Gdy pierwszy redaktor naczelny "Polityki" Stefan Żółkiewski okazał się nie dość dyspozycyjny, Rakowski zajął jego miejsce. Po kilku latach tygodnik, który miał stać się "politrukiem" polskiej inteligencji, wyrósł na pismo dla polskiej inteligencji ważne. Pismo, w którym polski inteligent odczytywał swoje myśli i nadzieje. Oczywiście, nie warto przesadzać - nie była to trybuna polskiego myślenia niezależnego. Jednak, gdy władze zlikwidowały "Nową Kulturę" i "Przegląd Kulturalny", by wprowadzić na ich miejsce "Kulturę" z Januszem Wilhelmim, to właśnie w "Polityce" oczekiwano tekstów poszukujących rozwiązań przynajmniej nieco wykraczających poza oficjalną doktrynę. I to Rakowski jako naczelny "Polityki" i uwikłany w partyjne układy zastępca członka KC PZPR, znienawidzony jednocześnie przez partyjny aparat, drukował w swym piśmie "Jeden dzień Iwana Denisowicza" Aleksandra Sołżenicyna - opowiadanie, w którym po raz pierwszy w polskiej prasie znalazł się precyzyjny opis sowieckiego łagru. Być może to zdecydowało, że Rakowski nigdy nie został zaakceptowany w Moskwie, co w sposób oczywisty limitowało jego partyjną karierę.

Reklama

Rakowski uważał jednak ludzi opozycji za niebezpiecznych fantastów, szkodników utrudniających mu skomplikowaną partyjną grę, dzięki której chciał uzyskać bardziej racjonalne zachowanie władz, czy to w dziedzinie gospodarki, czy kultury. Grę swoją regularnie przegrywał, niemniej jednak trwał na stanowisku naczelnego swojego pisma, co zawdzięczał umiejętności zdobywania poparcia kolejnych władców - najpierw Władysława Gomułki, później Edwarda Gierka. Jego przekonanie o szkodliwości opozycji podzielali także późniejsi opozycjoniści tacy jak Stefan Bratkowski, wspomniany Jacek Maziarski, Jan Krzysztof Wróblewski czy późniejszy patron dziennikarzy "Rzeczpospolitej" i jej wieloletni naczelny Dariusz Fikus - wówczas sekretarz organizacji partyjnej i sekretarz redakcji "Polityki".

Kto miał rację? W sensie historycznym niewątpliwie opozycja. W sporze z dyktaturą i totalitaryzmem zawsze historyczną rację mają ich przeciwnicy. Powiem więcej - my, ludzie opozycji, mieliśmy też rację moralną. Lecz właśnie dlatego nie powinniśmy zbyt łatwo dążyć do moralnego potępiania ludzi, którzy zdecydowali się iść inną drogą. Polska historia zna te paradoksy - Drucki-Lubecki, Wielopolski. Czy ktoś, poza tymi, dla których istnieje tylko czerń i biel, znając wyniki powstań i czcząc ich bohaterów, odmówi istotnych racji ich oponentom? Przytoczenie przykładu Traugutta jest banałem, jednak nie od rzeczy będzie przypomnienie, że co najmniej kilku czołowych działaczy "Solidarności", w tym przywódcy regionów, było członkami PZPR-u. Skomplikowane losy ludzi, przełomy, które powodowały, że niedawni poplecznicy władzy przechodzili do działań władzy przeciwnych, pozytywistyczna wiara, że aby coś dobrego zrobić, należy działać w PZPR i organizacjach przyległych, heroizm i oportunizm, obrzydliwość, podłe kłamstwa i dążenie do prawdy i wolności - to wszystko było rzeczywistością PRL-u. I rzeczywistością było też uznanie, że to mój kraj, mój los i chcę to życie przeżyć, nie narażając się i nie świniąc. Po prostu normalnie żyć.

I dlatego trudno się zgodzić z tezami tekstu Macieja Walaszczyka, który przedstawia Mieczysława Rakowskiego jako oportunistę. Autor "Liberalizmu według Mieczysława Rakowskiego", analizując "Politykę", przytacza prawdziwe cytaty. Jednak wnioski należy wyciągnąć inne. Niewątpliwie jest prawdą, że w pierwszych latach w "Polityce" przeważała partyjna drętwa mowa. Lecz właśnie przemiana tygodnika jest ciekawa, by nie rzec pasjonująca, dla kogoś, kto zastanawia się nad dziejami PRL-u. Szczególnie musi razić ocena "Polityki" w roku 1968. I tak na przykład fakt zamieszczenia tekstu ówczesnego I sekretarza Komitetu Warszawskiego PZPR Maciej Walaszczyk ocenia jako poparcie dla tez marcowej partyjnej hołoty. Tymczasem wówczas było to odbierane jako demonstracyjna odmowa zamieszczenia własnego tekstu, popierającego marcowych hunwejbinów. W powodzi ówczesnego wrzasku "Polityka" była oazą spokoju. Dla nas, siedzących wówczas w więzieniu, dowodem, że nie wszyscy ulegają rykowi i terrorowi. I jeszcze jedno - Rakowski nie pozwolił na usunięcie z pisma żadnego ze swych redaktorów. A czystki nieprawomyślnych były modne. Niestety mają miejsce także dzisiaj, kiedy nie oznacza to na szczęście wilczego biletu. Sądząc jednak z niektórych legislacyjnych pomysłów, marzenie o uporządkowaniu niezależnego polskiego dziennikarstwa pozostało. Ideologia odmienna, mentalność odziedziczona.

Mieczysław Rakowski i jego pismo mają oczywiście momenty całkowicie nieudane, jak chociażby zamieszczony po wydarzeniach czerwca 1976 roku tekst "Płakały, ale broniły", gdzie znany dziennikarz (pod pseudonimem, chyba nie miał odwagi wystąpić z otwartą przyłbicą), opisywał rzekome rabunki w zbuntowanym robotniczym Radomiu. Również nie można wysoko oceniać działalności redaktora "Polityki" jako wicepremiera. Jednak, kiedy został premierem, to właśnie on patronował prawu gospodarczemu, o jakim dziś przedsiębiorcy mogą jedynie marzyć. Konto jego obciąża jednak decyzja o rozwiązaniu Stoczni Gdańskiej. Wierzył, że uda mu się przeprowadzić rynkowe przemiany bez zmiany ustroju. Na szczęście się mylił.

W wolnej Polsce był już na marginesie wydarzeń. Uparcie dążył do powstania ideowej uczciwej lewicy. I tu również przegrał. Jego pomnikiem pozostała "Polityka".

I dlatego bilans życia Mieczysława Rakowskiego, losu pełnego sprzecznych decyzji, trudnych wyborów, jest niewątpliwe pozytywny. I warto to zauważyć, nawet wtedy gdy nie podziela się, jak piszący te słowa, jego wyborów.