Letni wieczór. W centrum stolicy w bocznej uliczce podświetlony duży fotogram z rozebranymi panienkami przyciąga wzrok zagranicznych turystów i rodzimych amatorów nocnego życia. Jeden z największych warszawskich lokali go-go co noc zapełniony jest klientami. Niemal samymi mężczyznami. Największy tłok jest przy rurach, które wężowymi ruchami oplatają na pół gołe dziewczyny. Alkohol leje się strumieniami. W takiej atmosferze smakuje podwójnie. W weekendy trudno o miejsce. Nic więc dziwnego, że nocny lokal przynosi stały duży dochód. Jego szef jest tylko właścicielem na papierze. W istocie jest na pensji. Prawdziwym właścicielem jest jeden z bossów mafii pruszkowskiej - Mirosław Danielak, ps. "Malizna". To, że siedzi w więzieniu od jesieni 2000 roku, nie przeszkadza, że na jego konto wpływają zyski z tego lokalu.



Kino domowe przy basenie

Na bandyckim szlaku portfele szybko pęcznieją. Większość polskich gangsterów dorobiła się sporych majątków. Niektórzy ogromnych. Tylko nieliczni, jak szef śląskiej mafii Janusz Trela, ps. "Krakowiak" (siedzi w więzieniu z wyrokiem 25 lat wydanym w zeszłym roku), pozostawili rodzinie jedynie willę. Wszystkie zagrabione pieniądze przepuszczał w kasynach. Ci, którzy podobnie jak "Krakowiak" żyli jedynie chwilą, wydając pieniądze na lewo i prawo, postępowali w myśl powiedzenia: "Łatwo przyszło, łatwo poszło". Kupowali krewnym i kochankom mieszkania, samochody i inne drogocenne rzeczy. I kiedy ginęli - zwykle od kul innych gangsterów - lub szli do więzienia, nie pozostawiali swym bliskim dużego materialnego zabezpieczenia. Pozostawały po nich jedynie domy, samochody. Czasami butiki, sklepy monopolowe, jak choćby po Ryszardzie Pawliku, zmarłym w więzieniu człowieku "Pruszkowa".





Reklama

Zdecydowana większość polskich mafiosów przechodziła utartą drogę: za pierwsze duże pieniądze kupowali luksusowe samochody. Drugą ważną inwestycją była budowa willi. Najczęściej przypominającej małą twierdzę. Na wzór filmowych amerykańskich bossów budowali przy niej modne baseny i korty tenisowe. Gdzie się tylko dało, instalowali fotokomórki. Wnętrza wyglądały niemal identycznie: marmury, dębowa klepka, najdroższe meble na wysoki połysk, regały pełne kryształów, porcelanowe zastawy.

Kiedy pojawiły się pierwsze odtwarzacze DVD, wszyscy gangsterzy rzucili się na kino domowe. Z najsilniejszymi głośnikami mogącymi obsługiwać hale widowiskowe. W większości tych willi estetyczna tandeta mieszała się z luksusem.

Dopiero po kilku latach bandyckiej działalności przychodził czas na inwestycje w tzw. legalne interesy. Najchętniej takie, które mogłyby być jednocześnie dobrą przykrywką do prania brudnych pieniędzy.

Restauracje, nocne dyskoteki, małe fabryczki i punkty usługowe. Często były to warsztaty samochodowe, które mogły służyć jako dziuple i miejsce przebijania numerów silnika. Ale inwestowano też w hotele, mieszkania i ziemię, uznając, że to jedna z najpewniejszych lokat, której wartość zawsze może tylko rosnąć.

Reklama

Jest raczej pewne, że chwalebny pomysł obecnego rządu, aby gangsterów pozbawić fortun osiągniętych drogą przestępstwa, będzie bardzo trudny do przeprowadzenia. Do żelaznych reguł należało bowiem rejestrowanie samochodów, mieszkań, a nawet sprzętu elektronicznego i każdej inwestycji bądź na najbliższych członków rodziny, bądź na podstawione osoby trzecie. Oficjalnie gangsterzy podają się za osoby ubogie. Utrzymują się albo z renty, albo niskopłatnych prac dorywczych. Sami nic nie posiadają i są na łasce krewnych. Policja i prokuratura od blisko dwóch lat próbują dobrać się do ich majątków. Jak dotychczas z mizernymi rezultatami. Oczywiste, że i nasza wiedza o tym, co tak naprawdę mają w swoich rękach, jest fragmentaryczna. Ale pewne rzeczy są mniej więcej znane.



Na czarną godzinę


Pieniądze z warszawskiego go-go to niejedyny dochód powiększający kapitał Malizny. Ma jeszcze kilka solariów i fight klubów zarządzanych przez swoich ludzi. Godziwe zyski zbierał też przez blisko rok od firmy producenckiej serialu M jak miłość. W 150-metrowym apartamencie bowiem, oficjalnie będącym własnością jego córki Eweliny, kręcono zdjęcia do niemal każdego odcinka filmu. Scenarzyści upatrzyli go sobie jako najlepsze mieszkanie jednego z najważniejszych bohaterów serialu poruszającego się na wózku inwalidzkim. Kiedy po nagłośnieniu sprawy przez media dowiedział sięo tym kierownik produkcji, zrezygnował z umowy, tłumacząc się: Nikt nie ma napisanej na czole informacji, e jest z mafii. Wycofanie produkcji z apartamentu Mirosława Danielaka jest zapewne tylko drobnym uszczerbkiem w jego dochodach. Co ważne, ma zabezpieczenie na czarną godzinę. Są nim liczne działki na Mazurach.




Siedzący razem z nim w więzieniu jego brat Leszek Danielak, ps. "Wańka", też nie klepie biedy. On i jego rodzina nie muszą martwić się o przyszłość. Ma kilka apartamentów w Warszawie. Policja zaś twierdzi, że jest ukrytym właścicielem kilku restauracji w Warszawie i dyskotek na wschodniej ścianie i Mazurach.

Wiadomo, że decyzję o inwestowaniu w grunty bracia Danielakowie podjęli już w połowie lat 90. Wspomagał ich w tym znany przedsiębiorca z Saskiej Kępy Wojciech P. uważany za głównego kasjera "Pruszkowa". Trójka gangsterów okazała się bardziej dalekowzroczna niż niektóre nasze agendy państwowe. Już wtedy, licząc na olbrzymie zyski, które w przyszłości mogą przynieść tereny przylegające do wschodniej granicy Unii Europejskiej, kupowali ziemię na pograniczu z Litwą, Ukrainą i Białorusią. Trafnie przewidzieli, że będą to świetne tereny pod inwestycje handlowe, usługowe i turystyczne.

Reklama

Funkcjonariusze CBŚ badający, gdzie pruszkowiacy lokowali pieniądze, natrafili na ślad holdingu kilku firm kontrolowanego przez gang. Spółki te kupiły na Mazurach i Podlasiu ziemię o łącznej powierzchni od 8 do 10 tysięcy ha.



Gdzie pada jabłko?


Część udziałów w tych gruntach ma latorośl Wańki - Adam Danielak. W połowie lat 90. zamieszany był w próbę wymuszenia od jednej z firm turystycznych na Mokotowie kilku bezpłatnych skierowań na miesięczny wypoczynek na Teneryfie dla siebie, swoich kumpli i towarzyszących im dziewczyn. Badając wyczyny 20-letniego wówczas chłopaka, trafiłem do komisariatu policji na Pradze. Wtedy po raz pierwszy uderzyło mnie, jak duże pieniądze musiał zgarniać jego ojciec. Obrazował to wykaz kar za złamanie przepisów drogowych, jakie policja wlepiała Adamowi Danielakowi. Rejestr zawierał blisko 20 kar (wtedy jeszcze nie było punktów karnych) za dwa lata. Ale nie one były w tym wykazie interesujące, lecz informacja o samochodach, jakimi jeździł, notabene zarejestrowanymi na swoje nazwisko: volvo, BMW, mercedes, sportowe Ferrari..., i to zmienianymi przeciętnie co pół roku. Za każdym razem na nowe.




W tamtym mniej więcej czasie młody Danielak odegrał główną rolę w próbie przejęcia przez mafię klubu Dekadent na warszawskiej Woli. W połowie lat 90. finansiści "Pruszkowa" postawili na gastronomię. Dyskoteka czy pub stwarzają bowiem niemal nieograniczone możliwości prania brudnych pieniędzy.

Pruszkowiacy, ale nie tylko oni, bo podobnie postępowali gangsterzy w całym kraju, najczęściej sami nie zakładali lokali, lecz wkradali się podstępnie z udziałami do już istniejących i stopniowo, uciekając się zwykle do przemocy, przejmowali je. Nowymi właścicielami stawali się też w ten sposób, że podupadłym knajpom czy dyskotekom udzielali pożyczki, zwykle wysokooprocentowanych, od których odsetki rosły w galopującym tempie, by następnie przejmować je za długi.

W środowisku gangsterskim głośna była sprawa modnego szczecińskiego pubu Eldorado. W styczniu 1997 r. zjawił się tam młody mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce. Wpadł "na piwo" ze znajomymi. Nie minęła godzina, kiedy zaczął nerwowo biegać po lokalu, szukać czegoś po kątach. Po czym zrobił wlaścicielom knajpy awanturę, krzycząc: "Zginęła moja skóra! Miałem w niej komórkę i pieniądze. Do jutra musi się znaleźć". Następnego dnia przyszedł z kilkoma atletycznie zbudowanymi kolegami, wycenił straty na blisko 10 tysięcy złotych i dał właścicielom jeden dzień na zwrot. Odsetki rosły jak szalone. Po kilku tygodniach najsłynniejszy gang szczeciński Marka M. ps. "Oczko" za fikcyjny dług przejął lokal. Jego zastraszeni właściciele nigdy nawet nie powiadomili policji.

Kiedy "Pruszków" upatrzył sobie Dekadenta, jako forpocztę wysłał tam Adama Danielaka. Ten zjawił się w Dekadencie jako elegancki młody mężczyzna. Powiedział, że jest właścicielem domu mody na Chmielnej, co nie bardzo mijało się z prawdą, bo tato kupił mu tam butik. Swym zachowaniem i wyglądem ujął niczego niepodejrzewającą właścicielkę. Po kilku miesiącach zaproponował jej swoje udziały w klubie.

W tym czasie w Dekadencie coraz częściej gościli liderzy "Pruszkowa". Kiedy miało dojść do zawarcia umowy, co praktycznie przesądziłoby o przejęciu klubu przez gang, przeszkodą okazało niespodziewane wydarzenie z lata 1996 r. W klubie, w jednej z sal odbywał się bankiet gangsterów, a w drugiej nieświadomych niczego dziennikarzy "Teleexpressu". Kiedy po północy podchmielone towarzystwo przemieszało się - przejście między salami było otwarte - i zaczęto się wspólnie bawić, co skrzętnie udokumentowali niektórzy obecni fotoreporterzy, wybuchł skandal.



Worek na kartofle


Inną historię związaną z tym klubem, a łączącą się z majątkiem mafiosów, opowiedział mi niedawno jeden z byłych kompanów Pershinga.




"Siedzieliśmy na zapleczu Dekadenta, kiedy nasza ochrona zapytała, czy może wpuścić inkasenta z Poznania zbierającego <opłaty> od właścicieli automatów do gier z Wielkopolski. Gość wszedł. W rękach trzymał worek po kartoflach. Położył go na stół i powiedział: <To za ostatni tydzień. Sto tysięcy papierów (dolarów)>. Nawet my się śmialiśmy" - mówił dalej mój rozmówca - "bo inkasenci z Warszawy i innych rejonów wozili pieniądze w plastikowych reklamówkach. Mimo że w innych miastach poza Warszawą połowa zysku z <jednorękich bandytów> oddawana była miejscowym grupom, <Pruszków> miał stały dochód ponad milion dolarów miesięcznie. Na czysto. Po opłaceniu wszystkich kosztów manipulacyjnych. Na głowę jednego bossa gangu pruszkowskiego wypadało ok. 100 tys. dolarów".

Drugą najbardziej dochodową branżą polskich gangsterów stał się handel narkotykami. Tutaj prym wiódł również "Pruszków". Niezależnie od przemytu na wielką skalę narkotyków zarówno z Ameryki Południowej, jak i z Azji do Europy, gang jako pierwszy i jedyny zaczął na masową skalę produkcję amfetaminy przeznaczoną głównie na eksport do Holandii i Skandynawii. Zdarzające się wpadki, choć dotkliwe finansowo, były wliczone w koszty przedsięwzięcia. Automaty plus narkotyki dawały takie dochody, że niemal na margines działalności zepchnięto napady na tiry, zbieranie haraczy od restauratorów i z agencji towarzyskich, odzyskiwanie długów. Do tych "zajęć" wysyłano nowicjuszy w gangsterskim fachu, żeby sobie poćwiczyli i okrzepli.



Przez sport do warsztatu

Wielkie pieniądze z gier i narkotyków otworzyły przed pruszkowiakami nowe horyzonty - inwestowanie w ziemię w Ameryce. Głównie w Kalifornii. Jakie inwestycje udało im się tam zrobić, wie nieliczne grono mafiosów jeżdżących jako "kibice" bokserscy na walki Andrzeja Gołoty. Wiadomo, że wśród nich byli jego dwaj przyjaciele: Andrzej Kolikowski, ps. "Pershing", i Marek M., ps. "Oczko". Zwykle towarzyszli im Wojciech P., kasjer "Pruszkowa", oraz Jeremiasz Barański, ps. "Baranina", rezydent "Pruszkowa" na Austrię i Niemcy. Sporo też pewnie wie sam Andrzej Gołota i jego najbliższe otoczenie w Ameryce. Z owej czwórki jeżdżącej do Andrew dwóch już nie żyje: "Pershing" i "Baranina". Pierwszy zastrzelony w grudniu 1999 r. w Zakopanem, drugi popełnił samobójstwo w wiedeńskim więzieniu w czasie swego procesu o zlecenie zabójstwa byłego ministra sportu Jacka Dębskiego.





Nazwisko Dębskiego, fana piłki nożnej, a głównie warszawskiej Legii, wiąże się z jedną z ulubionych gałęzi gangsterskich inwestycji - ze sportem. W wielu miastach Polski częste jest zjawisko bliskich związków świata podziemia ze światem piłki nożnej. Policjanci z CBŚ mają dokładne informacje o tym, w jaki sposób gangsterzy przez podstawionych figurantów inwestują w handel piłkarzami. Z całą pewnością nie bezinteresownie. Wśród ludzi związanych z mafią przewijają się szefowie klubów, trenerzy i sami zawodnicy. Jeszcze mocniej środowisko przestępcze przenika do świata zawodowego boksu. Nie bez przyczyny niektórzy byli bokserzy po przejściu na sportową emeryturę lub rentę trafiają do warsztatów samochodowych, gdzie mafia kręci swoje interesy.



Hotelarz

Pod koniec lat 90. gangsterzy, zwłaszcza znad zachodniej granicy i Wybrzeża Gdańskiego, zainteresowali się autokomisami - dobrymi przechowalniami trefnych samochodów. Część z nich stoi dziś niemal na odludziu. Ale już za kilka lat (a po przyznaniu nam organizacji Mistrzostw Europy 2012 jeszcze szybciej) obok tych autokomisów przebiegać będą autostrady. Mafiosi nie przypadkiem kupowali ziemie, przez które według planów mają przebiegać drogi szybkiego ruchu.





Prekursorem kupowania ziemi wśród bossów pruszkowskich był Jerzy Wieczorek, ps. "Żaba". Jego bliska rodzina z Ostródy doradziła mu, by kupił trochę ziemi w okolicy, prawie za bezcen, w przyszłości prawdopodobnie odrolnionej. Rzeczywiście, świetna lokata: blisko Warszawy, piękne miejsce. Za "Żabą" ruszyli jego kumple - bracia Danielakowie. Ci jednak wykorzystywali podstawione osoby, które za ich pieniądze kupowali ziemię po byłych pegeerach w województwie zachodniopomorskim, w okolicach Gdańska, gdzie ma przebiegać autostrada, oraz drobne grunty budowlane pod Poznaniem i w Warszawie.

Jedną z ulubionych lokat polskich gangsterów są przydrożne motele i hotele w niewielkich, ale ruchliwych uzdrowiskach. Głównie na Mazurach, w tzw. pruszkowskim trójkącie: Giżycko - Mrągowo - Mikołajki. Ale widać, lubią też pluskać się w morzu, bo mają hoteliki i restauracje w Łebie i Międzyzdrojach.

Do wielu moteli znajdujących się w rękach gangsterów przylegają nocne kluby go-go, w których zatrudnione są przez całą dobę młode dziewczęta ze Wschodu. Każdy hotel i motel ma część restauracyjną, czyli tak naprawdę pralnię pieniędzy.

Ulubioną branżą w finansowym imperium szefa gangsterów "Wołomina" Henryka Niewiadomskiego, ps. "Dziad", oprócz kantorów są właśnie hotele. Nie na darmo drugą jego ksywą znaną tylko wtajemniczonym jest "Hotelarz". Do niego należy jeden z najbardziej znanych hoteli w Częstochowie. Ale ma też kilka w innych miastach w całym kraju. Choć oficjalnie ich właścicielami są ludzie, którzy nawet o "Dziadzie" nie słyszeli.



Dziewczyna, koks i cygaro


Jedynym gangsterem, który oficjalnie zarejestrował interes na siebie, jest najbardziej znany świadek koronny Jarosław S., ps. Masa. Chodzi o restaurację La Cucaracha położoną blisko kolejki WKD w jego rodzinnym Pruszkowie. Miał też do spółki z Leszkiem D. jedną z największych dyskotek w Warszawie, słynną Planetę na Woli.




W trzypoziomowym lokalu mogło się bawić 3 - 4 tys. osób. W czasie koncertów, które tam też organizowano, mieściło się nawet 6 tys. Lokal przynosił zysk około 100 tys. zł. tygodniowo. Do dziś w środowisku gangsterskim wspomina się pobyt w Planecie słynnego koszykarza amerykańskiego z Chicago Bulls Denisa Rodmana. Do Warszawy zaprosiła go jedna z dużych firm handlowych współpracująca z Planetą. Barman opowiadał, że koszykarz usiadł na stołku i powiedział: "Mam niewiele czasu. Dajcie mi dziewczynę, trochę koksu i cygaro". Na szczęście dla Rodmana Planeta była miejscem, gdzie tego rodzaju potrzeby załatwiane były od ręki.

Z "Masą" wiąże się też inna tajemnica gangsterska. W 1999 r. Aleksander Gawronik, za którym stali mocni ludzie z "Pruszkowa", odkupił od ówczesnego posła AWS Marka Kolasińskiego udziały w jego firmie ItalmarCa za pieniądze gangsterów. Częścią firmy był m.in. skład celny w Żarnowcu. Gawronik i "spółka" od początku planowali wykorzystać firmę do wyłudzeń VAT za papierosy i alkohol oraz jako przemytniczy punkt przerzutowy. Aby interes się kręcił, gangsterzy nie poprzestali na skorumpowaniu celników. W pobliskich Słubicach, gdzie jest przejście graniczne z Niemcami, mafiosi kupili sklep delikatesowy i zatrudnili w nim jako kasjerki wyłącznie żony "zaprzyjaźnionych" celników.



Od disco polo do Beethovena

- Gangsterzy potrafią szybko zwęszyć nowy interes przynoszący krocie - od lat mówią policjanci. Potwierdzeniem tego były natychmiastowe inwestycje mafii w firmy zajmujące się produkcją płyt z muzyką disco polo.





Nieprzypadkowo najwięksi wydawcy tej muzyki i zespoły sytuowali się między Pruszkowem a Warszawą. Niemal wszyscy liderzy "Pruszkowa" wkładali też pieniądze w promocję zespołów disco polo. U szczytu powodzenia tej muzyki, w latach 1996 - 1997, kontrolowali 70 proc. rynku. Zyski ze sprzedanych płyt i koncertów inwestowali w dyskoteki dicopolowe na wschodzie Polski. "Pershing" próbował za plecami swoich pruszkowskich kompanów rozszerzyć działalność fonograficzną. Chciał podobno wydawać na płytach CD wszystkie rodzaje muzyki włącznie z poważną, w tym Bacha i Beethovena. Wszedł w układ z gdańską spółką, gdzie oficjalnie był wiceprezesem. Linia technologiczna sprowadzona z Czech, która mogła tłoczyć tysiące kompaktów na dobę, była warta dziesiątki milionów złotych. Jest pewne, że musiał w tę firmę zainwestować sporą część swej bandyckiej fortuny. Jak sporą, pozostanie raczej nigdy nieodkrytą tajemnicą. Jeśli chodzi o innych gangsterów, dopiero w przyszłości dowiemy się, co z ich olbrzymiego majątku poukrywanego w różnych miejscach uda się organom ścigania odzyskać.

Pierwszą ofiarą nowych praktyk wymiaru sprawiedliwości wobec mienia gangsterów stał się Jerzy Wieczorek, ps. "Żaba". Ponad rok temu zlikwidowano kierowaną przez niego mafię heroinową. Choć "Żaba" w czasie zatrzymania zażegnywał się, że nic do niego nie należy, bo jest rencistą otrzymującym 400 złotych, prokuratura zarekwirowała mu na pniu kilka obrazów, m.in. Kossaka, Fałata i Wierusz-Kowalskiego. Zabrano też trzy luksusowe samochody: sportowe subaru imprezę, terenowego volkswagena-touarega i mercedesa. Jego sytuację pogorszyła jeszcze 33-letnia córka Teresa, absolwentka liceum plastycznego. Dzień po zatrzymaniu obydwojga rodziców pojechała do banku w centrum Warszawy, aby potajemnie opróżnić skrytkę. Ale była śledzona. Po wejściu do skarbca i otwarciu skrytki została złapana i aresztowana. W sejfie było 70 tys. euro, około 4 kg biżuterii, złote monety oraz kamienie szlachetne. Same kosztowności wedle szacunków biegłych warte są około 2 mln złotych. Jeśli zaproponowana przez rząd nowa ustawa wejdzie w życie, cały majątek Wieczorków zasili Skarb Państwa.