W przypadku upokorzonej i doprowadzonej do ostateczności gimnazjalistki z Gdańska słynny kosz na głowie nauczyciela z Torunia czy solecki chemik szarpiący się podczas lekcji z uczniem to zaledwie sztubackie wybryki grupki milusińskich. Już kilka lat temu pisałem o takim prawdopodobnym przebiegu wypadków. Nie czuję jednak z tego powodu żadnej satysfakcji. Przestrzegałem przed urządzaniem szkoły w stylu pop, w której wiedzę zastąpi się informacyjną technologią, a wychowanie strategią postępowania.

Szkołą musi ktoś rządzić

Reklama

Szkołę trzeba leczyć całą. Nie da się wyleczyć jej fragmentu. Gdyż szkoła jest jak zegarek. Jeśli pęknie w nim sprężyna czy uszkodzeniu ulegnie najdrobniejszy nawet detal, to cały zegarek jest do luftu – bo nie pokazuje godzin. Jedna z moich koleżanek, profesor pedagogiki, napisała onegdaj, że aby społeczeństwo było demokratyczne, to szkoła winna być konserwatywna. Tymczasem mamy do czynienia z procesem odwrotnym. Szkoła pławi się w demokracji, a nawet liberalizmie wychowawczym, a społeczeństwo się pomału radykalizuje i wykazuje ciągoty do „jednoznacznego rozwiązywania” pewnych kwestii.

Szkoła jest tanim i przystępnym miejscem prezentowania swojej indywidualności, sceną, na której można zaistnieć, agorą, której nikt nie kontroluje. Towarzyszy temu przekonanie, że „szkoła należy do uczniów”. Nic bardziej błędnego! To właśnie w szkole należącej do uczniów moliwe są bandyckie wybryki, wandalizm i chuligaństwo. To właśnie w tak rozumianej szkole jej „właściciele” narzucają swoje prawa. Działają tu najprostsze mechanizmy. Jeśli szkoła należy do „wszystkich” uczniów, to nie należy do nikogo. A zatem weźmie ją ten, który jest najsilniejszy, którego będą się bać, który zamieni ją w plemienną wspólnotę.

Bo szkołą naprawdę ktoś musi rządzić. Szkoły nie robi się większością głosów. Musimy sobie uświadomić, że uczeń jest w niej tak naprawdę – mocno oczekiwanym, ale tylko gościem. Że przekraczając szkolne progi, jednocześnie godzi się na panujące w niej prawa. Jeśli depozytariuszami tychże praw będą jego silniejsi koledzy, szybko pojmie, że reszta jest już tylko niegroźną dekoracją oraz że w szkole trzeba po prostu próbować przeżyć i niekoniecznie się dobrze uczyć. Jeśli jeszcze da się tu zaistnieć, pokazać, zdobyć poklask i podleczyć kompleksy, to tym lepiej.

Cichy układ

Reklama

Niepokojąca jest tutaj pozycja pedagogów. Poza dość nielicznymi wyjątkami nie są oni obiektem zainteresowania szkolnych liderów i ich żołnierzy. Mają jedynie nie przeszkadzać. Jedna i druga strona wie, że taki cichy układ gwarantuje spokój. Skarżył mi się kiedyś jeden z nauczycieli, że wszelkie próby wychowywania agresywnych nastolatków kończyły się stopniowym, anonimowym niszczeniem jego fiata. W końcu skapitulował, gdy pocięto mu wszystkie opony i wybito szybę. Efektem takiego układu jest szkolne tabu. Na wszelki więc wypadek lepiej nie chodzić za róg, bo wiadomo, że tam smarkateria się opala.

„Złapię na papierosach i będę musiała coś z tym zrobić” – żali się nauczycielka. Na biwaku nie wchodzić znienacka do namiotów, ale wcześniej chrząkać, tupać, gwizdać, aby uczniowie zdążyli pochować zakazane używki. Na ulicy udawać, że nie rozpoznaje się swoich uczniów. To zawsze kłopotliwe. W imię europejskiej tolerancji nie zauważać kolczyków, gołych brzuchów, tatuaży, makijażu u dziesięciolatek i innych atrybutów tej kultury, która chce zamienić szkołę w deptak, dyskotekę czy pub. Stąd też w szkolnych sytuacjach kryzysowych (czyli po wykryciu afery) reakcje nauczycieli są w swojej gwałtowności wprost proporcjonalne do rozległości systemu panujących w placówkach cichych przyzwoleń. Im większe było uśpienie, tym gwałtowniejsze przebudzenie.

Tyle że zarówno uśpienie, jak i przebudzenie są tylko wystudiowaną pozą. Są po prostu nieautentyczne. Wynikają z doskonałego rozeznania sytuacji. Pedagodzy najczęściej doskonale się orientują, który uczeń popija, który nałogowo pali, która z dziewcząt ma „skłonności do lewizny” (autentyczne określenie nauczycielki), kto rządzi, kto się boi. Ich wiedza jest jednakowoż tyleż bezużyteczna co frustrująca. Są bowiem bezradni wobec wszelkich plag. Doskonale znają wykładaną przez się materię, są świetnymi chemikami, matematykami czy anglistami, ale pozostają bezsilni wobec nieuctwa, chamstwa czy wandalizmu. Nic też dziwnego, że rok szkolny to dla nich czas oczekiwania na wakacje. W szkole chcą zapracować na emeryturę, a nie na Virtuti Militari.

Wszystko w rękach nauczycieli

Reklama

Uzdrowienie polskiej szkoły jest prostsze, niż nam się wydaje i wcale nie tak długotrwałe. Wymaga jednak pewnego detalu, który w naszym kraju jest dobrem najbardziej deficytowym. Wymaga zgody. Nauczycieli zatrudnionych w oświacie mamy około 700 tysięcy. Są oni nie tylko liczni, ale mają zapewnione instytucjonalnie i prawnie miejsce wpływania na rzeczywistość (szkoły) oraz niebywale dużo na to czasu. Pięć dni w tygodniu po parę godzin! Trzeba tylko porozumienia i jednomyślności.

Jak napisałem na wstępie, szkołę trzeba leczyć całą. Konsekwentnie i od trzewi. Tego nie zrobi żaden minister, żaden rzecznik ani profesor. To dzieło dla nauczycieli. W każdej ze szkół z osobna i we wszystkich razem. Zatem z jednakową determinacją należy szukać sprawców bazgrołów na ścianach, szkolnych złodziei i wymuszaczy haraczu, jak i winnych pobić. Nie zlikwidujemy przemocy, jeśli jednocześnie nie wyegzekwujemy wszystkich innych obowiązujących w szkole praw. Powtarzam – wszystkich! Bowiem zakażenie najmniejszego nawet palca może spowodować zgon całego ciała.

Dotyczy to także języka. Tej sponiewieranej, urynsztokowionej polszczyzny. Myślimy słowami. I w dużej mierze od tego, jakie to są słowa, tak myślimy. Pamiętam, gdy byłem uczniem podstawówki, jednemu z moich kolegów podczas gry w piłkę wyrwało się wulgarne słowo. Starej daty nauczyciel, nauczony w „Sokole”, przerwał mecz i powiedział przez zęby do wystraszonego winowajcy: „Przeproś matkę ziemię”. Ten posłusznie uklęknął i pocałował boisko. Nikt z nas nie był zbulwersowany. Dzisiaj to oczywiście niemożliwe. Sprawa wylądowałaby w Brukseli.

Musimy więc wreszcie zrozumieć, że notoryczne nieodrabianie lekcji czy też wagary są takim samym naruszeniem prawa jak pobicie kolegi. A rezygnacja z walki z nieodrobionymi lekcjami w trzeciej klasie zaowocuje wagarami w piątej i chuligaństwem w szóstej. Bo w ten sposób tworzymy gumowe wrota, przez które ostatecznie da się przepchnąć i gwałt. Zanim człowiek stanie się w dorosłym życiu nieprzyzwoity, brutalny i nieuczciwy, musimy zrobić wszystko, aby w szkole poznał smak obowiązujących zbiorowość praw i reguł normalnego świata, za którym wszak tak tęsknimy. Zanim mu będzie wszystko wolno, musi mu być trochę „nie wolno”. W szkole powinni więc rządzić nauczyciele. Bo w każdej normalnej kulturze mądrzejsi rządzą głupszymi, a nie na odwrót.

Bezapelacyjnie winni być przyjaciółmi ucznia, nigdy zaś nasłanymi nań policjantami. Ale też nie mają prawa ugiąć się przed skrupulatnym kontrolowaniem wypełniania przez uczniów obowiązków. Każde zadanie domowe winno być wyegzekwowane, każda lektura przeczytana, każda szkoda naprawiona, każdy wulgaryzm zamieniony w zwrotkę wiersza. I nie inaczej.

Jedną z funkcji szkoły jest jej funkcja reprodukcyjna. Czyli polegająca na odtwarzaniu kultury, powszechnie obowiązujących norm i praw. Jeśli nie zrobią tego nauczyciele, jeśli nie zrezygnują ze swojego „chłodnego, profesjonalnego” dystansu do szkolnej rzeczywistości (typu: „a co ja mogę zrobić?”), to w szkole zreprodukuje się zupełnie inna kultura, której się tak obawiamy, z powodu której się teraz spektakularnie mazgaimy.

Zanim stworzymy ośrodki odosobnienia dla uczniów chuliganów (a mogą się one już wkrótce okazać nieodzowne), to musimy przywrócić oświacie kulturę nauczycielską, kulturę pedagogicznej nieobojętności. Jeśli będziemy coś robić, to być może coś nam wyjdzie. Jeśli nic nie będziemy robić, to z całą pewnością nic nam się nie uda. To już ostatni dzwonek. Potem już naprawdę możemy tylko stawiać kolejne kraty w oknach.




Aleksander Nalaskowski, profesor na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie wykłada dydaktykę i pedagogikę ogólną. Ponad ćwierć wieku był nauczycielem szkół podstawowych i średnich. Recenzent podręczników i programów nauczania.