Kiedy byłem w liceum, ekstrawagancki kolega z paczki zapisał się na kurs komputerowy i przynosił do szkoły zużyte karty do programowania (jeśli nie były zanadto podziurkowane, ich lewe strony dobrze służyły jako tradycyjne fiszki). Podczas studiów poznałem przyszłego współautora pierwszego polskiego pisma sieciowego, dziś już legendarnych "Donosów". Potem stałem się posiadaczem komputera, z którego długo korzystałem jedynie jak z nadzwyczaj wygodnej maszyny do pisania. Wreszcie przez redakcję jednej z gazet, w której publikowałem, zostałem przymuszony do założenia konta i wysyłania artykułów e-mailem.

Reklama

Kilka lat temu założyłem własną stronę WWW, choć pamiętam dobrze, że na wieść o pierwszych tego rodzaju stronach wzruszałem ramionami nad próżnością ich właścicieli. Dziś zdarza mi się surfować po sieci, traktuję ją też jako nieocenione źródło wiadomości (choć zdaję sobie sprawę, a raczej doświadczam co chwila, że niemała ich liczba to informacyjne śmieci). Krótko mówiąc: tacy ludzie - jak ja - należą do epoki informatycznej w tym sensie, że nauczyli się używać jej narzędzi i za ich pomocą wkroczyli do przestrzeni wirtualnej. Jednak, z drugiej strony, nie są w niej tubylcami, a raczej imigrantami z przeszłości, w której dominowały: list, encyklopedia, czasopismo kulturalne i rozmowa twarzą w twarz, a ich poruszanie się po węzłach sieci znamionuje maskowana z trudem niepewność.

Wynikająca z tego perspektywa patrzenia na przemiany obyczajowo-technologiczne jest słabością, w której można - jak mi się wydaje - znaleźć pewne aktywa. Sądzę, że widzimy ostrzej zarówno zalety, jak i wady świata, który rodzi się na naszych oczach. Cień melancholii sprawia, że mamy nowe zjawiska z czym porównać. Ewentualne trudności w dogadywaniu się z maszyn wywołują panikę, zaś ułatwienia - euforię, i dzięki temu zostają dobrze zapamiętane. Nowinki przyjmujemy z opóźnieniem, wciąż ucząc się od młodszych od siebie, do których z pewnością należy pierwsze słowo w wynajdywaniu kolejnych sposobów uczestnictwa w wirtualnej społeczności. W rezultacie stosujemy tylko sprawdzone, niewątpliwie przydatne formy; nie my błądzimy w powodzi mód i nie dość przemyślanych pomysłów.

Co widać z tej perspektywy? Przede wszystkim: że zmiany, jakie przyniósł internet, są gigantyczną rewolucją, jedną z najpotężniejszych, jakie znamy z historii. Nie ma żadnej przesady w porównywaniu opracowania w 1991 roku standardu WWW z piętnastowiecznym przewrotem Gutenberga. Ani jeden z komunikacyjnych wynalazków poprzednich stu pięćdziesięciu lat nie miał aż takich następstw w życiu społecznym. Owszem, mówi się, że np. Hitler ze swoim hipnotyzującym głosem i groteskową mimiką mógł odegrać swoją złowrogą rolę jedynie dzięki radiu. Powiedzmy jednak obrazowo: gdyby w wyniku jakiegoś kataklizmu w latach 70. odebrano cywilizacji atlantyckiej telewizję, cofnęłaby się ona o pół kroku w swoim rozwoju – gdyby zaś przestała dziś funkcjonować sieć, nasza cywilizacja stanęłaby na krawędzi rozpadu.

Reklama

Wśród najgłębszych przemian, przyniesionych przez internet, wymieniłbym cztery. Po pierwsze, doszło do bezprecedensowej demokratyzacji kultury, a to w wyniku zatarcia podziału na nadawców i odbiorców komunikatu - a co za tym idzie, do zniesienia wszelkiej narzuconej z góry hierarchii - oraz do faktycznego zaniku cenzury (choć pamiętam oczywiście o wysiłkach Pekinu, by ją ocalić). Nie ma już góry i dołu, jest płaski labirynt, po którym można wędrować bez końca.

Po drugie, świat stał się mały i przejrzysty - w tym szczególnym sensie, który prowadzi do wtórnego powiększenia go i zaciemnienia, skoro w moim laptopie podłączonym do sieci mam do dyspozycji, o ile tylko umiem poruszać się w rzeczywistości wirtualnej i znam wystarczająco angielski, do wszystkich, prawdziwych i fałszywych, doniesień z każdego zakątka ludzkiej rzeczywistości. Ta informacyjna dostępność powoduje rzecz jasna, że ujawniają się ograniczenia mojego własnego umysłu, kres jego przepustowości i pojemności.

Po trzecie, nastąpiło oddzielenie się człowieka od jego fizycznego "ja", gdyż w sieci nie ma żadnych utrudnień dla nieustającego redefiniowania siebie. Co za tym idzie, ograniczeniu ulega ludzka odpowiedzialność za swoją - to prawda, że jedynie sieciową - aktywność. Tyle, że określenie "jedynie sieciowa" należy opatrzyć cudzysłowem, skoro postępująca informatyzacja naszego życia przenosi coraz większą jego część do rzeczywistości wirtualnej.

Reklama

Wreszcie, po czwarte, ludzkość otrzymała narzędzie, którego rozwój, choć błyskawiczny, jest wciąż w fazie zalążkowej i doprawdy trudno przewidzieć, jakie jeszcze możliwości zostaną lada chwila stworzone. A że, jak wiadomo, młode organizmy mają znacznie większą zdolność adaptacji niż stare, między generacjami zieje dziś przepaść, która pochłonęła charakterystyczny dla dwudziestego wieku konflikt pokoleń. Nie ma konfliktu, bo zanika płaszczyzna komunikacji.

Dodajmy, że wszystkie te zjawiska mają, z punktu widzenia człowieka pamiętającego wcześniejszy kształt naszej kultury, głęboko ambiwalentne oblicze. Dobro i zło przemieszane są nie bardziej niż w dotychczasowej historii ludzkości, tyle że ich bezprecedensowe kształty, jak każdy nieoswojony bodziec, przerażają silniej niż dotąd.

Na tym tle takie straty, jak śmierć tradycyjnej epistolografii, wydają się relatywnie nikłe. Czy w istocie umrze również, zaledwie po kilkunastu latach życia, e-mail, zgodnie z logiką przyspieszających wciąż przemian? Sądzę, że zależy to w niemałym stopniu od decyzji tego granicznego pokolenia, do którego sam się zaliczam. Wiadomości "gronowe", które mają zastąpić tradycyjny e-mail, zakładają powstanie społeczności internetowych. To, jak sądzę, integracja z przestrzenią wirtualną większa niż ta, na którą stać imigrantów z przeszłości.

Wygląda na to, że "puls życia" w internecie wciąż nam ucieka. Powiedzmy wyraźnie: starsza generacja próbuje nie dać zamknąć się w rezerwacie - nasze wejście do sieci zostało raczej wymuszone, niż odbyło się spontanicznie. Istnieje jednak - już się rysuje - granica naszych możliwości adaptacyjnych. Spodziewałbym się zatem, że e-mail umrze dopiero wraz z nami.