Maciej Urbanowski: W ostatnich kilkunastu latach opublikowała pani wiele ważnych książek reporterskich o polskich pisarzach. Jako jedna z pierwszych korzystała pani z materiałów IPN, z teczek pisarzy tworzonych przez UB i SB. Ostro za to panią nieraz atakowano. Czy czuje się pani lustratorką polskiej literatury?
Joanna Siedlecka*: Moją książką o Gombrowiczu stworzyłam właściwie biografię reporterską, w której oddaję głos świadkom. Zawsze się tym zresztą interesowałam, nawet gdy nie było jeszcze słowa "lustracja". Może dlatego, że jako dziennikarka z wykształcenia i z temperamentu chodzę po ziemi, jestem wyczulona na fałsz, nieprawdę i zawsze interesował mnie prawdziwy, a nie skłamany obraz rzeczywistości. To, co mnie gubiło, to to, że szukając prawdy, udawałam się w podróż - rozmawiałam ze świadkami i przeszukiwałam archiwa.
Sama często byłam zdziwiona moimi odkryciami. Nie przypuszczałam na przykład, że dowiem się o tym, jak rzeczywiście wyglądało wojenne dzieciństwo Jerzego Kosińskiego czy że Herbert nie był w AK. To wychodzi samo, ja tego nie zakładam. Szukam, a kto szuka - znajduje.

W takim razie, skąd wzięły się sformułowania o pani "ziejących nienawiścią" książkach, o "grzebaniu się w nieczystościach"? Czy była pani zaskoczona atakami na siebie?
Przeciwnie, bardzo się z nich cieszyłam, bo dowodziły celności moich strzałów i wagi poruszonej przeze mnie tematyki, a także naruszenia wielu środowiskowych tabu. Po książce o Gombrowiczu były tylko pomruki. Na kolegium w „Kulturze”, gdzie wtedy pracowałam i drukowałam fragmenty, nieżyjący już Stanisław Bębenek, członek redakcji i kolegium, był im przeciwny. Dziwił się, komu oddaję głos, jakiejś Anieli ciemnej, lokajom, parobkom? To było trzęsienie ziemi, bo o Gombrowiczu mogli dotychczas mówić „gombrowiczolodzy”, a nie ci, którzy naprawdę go znali. Po książce o Witkacym („Mahatma Witkac”) było jako tako, choć zaczęły się już podnosić głosy przeciwne. Zabrali się za mnie poloniści, iblowcy, którzy mnie nie znoszą, bo moje żywe, pełne nowych faktów biografie są zagrożeniem dla ich nudnych, nadętych polonistycznych prac, w których analizują, interpretują twórczość. Potworną nagonkę wywołał natomiast „Czarny ptasior”. Powstała nawet praca magisterska na ten temat: „Joanna Siedlecka i jej przeciwnicy”. Kiedy pisałam „Ptasiora” IPN jeszcze nie istniał. Poszłam więc do Biblioteki Domu Literatury, przeczytałam teczkę Kosińskiego. Był w niej m.in. wycinek ze „Słowa Ludu”, gdzie miejscowy dziennikarz rozmawiał z tymi, którzy z narażeniem życia pomogli rodzinie Kosińskich. Pojechałam tam, napisałam „Ptasiora” i zaczęły się ataki. Główny ton nadała oczywiście „Gazeta Wyborcza”. Michał Cichy i Tadeusz Komendant pisali o mojej książce, że jest obrzydliwa, zorganizowano też „gniew ludu” – drukowano listy oburzonych czytelników. Rozpoczęła się klasyczna nagonka, w której operowano wyłącznie epitetami. Zmarły niedawno Henryk Dasko wyzywał moją książkę od nikczemnych, Janusz Majcherek pisał, że to bagno... Dopiero gdy powołał się na mnie Amerykanin James Sloan, biograf Kosińskiego, flekujący mnie zaczęli wyraźnie słabnąć.

W normalnym kraju takie książki byłyby nagradzane, a już na pewno dyskutowane. Skąd ta zaciekłość ataków na książki i teksty, w których po prostu zajmowała się pani biografiami polskich pisarzy?
Ich biografia to pomieszanie wielkości i małości. Rzeczy heroicznych i upokarzających. Prawdziwy biograf powinien być na to przygotowany. I musi odważyć się o tym pisać. Bez filtrów, zamiatania pod dywan. Tymczasem u nas jest zwyczaj obcinania głowy tym, którzy przynoszą złą, a raczej prawdziwą wiadomość. Ataki nie są jednak bolesne, jeżeli wie się, że napisało się prawdę. Najgorsze dla pisarza jest milczenie. Moim zdaniem najbardziej perfidne. Dotyczyło to - ku memu zaskoczeniu - wyłącznie „Obławy”.

To była właściwie pierwsza tak obszerna książka o literaturze polskiej oparta na materiałach IPN. Kiedy postanowiła pani ją napisać?
Gdy tylko powstał IPN, czułam, że tam będzie coś dla mnie. Większość materiałów, które znajdują się w Bibliotece Domu Literatury, to kupa PRL-owskiego kłamstwa. Na przykład sekretarka, która protokołowała przebieg zjazdu pisarzy, od razu miała cenzora w sobie i pewnych słów, krytycznych wystąpień w ogóle nie zapisywała. Na początku miałam pewne problemy z dotarciem do akt. Myślałam, że od razu je dostanę, ale okazało się, że muszę mieć projekt, pismo, pieczątki. To było jeszcze za Kieresa.

Kiedy zaczęła pani przeglądać dokumenty IPN-owskie?
"Obławę" wydałam w 2005 roku, więc ze dwa lata wcześniej, w 2002, rozpoczęłam mój projekt badawczy dotyczący losów pisarzy represjonowanych w PRL. To było szukanie nie agentów, tylko prawdy. Zaczęłam od Jerzego Brauna, poety, filozofa, redaktora "Tygodnika Warszawskiego", skazanego w 1948 roku na dożywocie, bitego w śledztwie. Gdy dostałam materiały, rozpłakałam się, bo było tego z kilkanaście tomów, a jeszcze doszły i mikrofilmy.
Nie wiedziałam, jak się w ogóle za to zabrać, pomyślałam, że tego nie przerobię, bo każdy tom, każdy papierek miał znaczenie, był w nim przecież ludzki dramat. Ale powoli zaczęło mnie to bardzo wciągać, dostawałam kolejne materiały i powstawała książka. Z trudem, bo dopiero teraz jest w IPN sprawniej, szybciej, ale wówczas... O wielu represjonowanych pisarzach nie napisałam, bo nie otrzymałam materiałów, na które czekało się minimum pół roku.

Pisała też pani w innej atmosferze niż obecne zainteresowanie lustracją. W "Obławie" wspomina pani niemal pustą salę czytelni IPN, w której pracowała. Ale historycy literatury nadal nie garną się do tych materiałów. Może wiedzą, że nie spotkają ich za to pochwały, lecz wręcz odwrotnie?
Oczywiście, a poza tym to praca niemalże benedyktyńska. Trzeba się poświęcić, napracować, bo część dokumentów to rękopisy, które trzeba czytać przez lupę, ale naprawdę mnie to wciągnęło. Zachowane w IPN dokumenty dotyczące środowiska pisarskiego w PRL uważam za wiarygodne, bezcenne, nie sposób już pisać bez nich o tamtej epoce.

Zatem praca nad "Obławą" zmieniła pani wiedzę o życiu literackim w PRL?
Ogromnie! Przede wszystkim o skali inwigilacji i manipulacji, jakim je poddawano. Zajmowałam się też Związkiem Literatów Polskich, spotkałam się z negatywną reakcją wielu jego członków, kolegów po piórze, bo zburzyłam ich heroiczną, białą legendę Związku. To nie było bowiem tylko tak, że SB łamała, inwigilowała pisarzy, niszczyła, bo to przydawałoby im nawet jakiegoś blasku, światła, ale okazało się, że SB nie robiła tego sama, bo nie mogła. Pomagały jej w tym zarządy główne, literaci u władzy, establishment, który eliminował niepokornych. Choć najczęściej nie chodziło wcale o literaturę, ale o mieszkania, władzę, pozycję, wyjazdy. Dyspozycyjni literaci byli w PRL promowani, nagradzani, mieli mieszkania w alei Róż lub tylko na Iwickiej - naprawdę wspaniałe życie, a gdyby nie PRL, wielu z nich dzisiaj nie byłoby w ogóle literatami. I dlatego ta walka była naprawdę ostra.

Opisuje pani wstrząsającą sprawę katolickiego poety Wojciecha Bąka, represjonowanego w latach 50. także przy współudziale kolegów pisarzy.
Literaci byli niszczeni rękami literatów, ci z SB, z partii czy MSW wydawali tylko polecenia. Związek Literatów Polskich był sterowany do stopnia wręcz surrealistycznego. Naturalne, że nie zawsze i do końca scenariusz się udawał, bo w ZLP tworzyła się coraz silniejsza grupa opozycyjna, skupiająca niedoceniane, zapomniane postacie, o których napiszę, na przykład Paweł Hertz.

Czy nie jest tak, że niechęć szeroko rozumianego środowiska literackiego wobec lustracji po 1989 roku miała swe źródła w niechęci do przypominania o takich sprawach jak Bąka i burzenia tego, co nazywa pani białą legendą.
Na pewno, bo opozycja w ZLP była niewielka i obławy na niepokornych pisarzy, inicjowane przez SB, popierali też na ogół koledzy z zarządów głównych, którzy dziś nie życzą sobie przypominania tych spraw. Rządzący Związkiem Literatów stanowili właściwie ramię władzy, co bardzo mnie zaskoczyło, tak samo jak niechęć do ujawniania wiedzy o tamtych sprawach. Więcej wiemy o represjach wobec Brodskiego czy Achmatowej niż Bąka, Grzędzińskiego lub Iredyńskiego. A przecież dałam przykłady najbardziej spektakularne, które kończyły się więzieniem, "psychuszką". Historia polskiej literatury po roku 1945 jest zresztą bardzo dramatyczna. Proszę spojrzeć, jak przedwcześnie umierali, średnia wieku to czterdzieści, czterdzieści parę lat. Nazywano ich "kaskaderami", ale winna była wyłącznie PRL.
O tym się jednak nie mówi, nie zna się też tych nazwisk, nie wie się, że istnieli tacy pisarze jak Bąk, Grzędziński, świetny felietonista. Ich biografie są w ogóle nieznane, nie weszły do społecznej świadomości, choć stanowią materiał na film sensacyjny. Ale myślę, że to się powoli zmienia. Z tego, co wiem, w IPN rusza projekt lustracji środowiska artystycznego, dziennikarskiego i pisarskiego. Stąd właśnie to milczenie albo ataki broniące literackie status quo.

Sprawa, która stała się powszechnie znana dzięki pani, dotyczy drugiej żony Pawła Jasienicy, która donosiła na niego do SB. Wiemy również o roli, jaką odgrywał w środowisku literackim Kazimierz Koźniewski. Z SB współpracował nie tylko Andrzej Szczypiorski, ale - jak się ostatnio dowiedzieliśmy - Henryk Grynberg. Jak liczna była agentura w wśród pisarzy?
Dopiero teraz można się tym zajmować, wcześniej było bardzo trudno o materiały o tajnych współpracownikach. Nie dostałam nawet teczki Jasienicowej, ponieważ donosiła do końca. Ale oprócz niej było kilku bardzo ważnych TW, którzy pozostawali na usługach przez 20, 30 lat, właściwie całe życie. Nena Jasienicowa była mało istotna, tak naprawdę została trochę sprzedana, rzucona na pożarcie. O wiele groźniejszy od niej był np. TW "33", czyli Koźniewski, który kablował nie tylko na literatów, ale też na polskie ikony: środowisko Szarych Szeregów, na ludzi takich jak Aleksander Kamiński czy Władysław Broniewski. Donosił o każdym ich kroku. Środowisko literackie tak bardzo dla władzy ważne było oczywiście intensywnie inwigilowane, manipulowane, prowadzone.

Można powiedzieć, że pani jako biografistka jest po trosze ze szkoły Boya, a jednocześnie - co znowuż jest paradoksem - po 1989 roku była pani atakowana przez środowisko, które się mocno do Boya przyznawało.
Nie jestem wielką zwolenniczką Boya, ale rzeczywiście było go u nas za mało. Myślę też jednak, że atakuje się mnie, bo jestem niczyja, nie trzymam z żadnym pismem, z żadną grupą. Osobę samotną dopaść łatwiej i bezkarniej. Cezary Michalski w "Europie" zauważył, że moja książka o Herbercie wzbudziła agresję obu obozów: "krytycznego" i "heroicznego". W tym drugim za to, że nie dostałam od nich "zgody" na pisanie o nim. I to prawda, ja się nigdy nikogo o żadną zgodę nie pytam. Mnie nie obchodzi i nie odstrasza, że Herbert jest własnością pani Katarzyny i "Zeszytów Literackich". Może dlatego jestem dla wielu swego rodzaju intruzem? Ale myślę, że dla moich czytelników, którzy są najważniejsi, to bardzo dobrze. To znak, że moje książki są niezależne i "pod nikogo". Praca biografa opierającego się na świadkach i archiwach nie musi być lubiana. Ma przybliżać prawdę, jakakolwiek by ona była.

*Joanna Siedlecka, reporterka, pisarka. Jest m.in. autorką sześciu głośnych reporterskich biografii: "Jaśnie Panicz" o Witoldzie Gombrowiczu, "Mahatma Witkac" o Witkacym, "Czarny ptasior" o Jerzym Kosińskim, "Pan od poezji" o Zbigniewie Herbercie, a także "Wypominki" i "Wypominków ciąg dalszy" - o zapomnianych postaciach polskiej literatury, m.in. Stanisławie Rembeku, Jerzym Krzysztoniu, Małgorzacie Hillar. Laureatka wielu nagród, m.in. Księcia Reporterów Ksawerego Pruszyńskiego (1976), Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (1978 i 1980), nagrody literackiej im. Leszka Proroka (2000), a także dwukrotnie Warszawskiej Premiery Literackiej - za "Jaśnie Panicza" i "Pana od poezji"



































Reklama