Poglądy o upadku Józefa Oleksego wydają się mocno przesadzone. Nie musiał - jak dygnitarze ery stalinowskiej - oddać przepustki do kremlowskiej stołówki. Na spotkanie ze mną umówił się w biznesowej knajpie najwyższej klasy.

Urodziwe hostesy pokazywały nam drogę, tytułując Oleksego premierem. Widać, że to nadal jego świat. Że nie da się z niego wyrzucić. Ale zza maski dobrodusznej wesołości wyziera smutek.
"Czy jest pan pechowcem?" - pytam. "Tak" - pada natychmiastowa odpowiedź.

W grudniu 1995 roku jako premier został oskarżony przez ekipę Wałęsy o szpiegostwo. Zrobiono z niego symbol uwikłań dawnego systemu. Miał wtedy spytać z goryczą partyjnych kolegów, ludzi o podobnej przeszłości: "Dlaczego właśnie ja?"

Dziś to pytanie powraca. Czy to nie mogło się zdarzyć komuś innemu? Oleksy nie stawia go politykom postkomunistycznej lewicy, bo ci go unikają. I odmawiają komentarzy pod nazwiskiem.
"Teraz rozumiem, co on mógł nagadać Ałganowowi" - mówi ze złością znany niegdyś polityk SLD. A przecież obrona "Józka" jak niepodległości integrowała w swoim czasie Sojusz. Przynajmniej na pozór.
Czego symbolem jest Józef Oleksy? Arogancji władzy czy zaplątania we władzę osoby, której losy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej. Zakłamania odsłoniętego przypadkiem? Czy ludzkiej twarzy, którą zdarza się pokazać najbardziej uwikłanemu we własną formację politykowi?

Chiński masaż
Z łatwością można wskazać najlepsze czasy Józefa Oleksego. Po latach niepewnego politykowania na granicy epok nadszedł moment triumfu. Jak wspomina ówczesny polityk Unii Demokratycznej, u schyłku Sejmu kontraktowego w 1991 roku niepewny ponownego wyboru Oleksy dopytywał się kolegów z solidarnościowej strony, czy mogliby go zrobić ambasadorem. W dwa lata później zasiadł na fotelu marszałka Sejmu. Miał 48 lat.

Szczerze powtarzał namaszczone slogany, że to wokół niego będą zawierane ponadpartyjne kompromisy. Tylko nietaktowni KPN-owcy przypominali czasami, że to dawny PZPR-owski kacyk. Sam chyba o tym zapominał. Uwielbiał celebrę. Miał pretensję do telewizji Walendziaka, że za mało go pokazuje. - Jestem jeszcze młody, nie dam się zamknąć w gmachu Sejmu, jak marszałek Chrzanowski! - krzyczał do ludzi ze swego otoczenia.

W 1994 roku poleciał do Chin. Szczęśliwy, popijał whisky z biznesmenami i dziennikarzami już na pokładzie samolotu. W Pekinie kroczył jak król po czerwonym dywanie. A wieczorem - wspomina jeden z uczestników wyprawy - zapragnął mieć jeszcze więcej. Wyczytał w karcie usługę "chiński masaż". Wyprawił żonę na zakupy i złożył zamówienie. Jakież było jego zdumienie, gdy do pokoju przyszła stara Chinka. Kazała mu się położyć na podłodze i skakała po jego grzbiecie.

Dlaczego to właśnie on został sfotografowany, gdy raz jeden ukląkł dyskretnie w katedrze częstochowskiej? Dlaczego to jego nagrano przypadkowo, gdy po wywiadzie w Radiu Zet naśmiewał się do Moniki Olejnik z premiera Millera? Dlaczego jego proces lustracyjny trwał wiele lat, gdy tylu kolegów z jego środowiska się wywinęło? Dlaczego wreszcie on został nagrany przez Gudzowatego?

Kłopoty prześladowały go zresztą od zawsze. W 1989 roku został posłem PZPR na Sejm kontraktowy. Spotkał go wówczas Jerzy Jachowicz. Oleksy zetknął się z nim jeszcze w latach 70. jako przewodniczący Ogólnopolskiej Rady Młodych Naukowców. Ten przygodny znajomy był potem w latach 80. w solidarnościowej opozycji, wyrzucono go z pracy. Teraz pracował jako dziennikarz "Gazety Wyborczej".
Świeżo upieczony parlamentarzysta zaprosił dziennikarza do gabinetu, gdzie poskarżył się: "Ileż to ja miałem kłopotów przez te lata. Wyobraź sobie, za piętnowanie różnych nieprawidłowości zesłano mnie w 1987 roku do Białej Podlaskiej na pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego".

Ministrant z Nowego Sącza
Wzdychanie Józefa Oleksego nad samym sobą ma więc długą tradycję. Gdyby spróbować sprowadzić jego narzekania do jednego zdania - najbardziej pasowałoby z wystąpienia sejmowego po tym, jak Milczanowski oskarżył go o szpiegostwo. "Skrzywdzono człowieka ciężko dla Polski pracującego" - skarżył się.

Może jednak Oleksy ma rację, bo w jakiejś mierze był igraszką historii. Tomasz Nałęcz, polityk lewicy, zauważa: "Gdyby mu nie zlikwidowano niższego seminarium duchownego, byłby dziś zapewne arcybiskupem".
Tak naprawdę nie był nawet klerykiem. Zaczynał jako ministrant. "Szef ministrantów w parafii" - prostuje z godnością. Jego katolicka szkoła średnia w Tarnowie dawała tylko możliwości wybrania stanu duchownego. Posłała go tam matka, wdowa po ubogim rzemieślniku z Nowego Sącza. Szkoła została zamknięta przez władze, gdy Józek miał rozpocząć klasę maturalną - w 1963 roku. Był pilnym i zdolnym uczniem, a przecież musiał szukać w panice liceum, które go przyjmie. Zlitowała się szkoła w Tarnowie.

"Komuna zrobiła wielkie głupstwo, tak postępując z katolicką szkołą" - gorączkuje się jeszcze dziś. Widać, że szczerze. Nawet po latach wyróżniał go na tle jego środowiska szczególny stosunek do religii. Choć - jak mówi - sam nie praktykuje, jednak wiele razy nawoływał lewicę, aby powstrzymała się od ostrego antyklerykalizmu. Jako sekretarz w Białej Podlaskiej wydał sporo pozwoleń na budowę kościołów i przyjaźnił się z tamtejszym biskupem. W latach 90. nie tylko naraził się na drwiny tygodnika "Nie", klękając w częstochowskim sanktuarium, ale zagłosował przeciw jednej z wersji ustawy pozwalającej na aborcję. Ogłosił zaraz, że się pomylił. - Uległ odruchowi serca - twierdzili koledzy z SLD.

Chyba nie mogło być inaczej, Oleksy to syn ziemi nowosądeckiej. Krewny polityka Łukasz Pawłowski, syn wiceprzewodniczącego kolejarskiej "Solidarności" i do niedawna asystent Jana Rokity, nie znał przez lata wuja. Dziś Pawłowski opowiada: - To biedny region, w którym żyło się ciężej niż w Warszawie. Lud nie lubił tam czerwonych i do dziś głosuje raczej na prawicę. Pamiętam jak już w latach 90. spotkaliśmy się wreszcie na rodzinnym obiedzie. Mj mały braciszek zawołał: "O, to nasz wujek, komunista".

Współczesny Oleksy zastanawia się: "Może mój dzisiejszy los to kara Boża za zamknięcie tamtej szkoły?"

Luzacy z ZSP
Aby odmienić swój los ówczesny, wybrał handel zagraniczny w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie. Spotkał tam wielu słynnych potem kolegów: Marka Borowskiego, Leszka Balcerowicza, Henrykę Bochniarz, Dariusza Rosatiego, Jerzego Kropiwnickiego. Wszyscy - łącznie z dzisiejszym prawicowcem Kropiwnickim - działali w Zrzeszeniu Studentów Polskich. Sam Oleksy zaczął robić w ZSP karierę. Stąd zaś tylko krok do wstąpienia do PZPR.

Był do tego namawiany przez władze wydziału. Przyjęto go, mimo że co wieczór w akademiku odmawiał pacierz (zamiast - jak sam mówi - "chlać wódę") i nie zgodził się zrezygnować z wiary. "Wy, towarzyszu Józefie, nie będziecie o tym mówić, a my pytać" - znaleziono kompromisowe wyjście, typowe dla PRL - choć nie zawsze.

Oleksy uwielbia idealizować tamten okres. I dzielić współczesną lewicę postkomunistyczną według tamtych kryteriów. "My, z ruchu studenckiego, byliśmy wyluzowani, demokratyczni, uwielbiający kulturę" - zapewnia. "Oni, ze Związku Młodzieży Socjalistycznej, to ludzie w czerwonych krawatach, nawykli do dyscypliny" - dodaje z poczuciem wyższości.

"My" to między innymi Oleksy, ale także Aleksander Kwaśniewski, Marek Siwiec, Wiesław Kaczmarek i Włodzimierz Czarzasty. "Oni" to Leszek Miller, Krzysztof Janik, Jerzy Jaskiernia, Jerzy Szmajdziński. - Miller nieraz powtarzał: "Z tymi rozmemłańcami z ZSP nie da się nic zrobić" - relacjonuje Oleksy.

"To wydumany podział" - ocenia Krzysztof Janik, który nie chce powiedzieć o Oleksym słowa więcej. Janik ma rację. To tylko subiektywna wizja, która ani nie jest fotografią dziejów dwóch młodzieżowych proreżimowych grup, ani nie wyjaśnia dzisiejszych podziałów na lewicy. Zważywszy choćby na wojnę Oleksego z Kwaśniewskim.

Trzeba jednak przyznać, że samoocena Oleksego jako popularnego działacza, życzliwego dla innych studentów, nie tylko tych prorządowych, nie jest wyssana z palca. Potwierdza ją pisarz Michał Komar, jego kolega z wydziału, wyrzucony z uczelni podczas studenckich protestów w marcu 1968 i następnie przywrócony z wielkim trudem po roku. "Józek był sympatyczny i lubiany" - zaświadcza. "Wielu kolegów z młodzieżowych organizacji mnie sekowało, natomiast on nie przechodził na drugą stronę ulicy, gdy mnie zobaczył. Przeciwnie, starał mi się pomóc. Według swoich możliwości".

Król życia
Po studiach, w czasach Gierka, Oleksy działał nadal w ruchu studenckim, pracując równocześnie naukowo. W końcu jednak dał się namówić do pracy w Komitecie Centralnym PZPR. - Nie przeszedłem typowej drogi aparatczyka, byłem specjalistą wziętym z uczelni - broni swoich wyborów w tonie typowym dla tamtych czasów. "Chciałem przesycić system zdolnymi ludźmi i racjonalnymi pomysłami".

Dalej padają znane nazwiska i banalne tłumaczenia. Wyrzucił go z pracy w aparacie KC w 1981 roku znany z dogmatyzmu Walery Namiotkiewicz, dawny sekretarz Władysława Gomułki. Ale zaraz potem przygarnęli do pracy dla rządu wicepremier Mieczysław Rakowski i rzecznik rządu Jerzy Urban. A po zjeździe PZPR latem 1981 został szefem Biura Centralnej Komisji Rewizyjnej, która miała pilnować realizacji uchwał partii. Jak zapewnia, wierzył w reformę gospodarczą, w racjonalizację systemu. Manifestacje przeciw stanowi wojennemu obserwował z okien "Białego Domu" przy Alejach Jerozolimskich. Zapewnia, że "bez wrogości", tylko co to zmienia? W 1986 przegoniono go raz jeszcze z KC, ale już w 1987 generał Jaruzelski wezwał: "Towarzyszu Józefie, musicie przejść przez teren. Terenem okazała się Biała Podlaska".

Oleksy w PRL-u czuł się jak pączek w maśle, a jednak - jak inni liderzy SLD - skorzystał na zmianie ustroju. W Sejmie kontraktowym pod nieobecność ważniejszych - Kwaśniewskiego czy Millera - stał się nagle czołowym parlamentarzystą lewicy. Jego wystąpienia, choć z lekka skażone nowomową PZPR-owskiego działacza, okazały się popisami krasomówstwa. Pojawiał się w kolejnych prasowych rankingach na najlepszego sejmowego mówcę. Lubił to.

Czy stał się reformatorem? "Bywał u nas, ale bywał wszędzie" - relacjonuje jeden z twórców reformatorskiego Ruchu 8 Lipca Tomasz Nałęcz. "W 1991 roku razem ze mną i z Włodzimierzem Cimoszewiczem stawiał już na forum Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej kwestię moskiewskich pieniędzy. Czy z odruchu szlachetności, czy z przekonania, że mu się to opłaci? Nie wiem. Ale kiedy ja odchodziłem z SdRP, został na moje miejsce wiceprzewodniczącym, i zajął mój gabinet na Rozbrat".

Choć, jak zapewniał ostatnio w wywiadzie dla DZIENNIKA, do SdRP przystąpił trochę przypadkiem, szybko zawarł sojusz z Aleksandrem Kwaśniewskim. Marginalizowali wspólnie kojarzonego z twardą linią Leszka Millera. Ociosywali beton. Już nie odmawiał pacierzy, a przepijał polityków innych partii w sejmowej restauracji. Po latach, słuchając o kłopotach prezydenta Kwaśniewskiego na cmentarzu w Charkowie, powie znacząco: "MNIE by się to nie przydarzyło".

Funkcja marszałka sprawiała mu największą przyjemność. Funkcja premiera, którą obdarzono go w 1995 roku w następstwie rozgrywki między SLD, PSL i Wałęsą, to z kolei ukoronowanie jego kariery. Jan Rokita do dziś uważa go za jednego z lepszych szefów rządu ogarniającego sprawy państwa. Nie wszyscy zachowali aż tak jednoznaczne wspomnienia jego rocznego urzędowania. "Bałaganiarz, miał kłopoty z organizowaniem pracy innych" - relacjonuje jego współpracownik w rządzie. Zaraz jednak dodaje: "I tak był lepszy niż jego poprzednik, chorobliwie zamknięty w sobie Waldemar Pawlak, i jego następca Włodzimierz Cimoszewicz, który przyjeżdżał do pracy z rodzinnej Kalinówki w poniedziałek po południu, a uciekał w piątek".

Bywał krytykowany, zwłaszcza za politykę kadrową, która polegała na promowaniu swoich towarzyszy z organizacji młodzieżowych. Ale i tym razem Oleksy miał drugą twarz. Dawny kolega Michał Komar poprosił go jako szef Związku Wydawców Prasy o interwencję w sprawie cła na farby drukarskie, które utrudniało życie gazetom. "Zaprosił mnie w niedzielę do Urządu Rady Ministrów, wezwał PSL-owskiego ministra Jacka Buchacza i kazał mu to zmienić" - relacjonuje Komar. Nawet jeśli było w tym coś mocno teatralnego, rolę Oleksego jako ludzkiego pana trudno zganić.

Reaktywacja
Dla takiego człowieka oskarżenie o szpiegostwo musiało być szczególnym ciosem. Moment załamania pamięta Łukasz Pawłowski pracujący wówczas w Sejmie. "Szedł korytarzem i miałem wrażenie, że wszyscy starają się na niego nie patrzeć. Podszedłem do niego jako jedyny" - wspomina Pawłowski.

Oskarżenie o kłamstwo lustracyjne dało Oleksemu okazję do nowych skarg i protestów. Równocześnie padł ofiarą własnej formacji. To prawda - początkowo skupiła się ona wokół niego powierzając mu funkcję szefa SdRP. Ale już w 1997 roku Miller tworząc nową partię - Sojusz Lewicy Demokratycznej - wyeliminował Oleksego z władz. Liderzy urzędowali w budynku na Rozbrat na piętrze chronionym fotkomórkami. Do jego małej klitki mógł wejść każdy interesant z ulicy.

Rokita powiedział kiedyś, że nie będzie dobrym politykiem ktoś, kto nie przeżył goryczy porażki. Oleksy, mając sporo czasu, zaczął się spotykać z każdym, kto miał na to ochotę. Nawet pszczelarze związani z SLD byli przez niego podejmowani w obskurnych salkach partyjnej centrali. Słuchał, kiwał głową, radził. "Pławił się w kontaktach z ludźmi" - tak opisywał to w 2003 roku Ryszard Kalisz.

Wyrzekł się wielkopańskich manier, ba, okazywał cierpliwość. "Kiedyś na spotkaniu z mazowieckim sejmikiem wojewódzkim lokalny działacz oznajmił, że zna tajny plan zniszczenia Polski. Oleksy uprzejmie poprosił o jego przedstawienie. Kiedy delegat nie chciał, Oleksy wyszedł z nim do kuluarów" - opowiada samorządowiec z okręgu siedleckiego, który raz za razem wybierał Oleksego.

W 2001 roku, gdy Miller został premierem, Józef Oleksy przechadzał się po Sejmie. Dopadli go dziennikarze, pytając, czy to prawda, że zaproponowano mu stanowisko szefa Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. Przyjęcie przez byłego premiera tak niskiej funkcji wymagającej złożenia mandatu poselskiego byłoby wystawieniem policzka na zniewagę. Ale Oleksemu, choć zaprzeczył, nie drgnęła nawet powieka. "W czasach świetności reagował boleśnie na każdą krytykę. A potem okazał się człowiekiem o ogromnej woli przetrwania" - wspomina jego dawny asystent, a potem rzecznik premiera Millera Michał Tober.

Umiejętność czekania w końcu zaowocowała sukcesami. Przy słabnącym Millerze został owacyjnie przyjęty jako lider mazowieckiego SLD. Potem powierzono mu tekę ministra spraw wewnętrznych. Wreszczie spełniło się jego największe marzenie - powtórne marszałkowanie w Sejmie. Już wtedy, gdy SLD sięgał dna niepopularności.

Przyjaciel wszystkich

Równocześnie Oleksy dokonał może jeszcze większej sztuki - stał się znów wiarygodny dla innych ugrupowań. Choć sam byłem świadkiem, jak w kuluarach sejmowych w grudniu 1995 roku posłowie Unii Wolności nawracali się na antykomunizm, poruszeni wizją jego biesiad z rosyjskim szpiegiem.

Jeśli Lech Kaczyński uściskał się z nim serdecznie wkrótce potem, to dlatego, że widział w Oleksym ofiarę prowokacji Wałęsy. Ale to nie tłumaczy komplementów Rokity ani sugestii Jarosława Kaczyńskiego w 2003 roku, że rząd Oleksego, inaczej niż Millera, zostałby dobrze przyjęty przez opozycję. Przypomnijmy - chodziło o polityka oskarżanego o współpracę także z polskimi służbami specjalnymi PRL.
Chwalili go, żeby zrobić na złość Millerowi- zżyma się polityk SLD. Czy tylko? Wielu ludzi z różnych partii lubiło go i dużo wcześniej, i teraz.
Miły, dowcipny człowiek - mówił zawsze antykomunistyczny poseł, dawniej ZChN, a dziś PiS, Marian Piłka, też z okręgu siedleckiego. Przemawiali kiedyś obaj na spotkaniu z wyborcami. Czas czerwonych się skończy - wołał pryncypialny Piłka. Panie pośle, na tym słońcu obaj będziemy niedługo czerwoni- dobrodusznie dogadywał Oleksy.

Dogadywał i rozbrajał. W niedzielnym programie Moniki Olejnik Śniadanie Radia Zet przez dłuższy czas z Janem Rokitą i Bronisławem Geremkiem spotykał się tam przy zastawionym stole Leszek Miller. Szef SLD traktował te spotkania jak ciężką pracę. Gdy został premierem, w radiowym studiu zastąpił go Oleksy. I zaczęły się pogaduszki o jajeczkach i chrzanie - wspominał Rokita.

Była to postawa niepraktyczna, gdy Miller prowadził wojnę totalną - najpierw z AWS-owskim rządem, a potem z prawicową opozycją. Ale gdy lewica potrzebowała bardziej ludzkiej twarzy, Oleksy był jak znalazł.
Tkanie kompromisów ułatwiała obrotowość poglądów Oleksego. Na początku lat 90. uchodził za polityka lewicy, który prywatnie przemawia prawie jak ZChN-owiec. Podkreślanie wartości narodowych pozwoliło mu znajdować wspólny język z ludowcami w koalicji. Drażniło to Kwaśniewskiego i nie pozwoliło Oleksemu - jako jedynemu liderowi SLD - pozyskać nigdy sympatii Adama Michnika. Ale szukając dla siebie miejsca pod rządami Millera, Oleksy wychodził sobie przewodnictwo sejmowej Komisji Integracji Europejskiej. Stał się specjalistą od kolejnej, tym razem unijnej, nowomowy. Atakował Millera z pozycji zwolennika większej integracji europejskiej.

Jego kokieteria, upodobanie do słownych igraszek z ludźmi, pewna miękkość nie jest trickiem. W każdym razie nie tylko. Ale dorobił do tych swoich cech ideologię. Można osiągnąć w podstawowych sprawach kompromis, a spierać się tylko o barwę nitki przy koszuli- mówi obrazowo. W kraju rozdzieranym ideologicznymi i politycznymi sporami formuła trudna do osiągnięcia, ale wygodna. Zwłaszcza dla byłego ministranta z komunistycznego aparatu.

Równocześnie ta miękkość przynosiła mu całkiem już realne korzyści. W 1993 roku wygrał wyścig wewnątrz klubu SLD o fotel marszałka z Włodzimierzem Cimoszewiczem. Liczyła się również opinia innych klubów. Oleksy prawie nie wychodził z pokoiku Unii Pracy, kokietując Ryszarda Bugaja. W tym samym czasie Cimoszewicz ledwie zauważał tego lidera UP na korytarzu. Do dziś Bugaj mówi o Oleksym krytycznie, ale życzliwie.
W 2005 roku, gdy lewica zaczęła naciskać, aby Oleksy skazany jako kłamca lustracyjny ustąpił z fotela marszałka, w sukurs przyszedł mu nieoczekiwanie... Roman Giertych. Zaproponował procedurę, która formalnie pozwalałby objąć przewodnictwo Sejmu wicemarszałkowi z PSL Józefowi Zychowi. Była na tyle skomplikowana, że Oleksy mógłby jeszcze urządować przez wiele tygodni. Jednak inne partie to udaremniły. Po kątach szeptano, że Oleksego łączy z Giertychem... wspólna niechęć do Kwaśniewskiego.

Samotny
To właśnie pokazuje największy paradoks roli, jaką odgrywał przez lata Oleksy. Dobrze żyjąc ze wszystkimi, padł ofiarą własnej nieugruntowanej pozycji w Sojuszu.

Niewątpliwie był jednym z trzech jej historycznych liderów - oprócz Kwaśniewskiego i Millera. Inni, łącznie z Cimoszewiczem, odgrywali taką rolę tylko momentami. Tyle że i Kwaśniewski, i Miller mieli swoje grupy polityczno-towarzyskie. Oleksy takiej grupy nie miał. Nawet ludzie, którzy zaczęli robić karierę u jego boku, tacy jak Lech Nikolski, Michał Tober i Andrzej Szejna, opuszczali go - dla Millera lub Kwaśniewskiego. Był ulubieńcem partii, ale nie mistrzem.

Dlaczego? Jedni opisują jego osobisty stosunek do ludzi: kapryśny, zmienny.
Nie bierze się go do końca poważnie. To taka trochę maskotka SLD - tłumaczył mi parę lat temu kolega partyjny Oleksego. Dziś większość kolegów skłonna jest przejaskrawiać jego cechy. Nie miał własnych ludzi? Bo zawsze był nielojalny, obmawiał - brzmi chór wielu głosów. Tyle że to skrajna interpretacja wynikła z emocji.

Tak naprawdę cały czas chodziło przede wszystkim o jego relacje z wielką dwójką - Millerem i Kwaśniewskim. Od początku nie było między nimi ludzkiej chemii - zauważa znany poseł SLD. Ale przez lata tworzyli zwarty tercet, mimo kłótni. Pozyskiwali różne grupy wyborców.

Kiedy zaczęło zgrzytać? W przypadku Millera stosunki były napięte od początku. Rówieśnicy, byli pierwsi sekretarze wojewódzcy, a jednak różniło ich wykształcenie i styl. Oleksy uważa Millera za prymitywnego aparatczyka, Miller Oleksego za przemądrzalca, który mnoży niepotrzebne pytania - opisuje działacz lewicy. Incydenty mnożyły się jeden po drugim.

Oleksy wałkował sprawę moskiewskich pieniędzy. Za to gdy fotoreporterzy nakryli go klęczącego w kościele, przypisał to intrydze częstochowskiego posła SLD Grzegorza Lewandowskiego, byłego zomowca bliskiego Millerowi. Konflikt stał się jednak otwarty dopiero po odsunięciu Oleksego na boczny tor.

W przypadku Kwaśniewskiego sprawa była jeszcze bardziej skomplikowana. Oleksy twierdzi, że lubili się na początku lat 90. Wielu świadków temu przeczy, ale do pierwszych poważniejszych napić zaczęło dochodzić w roku 1995. Obaj, choć Oleksy temu zaprzecza, mieli - jak się zdaje - prezydenckie ambicje.

Zaprosił mnie do siebie Józek i mówi: lt;Rozważam kandydowania na prezydentagt; - opowiada polityk SLD. To Kwaśniewski cię zastrzeli - mówię. - I tak mnie zastrzeli - odpowiada on.

Jeszcze większą nieufność zasiała między nimi sprawa Olina. Według ludzi dobrze ich znających Oleksy obwiniał Wałęsę i Milczanowskiego, ale dziwiła go szczególnie wcześniejsza zażyłość Kwaśniewskiego z Marianem Zacharskim, dawnym szpiegiem, który rozpracowywał (albo współorganizował) całą tę aferę. - Przed sejmową komisją badającą aferę Zacharski przyznawał, że jedynym politykiem, którego dobrze zna, był Kwaśniewski - wspomina członek tamtej komisji Ryszard Bugaj.

Potem dochodziło między nimi nawet do przejściowych sojuszów (na przykład w 2003 roku Kwaśniewski namawiał Oleksego do kandydowania przeciw Millerowi na zjeździe SLD), ale prawdziwego porozumienia już nie osiągnięto. Dziś Oleksy obwinia Kwaśniewskiego o swoją eliminację z władz partii i z list wyborczych. Pytany, czy czuł się samotny w SLD, przytakuje.
Nie chciałem organizować swojej grupy, żeby nie wejść w drogę Olkowi - wyjaśnia.

Te spory skazywały byłego premiera na pozycję wiecznego kontestatora. Był gotów spierać się z własnym przemówieniem sprzed godziny, jeśli zapomniał, że to jego - opowiadają koledzy. Tyle że ograniczał się do takich ogólników jak zmiana stylu rządzenia czy konieczność dyskusji wewnątrzpartyjnej. Przypisywał Millerowi (a ukradkowo i Kwaśniewskiemu) dyktatorskie metody, ale nie wiadomo, w imię czego się buntował. To już Miller potrafił zaryzykować, zgłaszając kontrowersyjny dla lewicy pomysł poparcia podatku liniowego. Oleksy - nigdy. Z drugiej strony odsunięcie go pod pretekstem walki z wypaczeniami milleryzmu było jednak cokolwiek absurdalne, w sytuacji, gdy Krzysztof Janik czy Jerzy Szmajdziński - prawdziwi wielkorządcy tamtej ery - znaleźli miejsca na listach wyborczych.

Te wszystkie doświadczenia wzmacniały w nim stare rozżalenie o to, że SLD nie zrobiło w czasie sprawy Olina wszystkiego, aby go bronić. Czy słuszne? Politycy lewicy byli raczej oskarżani, że bronią go zbyt mocno i na zapas. Rozgoryczenie bywa dla polityka złym doradcą. I jest ludzkie.

Świadek oskarżenia

Ale niezależnie od tego, czy Oleksy prawidłowo oceniał wydarzenia czy nie, i tak był skazany na porażkę. Stawał się postacią anachroniczną. Po pierwsze, jako dinazaur dawnej epoki. To prawda, swoimi dowcipami i dialogami o chrzanie pomógł przejść postkomunistom przez Morze Czerwone nie mniej niż Kwaśniewski (porównany za to przez Zbigniewa Siemiątkowskiego do Mojżesza). Ale słusznie czy nie uczyniono go symbolem aparatczyka, podczas gdy były prezydent wciąż robi za młodego i obciążonego niczym.

Równocześnie Oleksy stał się chodzącym anachronizmem i z innego powodu. To relikt polityki lat 90,. szczególnie pierwszej połowy. Była to polityka zażartych wojen ideologicznych, ale też triumfu osobowości, gdy w cenie był występ na parlamentarnej trybunie i towarzyskie atuty. Dziś dawny singel przestaje być atutem profesjonalnie kierowanej partii. Bywa, że staje się dla niej obciążeniem.

W tej sytuacji Oleksemu pozostała tak naprawdę jedna rola do odegrania: krytyka postępków swoich kolegów. Nawet nie konkretnych afer, ale stylu działania grupy towarzysko-biznesowej, jaką był SLD. Sam nie jest pewnie bez grzechu. Kolejki biznesmenów ustawiały się do drzwi jego kolejnych gabinetów. Nie zawsze dlatego, że z nim studiowali. W 1995 roku to jego żona miała akcje firmy Polisa uznawanej wtedy za symbol nomenklaturowego kapitalizmu. Zupełnie ostatnio Oleksy próbował uprawiać politykę z Włodzimierzem Czarzastym, twierdząc, że nie było afery Rywina. I chyba wiedział, co mówi, przekonując Gudzowatego, że potentat mógł przyjść do niego. On by załatwił to, czego nie załatwili Kwaśniewski i Miller.

Oleksy nie planował wystąpić jako świadek oskarżenia. Ale jego rozgoryczenie umożliwiło mu odegranie takiej roli. Mógłby pójść za ciosem i nie ograniczać się do aluzji. Ale na to, zawsze ostrożny do bojaźliwości, nawet jeśli wyda książkę, chyba się nie odważy.

Ja zaś będę się zastanawiał, z kim tak naprawdę mam (miałem?) do czynienia. Tylko z człowiekiem wciskającym się w szczeliny zapraszające konkiunkturalistów, czy z kimś ocieplającym system autorytarnej dyktatury? Z miłym politycznym egoistą, czy z człowiekiem, kto zastanawia się dziś serio, czy nie spotkała go słuszna kara ļoża za porzucenie ideałów swoich rodzinnych stron.

Ulubiona masowa anegdota o Oleksym to ta, gdy wsiada do taksówki. Pytany o kierunek jazdy, oznajmia: wszędzie mnie potrzebują. Ja jednak wolę prawdziwą historię. Jej bohater został właśnie szefem mazowieckiego SLD. - Mamy do pana mówić baronie? - pytają dziennikarze na korytarzu. - Do mnie się mówi książę - odpowiada Oleksy.
Książę postkomunistycznej lewicy. To także coś. Choć tak naprawdę wolałby pewnie być jej papieżem.