno im się nie denerwować, gdy dawny bohater oporu przeciw komunistom, "nasz Adaś", jak mówił o nim solidarnościowy lud (np. moja mama), znajduje kolejną porcję kunsztownych uzasadnień dla bezkarności generała Jaruzelskiego czy obrony przywilejów dawnych funkcjonariuszy SB. Trudno się nie denerwować, nawet jeśli część obecnych entuzjastów tej postaci ledwie pamięta o jej dawnych związkach z "Solidarnością", a spora część jego wrogów uważa go za "zdrajcę od zawsze". I trudno im nie odczuwać złośliwej radości, gdy Adam Michnik mówi wiecznie to samo. Gdy tropiący prawicowe obsesje i antykomunistyczną nienawiść wydaje się dziś publicystą paru tematów, który traci grunt pod nogami, kiedy nie podrzuci mu się jednego z dyżurnych haseł: IPN, lustracja, bracia Kaczyńscy… Gdy odwołując się do duchów endeckiego motłochu zaszczuwającego w roku 1922 Gabriela Narutowicza, staje się autorem pastiszu czy może wręcz parodii własnej dawniejszej twórczości.
Politycy nie idą na wódkę
Toteż choć u Lisa Michnik wytrwał w roli dobrotliwego starszego pana, choć zachował nawet nieco dawnego uroku (którym niegdyś uwodził tak liczne panie i panów), tych, którzy mu źle życzą, musiało ogarniać przyjemne podniecenie. Antykomuniści i tradycyjni katolicy, prawicowcy i liberalni odszczepieńcy mogą się umocnić w nadziei: Michnik przegrał. Ma wprawdzie silną gazetę, jest fetowany na całym świecie, ale za to nie otrząsnął się po aferze Rywina, nie produkuje nowych idei, nie ma nic do zaoferowania. Przestał wpływać na rzeczywistość. Zatrzymał się w miejscu.
W roku 1995 jego tekst "O prawdę i pojednanie" napisany z Włodzimierzem Cimoszewiczem budził u jednych ekscytację, u innych złość i chęć polemik, ale z pewnością traktowany był jako ważny drogowskaz, i to nie tylko w teoretycznej debacie. Miał być kolejnym ruchem w kierunku historycznego pojednania środowisk solidarnościowych z postkomunistyczną lewicą. Trzynaście lat później Michnik jest autorem dziwacznych tekstów pełnych odniesień do literatury, a tak naprawdę koncentrujących się obsesyjnie na temacie lustracji. Tekstów, które nie posuwają żadnej sprawy do przodu, których nikt nie traktuje poważnie - łącznie z redaktorami "Wyborczej" odstawiającymi je następnego dnia po przeczytaniu na zakurzoną półkę.
W roku 1996, gdy formował się rząd Cimoszewicza, tłum reporterów był skonfundowany pojawieniem się w Sejmie ubranego jak zawsze nieco niedbale Redaktora, który szybko zniknął za drzwiami gabinetu marszałka, gdzie przyszły premier przepytywał przyszłych ministrów. Michnik wystąpił wówczas jako odrębny polityczny podmiot, arcykonsultant, demiurg. Nie jego gazeta, ale on sam. Odgrywając później taką samą rolę przy Aleksandrze Kwaśniewskim, zasłużył na ksywkę wiceprezydenta. Dwanaście lat później nikt już nie czeka na niego w żadnym gabinecie. I w rządzie, i w opozycji dominują ludzie, którzy, jeśli pili z nim wódkę, to sporadycznie. Dla których ważniejsze jest kumplowanie się z byle redaktorem komercyjnego radia lub telewizji.
Trudno zresztą umniejszać znaczenie takich wydarzeń jak niedawna choroba Michnika, wspomniany już kryzys po aferze Rywina czy niełatwe do ukrycia (nawet jeśli w końcu zażegnane) nieporozumienia z członkami kierownictwa Agory. A więc równia pochyła? Może, choć nie należy przeceniać dawniejszych triumfów Michnika. Kryzys i rozsypywanie się jego kolejnych politycznych projektów to stan permanentny. Ostatnim tekstem, który posłużył jako w pełni zrealizowany scenariusz był chyba "Wasz prezydent, nasz premier" z 1989 roku. Choć z drugiej strony większość aktorów krzątających się niegdyś po scenie o nazwie III Rzeczpospolita chciałaby skończyć taką "klęską" jak ta Michnikowa…
Jeśli zaryzykuję twierdzenie, że sam Michnik nie czuje się dziś ani spełniony, ani szczęśliwy, to dlatego że nigdy nie był komentatorem. W każdym razie nie przede wszystkim. Był politykiem. Możliwość bezsilnego rozdawania laurek i rózg u Tomasza Lisa to dla niego mniej więcej to samo co sączenie soczków dla dawnego alkoholika.
Z drugiej strony nie czuje się szczęśliwy chyba i dlatego że przez lata był rycerzem kilku ściśle określonych spraw: walki z "bolszewicką prawicą", powstrzymania rozliczeń komunistycznych czasów, wprowadzenia ludzi dawnej PZPR do nowej rzeczywistości. Wszystkie te boje zakończyły się remisem. Ani sukcesem, ani klęską. Dziś one przede wszystkim zbladły, straciły na znaczeniu, a żadnego trwałego projektu Michnik po sobie nie zostawia. Musi sobie za to znaleźć nowe zajęcie, cel, nowe hobby. Może ograniczyć się do prognozowania przyszłości Polski i świata, do metapolityki? Dla Michnika to coś jakby wygnanie.
Najskrajniejszy ze skrajnych
Pisząc o ograniczonym wpływie Adama Michnika na bieg zdarzeń w III RP, nie zamierzam twierdzić, że nic istotnego nie stało się pewnego wiosennego dnia w 1989 roku, kiedy Lech Wałęsa nie poddając nawet swojej decyzji pod głosowanie, oznajmił Komitetowi Obywatelskiemu, że właśnie podarował Michnikowi "Gazetę". Jedyny opozycyjny dziennik od Władywostoku po Łabę. Tak różni ludzie jak Aleksander Hall, Jan Olszewski, Wiesław Chrzanowski, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek czy Jan Rokita zapewne nie w pełni pojęli sens tego, co się stało. Późniejsze podziały jawiły się jeszcze bardzo mgliście. Ale - powtarzam - nie znaczy to, że nie zdarzyło się nic ważnego.
W teorii można sobie wyobrazić, że "Gazetę" dostałby ktoś z zupełnie innej strony - ktoś, kto nie postawiłby sobie za cel leczenia Polaków z nacjonalizmu i ludowego katolicyzmu czy wybijania im z głowy takich pomysłów jak dekomunizacja. Że było to możliwe pokazuje przykład Jarosława Kaczyńskiego kierującego "Tygodnikiem Solidarność". Można też sobie wyobrazić, że szefem dziennika zostaje inny lewicowy solidarnościowiec z korowskiej rodziny, jednak nie tak radykalny w swym zapale przestawiania zwrotnic po dawnych podziałach. W końcu nie jest wcale powiedziane, że europejskości, laickości czy antyendeckości musiało towarzyszyć ściskanie się z Jaruzelskim i Kiszczakiem.
W Niemczech na czele Instytutu Gaucka stanęła pani światopoglądowo nachylona w tym samym kierunku co zespół "Wyborczej". W wielu krajach postkomunistycznych wokół takich procedur jak lustracja panuje względny konsensus. Powiązanie liberalno-lewicowych przekonań z - na przykład - wiarą, że dziennikarzom nie za bardzo godzi się grzebać w ludzkich życiorysach, jest czysto polską specyfiką. I choć można tę wiarę wiązać z różnymi zabobonami lewicy europejskiej, można też szukać dowodów na brak takich związków. Jeśli w Polsce ten związek jest ścisły, to właśnie dzięki Michnikowi.
Możliwe więc, że były inne scenariusze, choć nie bardzo wierzę w ich ewentualne spełnienie. Przykłady innych inicjatyw medialnych o solidarnościowym rodowodzie każą wątpić, czy ktokolwiek inny użyłby tego instrumentu równie sprawnie jak środowisko postkorowskie. Ono zaś było na tyle zdominowane przez ekspansywną osobowość Michnika, że pewnie i tak skończyłoby się na nim. Warto zwrócić uwagę i na to, że zarówno we własnej gazecie, jak i w środowisku, które się wokół niej skupiło, Michnik nie reprezentował jakiegoś centrum mediującego między skrzydłami. Przeciwnie, był najskrajniejszym ze skrajnych, raczej wlokącym za sobą wszystkich tych ludzi, często nie wszystko rozumiejących - od pierwszych flirtów z Jaruzelskim po sprawę Maleszki. Możliwe, że bardziej miękki reprezentant tej samej opcji próbujący w 1990 roku dialogować z prowałęsowską większością zaoferowałby Polakom mniej forsowny kurs na reedukację. Michnik nigdy nie miał tego typu dylematów i dzięki temu wygrał. Okazało się, że można z różnych powodów reprezentować mniejszościowy na starcie punkt widzenia i stworzyć dziennik dominujący na rynku. Dziennik objaśniający codziennie tysiącom inteligentów, w tym setkom dziennikarzy innych mediów (to ostatnie wydaje mi się nawet ważniejsze), co mają myśleć.
Przegrane bitwy i wojny
Równocześnie jednak początkowa egzotyczność grona skupionego wokół "Wyborczej" (w 1993 roku Ryszard Legutko opisywał ich jako ludzi wierzących, że cała Polska przypomina ich redakcję) uczyniła tę mocarstwowość czymś raczej pozornym. Intencje nie zawsze przekładały się na polityczne fakty. Można by nawet twierdzić, że częściej się nie przekładały.
U początków III RP redakcyjni koledzy Michnika snuli scenariusze zamrożenia politycznych podziałów, zdarzały im się nawet porównania wymarzonego przez nich systemu politycznego do mało mającego wspólnego z demokracją modelu meksykańskiego (zainteresowanych odsyłam do świetnej dokumentacji tego zjawiska w "Pamięci po komunizmie" Pawła Śpiewaka). Logika wałęsowskiego przyśpieszenia szybko pokruszyła te misterne konstrukcje. W roku 1990 Michnik przekształcił "Gazetę" w antywałęsowski sztab wyborczy działający w ścisłej symbiozie z większością dziennikarzy mediów elektronicznych, przeważnie dawnych komunistów. A jednak kampania została przegrana, a sam Michnik niezręcznym udziałem w debacie telewizyjnej z Jarosławem Kaczyńskim tylko pogorszył szanse swojego kandydata Tadeusza Mazowieckiego.
Wielokrotnie, choć nie zawsze wprost, Redaktor apelował do Unii Wolności o przełamanie historycznych barier. A jednak, choć na każdym kongresie Unii na Michnika czekało krzesło honorowego gościa (nigdy go nie zajął), jego koledzy i przyjaciele mu nie ulegli. Nawet wtedy gdy byli kuszeni bezpośrednio - jak na przełomie lat 1995/1996 podczas afery Oleksego Balcerowicz i Geremek. W tym samym roku Michnik domagał się od Kwaśniewskiego ustąpienia w prezydenckich wyborach Kuroniowi, i mimo całej estymy, jaką był darzony przez liberalnych postkomunistów, został wręcz wyśmiany w telewizyjnym studiu.
U schyłku lat 90. Michnik owinął sobie wokół palca premiera Buzka. A jednak nie był w stanie uzyskać od nie wiem jak przejętych jego wielkością AWS-owców tego, na czym mu najbardziej zależało - wstrzymania projektu stworzenia IPN z wszystkimi tego konsekwencjami. Rozkręcenie afery Rywina było z kolei aktem targnięcia się na spoistość establishmentu III RP. Na te zdarzenia Michnik miał wpływ ograniczony. A mimo to jego gniewne tyrady przed komisją Nałęcza też jakoś przyczyniły się do wyhodowania najgorszego upiora, czyli IV RP.
Nawet jego ostatni triumf nad Jarosławem Kaczyńskim dokonał się nie tak, jak sobie Redaktor wyobrażał. Scenariusz wspólnego rządu PO i lewicy został odrzucony przez Donalda Tuska, choć Michnik wyłożył go przecież wyjątkowo dobitnie w jednym ze swoich najbrutalniejszych komentarzy. Co więcej, rządzą nie ci, którzy mieli rządzić - koledzy Tuska i Schetyny od piłki to jednak ktoś całkiem inny niż wychowankowie Geremka i Mazowieckiego. Większość ludzi, których Michnik lubił i promował, została zepchnięta na margines. Zupełnie jakby gorliwe, utwierdzane kolejnymi edytorialami jego akty poparcia były pocałunkami śmierci.
Oczywiście były czasy, kiedy triumfował, a już na pewno te porażki rzadko bywały totalnymi klęskami. W roku 1990 nie udało się powstrzymać Wałęsy, ale nieco później udało się wyegzorcyzmować na chwilowy margines antykomunistyczną prawicę. Brak historycznego kompromisu dawnych kolegów z KOR z postkomunistyczną lewicą zrekompensowała, choć nie do końca, długa prezydentura Kwaśniewskiego. W ostateczności żaden z projektów wrogów Michnika także nie doczekał się realizacji - z jakkolwiek pojmowaną dekomunizacją na czele. A po wyborach 2007 roku zastępca Redaktora Piotr Pacewicz mógł sobie pogratulować na łamach "Wyborczej": wygraliśmy. I była w tym cząstka prawdy, nawet jeśli znaczna część młodzieży śpieszącej do urn, by powstrzymać "Kaczorów", nie pochylała się zbyt uważnie nad edytorialami obu panów.
Jeszcze trudniejszy do podważenia jest metapolityczny sukces gazety Michnika - odwołam się znów do zastępu intelektualistów i inteligentów mówiących "Wyborczą", czasem jak Molierowski pan Jourdain nawet bez wielkiej świadomości, że tak się dzieje.
Nowy człowiek, konserwatywne państwo
Z jednej strony, "Wyborcza" miała duży udział w wykreowaniu wojny o "nowego człowieka". To była wojna przeciw "państwu wyznaniowemu", do której na początku lat 90. zmobilizowano nawet Czesława Miłosza i Leszka Kołakowskiego. To była wojna z rozmaitymi tradycyjnymi mniemaniami i sentymentami związanymi z katolicyzmem i polskością - że przypomnę tekst Michała Cichego odzierający z jakiejś części nimbu Powstanie Warszawskie. Był to wreszcie bój o liberalną modernizację gospodarki. Początkowo napotykający na opór społecznie wrażliwych członków zespołu takich jak Dawid Warszawski, a dziś niehamowany niczym.
Zarazem gazeta Michnika postawiła na konserwatyzm - rozumiany nie jako ideologia, lecz jako postawa. Wprzęgnięty początkowo przede wszystkim w służbę idei wygaszenia rzeczywistej wojny między Polską postsolidarnościową i postkomunistyczną. Polak miał się wyzbyć w miarę szybko swoich tożsamości narodowych i religijnych (a w każdym razie poważnie je zrewidować), miał pokochać w przyśpieszonym tempie kurację Balcerowicza, ale równocześnie miał akceptować bez oporów nazwy ulic z czasów PRL i peerelowskich fachowców w strategicznych miejscach łącznie ze służbami specjalnymi. Z czasem ten konserwatyzm nabrał wyrazistości, stał się zrytualizowanym kultem III RP - z jej mitem założycielskim (Okrągły Stół, nie, że broniony - przedstawiany od razu wręcz w konwencji bajki), zastępem bohaterów (Mazowiecki, Geremek, Kuroń, Balcerowicz, w końcu Wałęsa), z czytelnymi symbolami, czczonymi instytucjami i łatwymi skojarzeniami. Z wiarą w idealną konstytucję i państwo niewymagające większych korekt, bo standardy i reguły są gwarantowane przez autorytety.
Upraszczam, nie cała "Gazeta", skądinąd świetnie redagowana, dawała się wtłoczyć w ten schemat. Ale z publicystyki samego Michnika, z komentarzy jego zastępców, z fundamentalnych politycznych tekstów taki obraz da się wyczytać i gdyby tylko oddać go innymi słowami, myślę, że jego twórcy nie odrzuciliby takiej interpretacji. To w imię tego mitu Michnik na początku lat 90. patologie prezydentury Wałęsy i rządów SLD kwitował słowami: "Może w tym, co twierdzą Kaczyński i Olszewski, jest coś na rzeczy", choć nigdy nie sprawdził co. To w imię tego zespołu odruchów najodważniejszym publicystycznym manifestem o tym, że z III RP coś jest nie w porządku, okazał się tekst Jacka Żakowskiego "Coś pękło, coś się skończyło", w którym jako najgroźniejsze zjawiska opisywano machinacje PC z firmą Telegraf, a także lekkomyślność, z jaką Bielecki dopuścił swoich ministrów do spółek, a Suchocka rozdała członkom rządu nagrody. Nie powstał w "Wyborczej" publicystyczny tekst, który posunąłby się dalej w tropieniu patologicznych zjawisk i mechanizmów - choć dziennikarze śledczy ten konkret podsuwali. W publicystyce obowiązywał na ogół obraz lukrowany, baśniowy - poza krótką przerwą na rządy Kaczyńskiego. Tylko one okazały się koszmarem porównywanym przez Michnika do rządów stalinowskich.
Zaszczepienie tego praktycznego konserwatyzmu znacznej części polskich elit to może największy pedagogiczny sukces gazety Michnika - nawet jeśli debaty o IV RP podważyły go odrobinę. Z tego punktu widzenia obecna ekipa prezentuje się nie najgorzej - "szarpania cuglami" wyrzekła się wraz z osobą Rokity, choć zapewne nie z powodu ideologicznego uwielbienia dla III RP, a głównie po to, by zapewnić Tuskowi triumf w wyborach prezydenckich.
Czyżby więc Michnik miał się z czego cieszyć? Problem w tym, że nie sądzę, by jego samego to szczególnie poruszało.
Jednak w złym humorze
Uważna lektura jego tekstów od 1989 roku po dzień dzisiejszy pozwala zauważyć, że spór o kształt polskiego państwa sam w sobie nigdy go specjalnie nie interesował. Wiem, że zabrzmi to jak herezja, ale proszę sprawdzić: najważniejszy polski publicysta polityczny nie miał zdania w lwiej części kontrowersji - od kształtu ustroju po poszczególne instytucje. Odwoływał się do nich podczas sporów, najczęściej o ocenę biografii ojców III RP, ale bez większego zainteresowania. Nie zawracał sobie głowy gospodarką, a spytany o to, czy jest za budżetem zadaniowym, czy za reformą policji, byłby pewnie ciężko zdziwiony. Gdy już dotykał realnego dylematu, to tylko wtedy gdy wiązał się on z doraźnym starciem z wrogami. I tak w roku 1991 wyśmiewał radykalizm w walce z korupcją, bo wymachiwał nim znienawidzony Kaczyński. W 2004 roku z kolei opowiedział się za tym radykalizmem - zdawkowo i na chwilę - bo poczuł się zagrożony przez grupę trzymającą władzę.
I dlatego stopnia zadowolenia Michnika ocenić nie sposób. Jedno wiemy na pewno: jest maksymalistą przywiązanym do najprostszych symboli. Jeśli funduje swoim przeciwnikom terapie szokowe, używając brutalnego języka, to nie tylko dlatego, że taki język lubi. Niedobity IPN czy możliwość kwestionowania dobrego imienia twórców III RP przez "oszczerców" mogą być dla niego dużo boleśniejszą zadrą niż, powiedzmy, zamrożenie wszelkich przymiarek do zmiany idealnego ponoć ustroju.
A co z tą częścią misji "Gazety", którą nazwałem lepieniem "nowego człowieka"? Tu też Michnik odniósł tylko cząstkowe sukcesy. Rząd PO przy całej proeuropejskiej retoryce różni się wprawdzie od narodowopaństwowych idei Kaczyńskich, ale nie spełnia do końca oczekiwań.
W swoim sławnym tekście z 1994 roku "Aksamitna restauracja" nawołującym elity do pogodzenia się z dominacją SLD naczelny "Wyborczej" dowodził, że konserwatywny katolicyzm prowadzi nieuchronnie do nacjonalizmu. Nic nie wskazuje na to, by zmienił to zdanie, nawet jeśli równocześnie próbował wpływać na Kościół tak gorliwie, że "Libération" nazwała go w połowie lat 90. publicystą... katolickim. Otóż hydrze nie udało się uciąć głowy. Politycy PO nie bardzo się do tego palą, a polski Kościół, i to nawet w swoim segmencie antyradiomaryjnym, nie jest Kościołem Michnika. Oczywiście logika integracji europejskiej i cywilizacyjnych przemian czyni scenariusz michnikizacji narodowych i religijnych wartości prawdopodobnym w dalszej przyszłości. Jednak rzecz w tym, że ludzie starsi - a Michnik ma już 62 lata - stają się coraz bardziej niecierpliwi.
Co najważniejsze zaś, mam wrażenie, że również w marzenia o "nowym człowieku" czy może o "nowym Polaku" Michnik angażował się zawsze połowicznie. Najgorliwiej zmierzał do rozstrzygnięcia bojów najbardziej doraźnych: za Jaruzelskim, za Kwaśniewskim czy przeciw nikczemnikom z IPN. W tym sensie był politykiem toczącym od kilkunastu lat jedną i tę samą wojnę. Dzisiejsze narzekania, że Michnik zatrzymał się w miejscu, że jest nietwórczy, o tyle nie mają sensu, że to czasy się zmieniły, a nie on.
Gdy kilka lat temu pisałem z Michałem Karnowskim jego sylwetkę, ludzie mu życzliwi, mniej życzliwi i nieżyczliwi nie mieli wątpliwości, co go tak naprawdę, jak mówi polska młodzież, "kręci" najbardziej: opowiadanie na lewo i prawo, jak skutecznie ociosał postkomunistyczny beton (nawracając np. SLD na prozachodnią opcję), i lektura skrajnych prawicowych pisemek, w których wyczytywał ustawicznie zagrożenia dla Polski.
I z jednego, i z drugiego wynikły nie najlepsze rzeczy. Najpierw dla Polski, bo ślepota Michnika na patologie postkomunistyczne nie była okolicznością szczęśliwą - nawet oświadczenia majątkowe polityków wprowadzono w Polsce z wieloletnim opóźnieniem. A potem i dla samego naczelnego "Wyborczej" - wszak największe zagrożenie, jakie nad nim zawisło wraz z wizytą Rywina, nie pochodziło od Antoniego Macierewicza ani podopiecznych ojca Rydzyka. Ono przyszło ze strony młodych wilczków z kręgów SLD. Tych, którzy mieli być solą przemian.
Ale niezależnie od tego, dziś to rozdział w dużej mierze zamknięty, choć oczywiście lektura narodowokatolickich pisemek może jeszcze długo służyć Michnikowi do, jak sam mówi, "gęgania", czyli przestrzegania przed PiS i rozliczania "zbrodni" Kaczyńskich. Wciąż istnieje wierna publiczność, dla której Michnik nie przestanie być autorytetem. Za to do wielkiej gry politycznej raczej już nie wróci. Na człowieka, który przeprowadza czerwonych przez Morze Czerwone, nie ma już popytu.
Dmowski, czyli Michnik
Tomasz Nałęcz porównywał kiedyś ciekawie Jarosława Kaczyńskiego do Romana Dmowskiego. Mnie pan Roman bardziej kojarzy się - jakkolwiek by to było obrazoburcze dla wielbicieli obu postaci - z Michnikiem. To przecież Dmowski budujący podstawy polskiej niepodległości i ideowe fundamenty wielkiego obozu politycznego jako poseł niepodległej RP nie chciał nawet przychodzić na posiedzenia Sejmu. W Michniku odnajduję tę samą abnegację.
Naczelny "Wyborczej" jest publicystą równie papierowym jak twórca Narodowej Demokracji. Papierowym, bo działającym w sferze czystych idei, rzadko odnoszącym się do takich konkretów jak kształt prawa czy interesy poszczególnych grup społecznych i środowisk. Wiele pisano o motywach Michnika - jego strach przed prawicą symbolizowany natrętnym przywoływaniem Narutowicza jest pewnie głęboki i prawdziwy, tak jak prawdziwy był strach Dmowskiego przed spiskiem Żydów i masonów. Jednak tak jak wielu podobnym zawodnikom idee służyły im obu również do mobilizowania drużyn, plutonów, pułków i armii. Michnik zawsze z poziomu kompletnej abstrakcji łatwo przechodził na poziom najbardziej przyziemnego konkretu: starcia, zwodu, zagrywki. I nazwisk, na które mógł postawić.
Z tego też powodu wierzę, że zastanawia się dziś nad jeszcze jednym, skutecznym wistem, nad powrotem do gry. Że jak wieść gminna niesie, zerka tęsknie na Włodzimierza Cimoszewicza jako polityka, który pomógłby mu spełnić marzenie o nowej lewicy i nowym rozdaniu. To jednak nie czyni go spełnionym, za to jeszcze bardziej upodabnia do pana Romana - i to tego z drugiej połowy lat 30.
Oczywiście Dmowski zepchnięty przez Piłsudskiego na głęboki margines był jeszcze mniej szczęśliwy niż naczelny wielkiej gazety, ale... Obu niespełnienie pogrąża w dziwactwach - odpowiednikiem powieści przywódcy endecji o masońskich knowaniach są dziwne rozważania Redaktora o Mickiewiczu i Stendhalu walczących z lustracją. Obaj Michnik i Dmowski mają też poczucie, że ktoś inny realizuje bez nich ich własny program - ma się rozumieć gorzej i nie w pełni. Dmowski musiał oglądać, jak piłsudczycy odwołują się selektywnie do programu endecji. Polsce uspokojenie po "szaleństwach" Kaczyńskich niosą przy użyciu całkiem innych metod i uzasadnień politycy zabawiający się piłką. Lekkomyślni na pierwszy rzut oka koledzy Tuska nie dobijają takich dręczących Redaktora zmór jak IPN czy "klerykalizm", a pozbawiają go równocześnie rządu dusz.
Pozbawiają rzecz jasna nie do końca. Michnik, podobnie jak Dmowski u schyłku lat 30., ma trochę atutów, by wrócić do gry - przede wszystkim wierzących weń adoratorów. Zrytualizowany kult III RP to przecież po części jego własny kult dający mu prawo do ustanawiania własnych reguł. Dowiódł tego, zmieniając pogrzeb zaprzyjaźnionego polityka w agresywny wiec i zbierając za to pochwały i oklaski. Czy jednak ma wielkie szanse? I na co? Niewykluczone, że forsując niegdyś namiętnie sojusz z postkomunistami, pozbawił swoich liberalno-lewicowych kolegów części autorytetu zbudowanego w czasach oporu przeciw komunistycznej władzy. Czy ten autorytet był do utrzymania? Może nie. Ale zmasowana kampania przeciw solidarnościowemu kombatanctwu przyśpieszyła marginalizację takich ludzi jak Geremek czy Mazowiecki. Niewykluczone, że dziś kres ery postkomunizmu odbiera, choć powoli i nie do końca, rację bytu samemu Michnikowi .
Na dokładkę podmywa ją też duch nowoczesności, której Redaktor tak mocno kibicuje. W świecie popkultury jego homilie będą już wkrótce mało zrozumiałe. A że niespecjalnie - to mu trzeba przyznać - gustuje w świecie PR-owskich sztuczek, czasu ma coraz mniej. Może jeszcze czymś zaskoczy? Ale przecież tak naprawdę nie zaskakiwał od lat.