Mówiąc w największym skrócie, zgodnie z tym mitem komuniści ustępowali przed naszą siłą, nawet jeśli, uchodząc prewencyjnie, nie pozwolili nam tej siły okazać

Prawda przez ów mit założycielski przesłonięta, wyparta, była taka, że w latach 80. społeczeństwo solidarnościowe poniosło całkowitą klęskę, zostało praktycznie zniszczone. Zwycięstwo USA w zimnej wojnie, klęska pieriestrojki (która miała być reformą ZSRR, a nie jego likwidacją), upadek muru i rozpad bloku wschodniego diametralnie zmieniły sytuację. Ale to geopolityka zabiła polski komunizm, a pierwsze wojny w obrębie solidarnościowego obozu o panowanie nad państwem bardziej przypominały bijatykę mocno wycieńczonych sępów przy zwłokach niż dostojne spory odpowiedzialnych za wypracowane przez siebie zwycięstwo ojców założycieli.

Reklama

Trzy wersje mitu założycielskiego

W zależności od tego, kto mit założycielski o sukcesie solidarnościowego społeczeństwa w walce z komunizmem dla własnych potrzeb interpretował, zmiana ustrojowa 1989 roku stawała się dziełem albo milionów katolików duchowo i społecznie przemienionych homilią Jana Pawła II z placu Zwycięstwa, albo milionów robotników przemienionych lekturą „Robotnika” i działalnością Wolnych Związków Zawodowych, albo tysięcy radykalnych studentów i licealistów wychodzących na ulice w paru większych miastach parę razy do roku przez całe lata 80. Albo też była ona wspólnym dziełem Adama Michnika i Jacka Kuronia z jednej strony, a z drugiej Jaruzelskiego, Kiszczaka i Kwaśniewskiego duchowo i intelektualnie przemienionych lekturami „Listów z cytadeli” czy tekstów z podziemnej „Krytyki”.

Reklama

Każda ze stron chętnie i boleśnie demaskowała mit założycielski w wersji używanej przez konkurentów w obrębie postsolidarnościowego obozu, by z tym większym zapałem bronić wersji własnej. W „Gazecie Wyborczej” ukazało się sporo bardzo prawdziwych tekstów opisujących realną słabość solidarnościowego społeczeństwa w drugiej połowie lat 80. – bo było to łatwe uderzenie w mit założycielski w wersji solidarnościowej prawicy. Jednak każda publicznie zgłoszona wątpliwość co do politycznej skuteczności, reprezentatywności i siły środowisk postkorowskich była przez tę samą "Gazetę Wyborczą" przyjmowana jak religijne bluźnierstwo. Z kolei media postosolidarnościowej prawicy często pisały o słabości i niereprezentatywności środowisk postkorowskich, ale nie do ruszenia był dla nich mit siły i mobilizacji solidarnościowego ludu, który komunę z całą pewnością by obalił, gdyby tylko środowisko postkorowskie nieustannie go nie demobilizowało i rozbijało - oczywiście w ramach swoich własnych zdradzieckich przygotowań do historycznego kompromisu z komunistami.

Ten mit założycielski stał się kamieniem u szyi dla praktycznie wszystkich ważniejszych frakcji obozu postsolidarnościowego. Nawet stosunkowo sprawnym postsolidarnościowym politykom, takim jak Adam Michnik czy Jarosław Kaczyński, ograniczał pole manewru. I zmuszał ich do wygadywania głupot, w które sami wierzyć przecież nie mogli. Konieczność jego obrony doprowadziła Michnika do wytworzenia zupełnie niezwykłego w demokracji kultu jednostki. Żeby w ogóle dało się wypromować i utrzymać przy życiu zupełnie fantastyczną wizję historii PRL, w której Michnik i jego środowisko najpierw odnosi moralne zwycięstwo nad komunizmem w marcu 1968, a później polityczne zwycięstwo przy Okrągłym Stole, trzeba było stworzyć cały mechanizm nieudolnej cenzury, symbolicznej przemocy, a także straszliwego moralizowania, które było nieznośne zarówno dla solidarnościowej prawicy, jak i postkomunistów.

Adam Michnik chyba jednak wiedział, że tworzy mit i do czego mit ten ma mu posłużyć. Budowaną mozolnie pozycję jedynego efektywnego pogromcy komunizmu w Polsce przekładał na skomplikowaną i do pewnego momentu skuteczną procedurę przebaczania, negocjowania wpływów, budowania koalicji wysoko ponad barykadą historycznych podziałów. Mit założycielski w wykonaniu solidarnościowej prawicy okazał się dla niej zdecydowanie bardziej zabójczy. Przekonanie, że "Solidarność" pokonała komunizm, a decydujący cios zadał mu polski lud w fabrykach, akademikach i na ulicach musiało rodzić podstawowe pytanie: dlaczego w takim razie postkomuniści zachowują własność i władzę, a spośród przedstawicieli obozu postsolidarnościowego pewien udział we władzy i własności mają w punkcie wyjścia jedynie ci, którzy z postkomunistami negocjują, a nie ci, którzy wygrażają im pięściami?

Reklama

Wobec błędu przesłanki, wniosek musiał być paranoiczny. Komuniści mają się dobrze mimo naszego nad nimi zwycięstwa, ponieważ to zwycięstwo zostało nam ukradzione przez zadekowanych w naszych szeregach zdrajców - żydokomunę czy też wpływową sieć "tajnych współpracowników". Jakkolwiek ta racjonalizacja opisywała pewne realnie istniejące w obozie postsolidarnościowym napięcia, to jej toporność i prymitywizm stały się dla solidarnościowego rozumu pułapką bez wyjścia. Masowość zjawiska TW nie była przecież przyczyną klęski "Solidarności", ale jej skutkiem. Najbardziej powszechny werbunek miał miejsce w latach 80. po skutecznej likwidacji pierwszej "Solidarności". Wtedy podwładni generała Kiszczaka zapisali w swoich księgach około 100 tysięcy nowo pozyskanych dusz.

Po bezlitosnym sprawdzeniu kart, przetestowaniu siły i potencjału solidarnościowego społeczeństwa, Polacy naprawdę utracili nadzieję, że system szybko upadnie. A siła esbeckiego szantażu znowu stała się przez to bardziej realna. Jednak także komuniści prawdy o zwycięstwie odniesionym przez siebie w latach 80. nad solidarnościowym społeczeństwem i jego elitami nie powtarzali zbyt głośno. Klęska w wyborach 4 czerwca 1989 roku wbiła ich w depresję. Oczekiwali podziału głosów bardziej symetrycznego. Znając prawdę o skuteczności i głębokości dokonanej przez siebie pacyfikacji solidarnościowego społeczeństwa - co skądinąd wcale nie przekładało się na efektywność ich własnych rządów - nie docenili jednak siły społecznej frustracji, którą po raz pierwszy od dawna, w sposób zupełnie bezkarny można było zademonstrować przy urnach. Wobec rozpadu bloku wschodniego i wycofania geopolitycznej legitymizacji dla niedemokratycznych rządów w Polsce, polscy komuniści musieli jednak - na dobre i na złe - grać rolę demokratów.

W tej zupełnie nowej sytuacji głośne przypominanie o swoim stosunkowo łatwym zwycięstwie w latach 80. nad pierwszą „Solidarnością” mogłoby się dla nich źle skończyć. Mogłoby rozwścieczyć i zmobilizować solidarnościowy lud, wciąż jeszcze zamroczony po nokaucie lat 80. Choć zatem w wąskim gronie liderów postkomunistycznego obozu przechowywano nieprzyjemne wspomnienia nacisków ze strony ekipy Gorbaczowa, która musiała nakłaniać polskich komunistów do reform, jakich rozbite i spacyfikowane społeczeństwo na nich wymusić nie mogło, teraz bezpieczniejsze było zaakceptowanie mitu zwycięstwa umiarkowanych solidarnościowych elit w wersji zaproponowanej przez Adama Michnika. Trochę na zasadzie "a odczepcie się od nas wstrętne solidaruchy, macie swoje zwycięstwo, nam zostawcie tylko głowę na karku, podstawowe prawa polityczne i własność”. Oczywiście tego typu polityczny realizm sprawdza się wyłącznie w laboratorium, a nie w społecznej praktyce. Dlatego też postkomuniści źle przeżyli lata moralnej wyższości Michnika, Kuronia czy poczciwych nestorów Unii Wolności. Ukrywali jednak urazę aż do czasów bezpośrednio poprzedzających aferę Rywina.

Wypełzanie z katakumb

O ile zmiana zewnętrznego kontekstu politycznego była dramatyczna i całkowita, o tyle odwrócenie ról społecznych w Polsce – nie tylko między elitami władzy i opozycji, ale przede wszystkim między przegranymi i uprzywilejowanymi grupami społecznymi - musiało odwlekać się w czasie, i to praktycznie przy każdym realizowanym scenariuszu poza jednoznacznie rewolucyjnym. Czy wtedy, w 1989 roku, możliwa była w Polsce rewolucja? Pierwsza przesłanka - rewolucyjny nastrój i optymizm społeczny - nie istniała za sprawą wspomnianej już bezprecedensowej klęski i głębokiej pacyfikacji solidarnościowego społeczeństwa w latach 80. Rytualne przerażanie się postkomunistów i solidarnościowego centrolewu narastającym ponoć w Polsce narodowym populizmem czy rozliczeniowym entuzjazmem pełniło pod koniec lat 80. rolę politycznego alibi, a także argumentu mobilizacyjnego. Nie odpowiadało jednak rzeczywistym nastrojom społecznym. Solidarnościowe społeczeństwo nie istniało.

Ludzie od połowy lat 80. pragnęli już tylko politycznego spokoju i tego, by wreszcie pozwolono im normalnie żyć. Na co zmiana ustroju polityczno-gospodarczego i pojawiająca się perspektywa dołączenia Polski do demokratycznego i kapitalistycznego Zachodu stwarzała wreszcie nadzieję. Radykalni reprezentanci solidarnościowego społeczeństwa - Kornel Morawiecki, Anna Walentynowicz, małżeństwo Gwiazdów, liderzy dziesiątków mniej lub bardziej realnych podziemnych struktur – kończyli lata 80. politycznie i społecznie skloszardyzowani. Stopień kloszardyzacji środowiska postkorowskiego był nieco mniejszy, jednak jeszcze do roku 1988 jego polityczny wpływ przejawiał się głównie przez bardzo realistyczne diagnozy społeczne i polityczne przedstawiane przez Jacka Kuronia w trakcie przesłuchań prowadzonych przez kapitana Lesiaka.

Z klęski o takich rozmiarach można się było w Polsce wygrzebać tylko dzięki wycofaniu geopolitycznej legitymizacji dla komunizmu. Pamiętając jednak, że zmiana obsady podstawowych ról społecznych - nie w obrębie wąskich elit władzy i opozycji, ale na poziomie dużych grup społecznych - dokonuje się albo rewolucyjnie, albo bardzo powoli. A bywa, że nie dokonuje się wcale, bo nawet po zniknięciu zewnętrznej legitymizacji dla jakiejś założonej nierówności szans naturalna społeczna inercja – wedle zasady, że pieniądze rodzą pieniądze, a bieda rodzi biedę – może owe nierówności długo jeszcze reprodukować.

Oczywiście często w historii nieistniejący zapał tłumów zastępują predyspozycje jednostek, ich polityczna determinacja, spryt, wyjątkowe zdolności, czyli to wszystko, co nazywamy raczej przypadkiem niż historyczną koniecznością. Gdyby pod koniec lat 80. Jan Olszewski miał inteligencję i determinację Robespierre’a, Jarosław Kaczyński charyzmę Dantona, a Rakowski, Urban, Kwaśniewski czy Miller byli tak leniwi i nieudolni jak Ludwik XVI - może historia potoczyłaby się inaczej. Po zdjęciu z Polski ograniczeń zewnętrznych paru komunistów może istotnie by powieszono, a w każdym razie zamknięto. Społeczną strukturę własności i władzy przeorano by trochę szybciej i głębiej. Tym bardziej że Amerykanom było wszystko jedno, czy jakieś postkomunistyczne państwo zostanie wprowadzone do NATO po malowniczym rozstrzelaniu Ceausescu, czy też może przez samego Ceausescu. Tak czy inaczej żaden tego typu przypadek nie zakłócił na początku lat 90. biegu polskiej historii.

Jadwiga Staniszkis w "Postkomunizmie" w miarę trzeźwo przedstawiła układ sił społecznych u progu lat 90. Opisała tam - potraktowany jako jedyny realny - wybór między kapitalizmem nomenklaturowym, gdzie państwo chroni lokalny rynek i lokalne podmioty biznesowe, doprowadzając do końca cykl transformacji ustrojowej znany nam z Białorusi, Chin czy (do pewnego stopnia) Rosji, a kapitalizmem imitacyjnym, gdzie postkomunistycznego kapitału się nie osłania, czasami jeszcze utrudnia się mu działanie, a w konsekwencji lokalny rynek zostaje stosunkowo szybko opanowany przez o wiele silniejszy kapitał globalny. Hipotetycznych wizji kapitalizmu ludowego czy solidarnościowego, gdzie na przykład Andrzej Gwiazda, a nie Jan Kulczyk, budowałby autostrady i Anna Walentynowicz, a nie Henryka Bochniarz, zostałaby przedstawicielem Boeinga na Europę Wschodnią, Jadwiga Staniszkis w ogóle nie brała pod uwagę.

Kiedy w początkach lat 90. tworzono katolickie Radio Plus, biskupi przedstawili jego młodym, prawicowym i antykomunistycznym twórcom Ryszarda Krauzego jako prywatnego inwestora najbardziej wiarygodnego w oczach Episkopatu. Otrzymał on właśnie od Watykanu najwyższe odznaczenie za materialne wspieranie polskiego Kościoła. Podobnym zaufaniem biskupów cieszył się Jan Kulczyk, sponsor między innymi słynnej bramy w kształcie ryby, przez którą o. Jan Góra przeprowadza co roku tysiące młodych polskich katolików podczas papieskich dni młodzieży. Jak widać Francis Ford Coppola każący w "Ojcu chrzestnym III" odbierać Michaelowi Corleone, całkowicie szczerze próbującemu stać się uczciwym kapitalistą, najwyższy watykański order z rąk samego papieża, nie był wcale jakimś hollywoodzkim antyklerykałem.

Był zwyczajnym społecznym realistą, tym bardziej że zarówno próbującego rozpocząć nowe życie Corleone, jak i wspierającego go w tych usiłowaniach papieża przedstawił w swoim filmie ciepło i z sympatią. Jeśli polski Kościół korzystał z finansowej pomocy postkomunistycznych oligarchów, to jedynie dlatego, że zniszczone przez postkomunistów i skloszardyzowane społeczeństwo solidarnościowe własnych oligarchów bardzo długo nie wytworzyło. Zatem innych pieniędzy w Polsce wczesnych lat 90. po prostu nie było. Wobec tego dlaczego uważać Adama Michnika za człowieka mniej etycznego niż Konferencja Episkopatu? Albo dlaczego za mniej etycznych uważać prawicowców, którzy próbowali pójść śladem biskupów i Michnika, zbierając pieniądze na swoje drobne polityczno-medialne inicjatywy (instytucje, które niestety nigdy nie przeżyły żadnej wielkiej kłótni na prawicowych szczytach pomiędzy liderami Konwentu św. Katarzyny czy baronami Akcji Wyborczej Solidarność)?

Śmierć bez legendy

Założycielski mit solidarnościowego zwycięstwa produkował masowo polityków, którzy co prawda z postkomunistami się układali, negocjowali i dobijali targu, ale ze swoimi żołnierzami czy wyznawcami porozumiewali się w radykalnym antykomunistycznym języku. A jeśli nie byli akurat antykomunistyczną prawicą, to musieli odwoływać się do innych odmian równie trudnego do wytrzymania moralizatorstwa. I tak na przykład zupełnie racjonalna wymiana ekwiwalentna całych hektarów wysokopłatnej reklamy prasowej na hektary publicystyki głoszącej potrzebę historycznego kompromisu musiała być opisywana w kategoriach przebaczenia czy miłosierdzia zapożyczonych wprost z religijnego języka chrześcijaństwa. W ten jednak sposób język polskiej polityki i świadomość polityczna Polaków, a nawet polskich elit, cofały się do poziomu „makiawelizmu uciśnionych” cechującego życie polityczne narodów podbitych, ale wcale przecież niekoniecznego w państwie suwerennym i demokratycznym, jakim mimo wszystko była III RP.

Ostatecznie obóz solidarnościowy nie tylko w latach 90. poległ, ale poległ bez stylu, bez smaku, nie pozostawiając żadnej spuścizny, do której można by się odwołać, żadnego polityka, który zasługiwałby na własną legendę czy też na miano męża stanu. Jedni z nas próbowali przez jakiś czas obsadzać w tej roli Tadeusza Mazowieckiego, inni Jana Olszewskiego, jeszcze inni Jarosława Kaczyńskiego. Szukano także zbiorowych mężów stanu - w pierwszym obozie Lecha Wałęsy, który był na tyle ideowo i społecznie szeroki i reprezentatywny, że mógł postsolidarnościowej prawicy zapewnić potencjał do trwałego sprawowania władzy; w rządzie koalicyjnym AWS - UW, a wreszcie w mirażu koalicji PO - PiS. Ponieważ jednak zbiorowi kandydaci na postsolidarnościowego męża stanu szybko ulegali rozpadowi, a indywidualni się kompromitowali albo zużywali, obóz solidarnościowy nie stał się budowniczym III RP, której realnymi rodzicami – tu całkowicie zgadzam się z Robertem Krasowskim ("Europa" z 11 października) – okazała się ostatecznie para złożona z postkomunistów i przypadku.

Wypadałoby dorzucić jakąś konkretną ilustrację tej ogólnej tezy. W połowie lat 90. odbyła się w Krakowie uroczysta inauguracja Centrum im. Mirosława Dzielskiego. Jej najważniejszym punktem była rozmowa z pierwszym premierem III RP Tadeuszem Mazowieckim poprowadzona bardzo elegancko przez Rafała Matyję. Rzecz działa się w auli Uniwersytetu Jagiellońskiego z udziałem profesury, spośród której większa część Mazowieckiego kochała, mniejsza nie lubiła, ale nikt nie pozwoliłby sobie wobec niego na zachowanie w rodzaju wałęsowskiego "stłucz pan termometr", którym robotniczy lider "Solidarności" poczęstował kiedyś Andrzeja Wielowieyskiego. W takim właśnie otoczeniu, w atmosferze przepełnionej szacunkiem Rafał Matyja zadał byłemu premierowi ostatnie, bardzo ostrożnie sformułowane pytanie o to, którą z wielu podjętych przez siebie decyzji politycznych Tadeusz Mazowiecki mógłby uznać za błąd albo przynajmniej za decyzję wątpliwą, kontrowersyjną, dla której istniała jakaś sensowna alternatywa.

Pamiętajmy, że to pytanie postawiono politykowi, który przegrał wszystko. Startując ze stosunkowo silnej pozycji, najpierw przegrał wybory prezydenckie, potem parlamentarne, jego partia już podążała na margines polskiej polityki, a za kilka lat miała z siebie wypluć najbardziej energiczną grupę liberałów, by następnie w ogóle przestać istnieć i z symbolu III RP stać się symbolem politycznego nieudacznictwa. Odpowiedź Mazowieckiego na pytanie Matyi była zaskakująca. Powiedział, że nigdy nie popełnił żadnego błędu, w co wątpić mogą jedynie populiści, ludzie skrajnie złej woli itp. Były premier nie potrafił także wyobrazić sobie rozsądnej alternatywy dla żadnej z podjętych przez siebie decyzji. Atmosfera zrobiła się ciężka, a ja pomyślałem sobie wówczas, że ktoś taki jak Tadeusz Mazowiecki nie tylko nie może w demokratycznej polityce wygrać, on w niej nie może na dłuższą metę przeżyć. Podobnie jak Lityński, Geremek, Kuroń..., a także ich metapolityczne zaplecze: profesor Jerzy Jedlicki, Barbara Skarga, paru wybitnych polskich socjologów czy historyków idei. A pamiętajmy, że od Mazowieckiego czy Jedlickiego ich śmiertelni przeciwnicy w kolejnych polskich wojnach na górze: Olszewski i Rymkiewicz, Macierewicz i Trznadel, Lech Kaczyński i Zdzisław Krasnodębski nie byli wcale mniej niezgrabni, patetyczni, ambitni czy pyszni. Byli tylko słabsi.

I tak właśnie rozumiem cel rozpoczętej przed tygodniem w "Europie" przez Roberta Krasowskiego próby rozliczenia dorobku obozu postsolidarnościowego w minionym dwudziestoleciu. To rozliczenie za słabość, a nie za oszustwa, kłamstwa czy brutalność postsolidarnościowej polityki w III RP. W polityce się kłamie, w polityce się nawet zabija. Jedyną nie do wybaczenia zbrodnią jest w niej słabość i klęska.

Jak barwnie opowiadał to Gudzowatemu Oleksy, postkomuniści uwłaszczali się w III RP na poziomie banków czy fabryk osocza, a środowisko Adama Michnika na poziomie udziałów w Agorze. Jak dowiedzieliśmy się niedawno, pewien lokalny lider Platformy Obywatelskiej próbował uwłaszczyć się na poziomie jednego czy dwóch mieszkań w dobrej dzielnicy Sopotu. A PiS czyniło to ostatnio na poziomie załatwiania przez ministra zdrowia tańszego wynajęcia kawalerki na jednym z krakowskich blokowisk dla syna czy przez składanie fałszywych poselskich usprawiedliwień nieobecności podczas sejmowych głosowań. Różnica między bankiem czy fabryką osocza o wartości 300 milionów, mieszkaniem w dobrej dzielnicy Sopotu wartości 300 tysięcy, a fałszywym usprawiedliwieniem poselskim o wartości 300 złotych to wbrew pozorom nie jest różnica etyczna. Nawet jeśli wyrasta z jakiegoś dawnego wyboru etycznego, który jednych wyprowadził kiedyś na ulice i pozbawił wielu życiowych szans, a innych zaprowadził do zarządów spółdzielni studenckich ZSP, to dzisiaj, po wielu latach udziału wszystkich tych ludzi w realnej polityce III RP, utraciła wszelki etyczny sens. Dzisiaj jest to już tylko różnica realnego wpływu. Informuje nas o realnej społecznej pozycji danego polityka czy grupy. Pozwala ocenić stopień, w jakim III RP udało się zmienić pejzaż społeczny odziedziczony po klęsce pierwszej "Solidarności". Jest nagim diagramem słabości lub siły.

Dlaczego piszę o tym wszystkim w tekście będącym kolejnym odcinkiem cyklu "Europy" mającego diagnozować zarówno porażki, jak i realny dorobek minionego dwudziestolecia? Wcale nie chcę, wzorem licznych w polskiej tradycji realistów-żółciowców, niszczyć mitu pierwszej „Solidarności” czy przekonania o duchowej sile pokolenia JP2. A w każdym razie nie chcę tego czynić po to, by ludziom zrobiło się smutniej. Sądzę jednak, że społeczeństwo, które nie potrafi rozróżniać zwycięstwa i klęski, jest skazane na zagładę, dokładnie tak samo jak organizm biologiczny, który utraci zdolność odczuwania bólu. Kłamstwo o triumfie solidarnościowego społeczeństwa nad komunizmem już miało katastrofalne skutki dla naszej polityki w latach 90., a w przyszłości może mieć jeszcze gorsze. Wystarczy że paru patetycznych oszustów z obszaru polskiej polityki lub życia intelektualnego, którzy z mylenia klęsk ze zwycięstwami po prostu utrzymują się na co dzień przy życiu, wychowa sobie młodych następców.

A ci, zamiast poszukiwać realnych granic, na które dzisiejszy potencjał Polski i Polaków naszą politykę skazuje, zaczną rozkoszować się estetycznymi fantazjami na temat "silnych idei", sarmackiego republikanizmu, imperialnego ducha pierwszej "Solidarności" czy niewyczerpanego potencjału pokolenia JP2. Niczego takiego w latach 80. nie było. Była polityczna przegrana i ogromna cena zapłacona za klęskę. Dywizje papieża okazały się w Polsce słabsze od dywizji Jaruzelskiego i stojącego za nimi cienia dywizji Breżniewa. Każda próba ukrycia tej prawdy kończyła się paranoicznym poszukiwaniem kozła ofiarnego winnego zmarnowania zwycięstwa, roztrwonienia gigantycznego rzekomo potencjału. Był radykalizm wąskiej grupy i pasywność mas ogłuszonych przez amplitudę nadmiernych nadziei i skutecznej pacyfikacji. Właśnie dlatego Polacy do tej pory boją się każdego silnego konfliktu, każdego zbyt ambitnego politycznego wyzwania. Nie pójdą ani na Belweder, ani na Tbilisi. I w pewnym sensie to nawet dobrze, bo gdyby kiedyś pojawili się w Polsce politycy potrafiący projektować i realizować politykę na miarę rzeczywistego polskiego potencjału, to społeczeństwo, boleśnie nauczone realizmu przez historię najnowszą, mogłoby ich zaakceptować, mogłoby się ich rozsądnym projektem zadowolić.

Radykalizm słów w Polsce zawsze prowadzi do cynizmu czynów. Udając, że walczymy o pełną, wręcz imperialną suwerenność, tracimy czasem możliwości sensownego korzystania z suwerenności ograniczonej. Zastygamy w pozach bez porównania bardziej groteskowych niż to konieczne.