Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że nic nie uratuje Niemców przed powolnym wymarciem. A jednak nasi zachodni sąsiedzi z właściwą sobie solidnością wzięli się za odwracanie przerażających trendów i właśnie odbili się od demograficznego dna. Jak udało im się tego dokonać?

Reklama

"W ostatnich miesiącach w Niemczech całkowicie odmieniła się atmosfera wokół tematu macierzyństwa. Zamiast taniej demagogii pojawiły się konkretne propozycje co zrobić, by kobieta nie stawała przed zabójczą alternatywą: kariera czy dziecko" - mówi DZIENNIKOWI 34-letnia Michaela Schmale spod Frankfurtu. Michaela jest jedną ze 149 tys. Niemek, które w pierwszym kwartale tego roku zdecydowały się na dziecko.

As w rękawie kanclerz Merkel

To zasługa kanclerz Angeli Merkel - pierwszej w historii kobiety w fotelu kanclerza Niemiec. Dobrze wiedziała, że jej własny przykład nie bardzo nadaje się na promowanie wśród Niemek mody na macierzyństwo. Dwóch mężów i zero dzieci: taki życiorys jest marnym punktem wyjścia dla szefowej rządu, która z polityki prorodzinnej uczyniła priorytet swojego gabinetu. Ale Merkel miała asa w rękawie - nową minister ds. rodziny Ursulę von der Leyen.

49-letnia minister to przeciwieństwo Merkel - wysoka, szczupła i atrakcyjna blondynka. Na dodatek wytworna arystokratka i absolwentka najbardziej renomowanych amerykańskich uczelni. Jednak jej największy atut to... dzieci. Siódemka w wieku od siedmiu do dziewiętnastu lat. Przekaz tej nominacji był jasny: "Popatrzcie. Można w tym kraju mieć urodę, klasę, sukces zawodowy i gromadkę pociech w domu".

Reklama

Zadanie, jakie postawiono przed panią minister, można streścić w kilku słowach: Niemki znowu muszą rodzić dzieci. Bo media alarmowały. "Dziś są nas 82 miliony. Ale jeśli nic się nie zmieni, to za sto lat społeczeństwo skurczy się do 30 milionów. Na dodatek większość stanowić będą osoby pochodzenia tureckiego". Tak pisały od kilku lat niemieckie gazety i częścią winy za taką sytuację obarczały rząd.

Superbecikowe
Nowa minister natychmiast przystąpiła do ofensywy - zaczęła od wprowadzenia tzw. superbecikowego. Pierwsze efekty ocierały się co prawda o groteskę: Niemki z terminem porodu wyznaczonym na koniec grudnia ubiegłego roku jak tylko mogły odwlekały rozwiązanie, używając przy tym metod godnych prababci. Na przykład tygodniami nie wstawały z łóżka, by nie sprowokować skurczów porodowych.


Bo było o co walczyć. Kobieta, która urodziła przed sylwestrem ubiegłego roku, dostawała starą zapomogę w wysokości 300 euro. Ale już od 1 stycznia tego roku młodej mamie przysługiwało nawet 21,6 tys. euro w ciągu roku.

"Nowoczesne państwo musi całkowicie zmienić filozofię polityki rodzinnej. Nie wystarczy łudzić ludzi wizją taniego mieszkania czy dopłaty do pieluszek. Trzeba sprawić, by nie odczuli, że dziecko wyrywa ich z rynku pracy i obniża standard życia" - argumentowała pani minister. Dlatego przeforsowała rozwiązanie, zgodnie z którym państwo w czasie urlopu wychowawczego przejmuje na rok od pracodawcy obowiązek wypłacania młodej mamie (lub ojcu) pensji w wysokości 67 proc. dotychczasowych zarobków. Nie więcej jednak niż 1800 euro miesięcznie. Pracodawca i rodzic są w takiej sytuacji zadowoleni, a państwo zyskuje przecież nowego obywatela, więc inwestycja wszystkim się opłaca.

Reklama

Niemcy przyjęli superbecikowe bardzo ciepło. "Razem z mężem pracujemy w gimnazjum w okolicach Frankfurtu. On uczy historii, ja łaciny. Według starego systemu przysługiwało nam kilkaset euro zapomogi. Urodziłam w styczniu i będę dostawać 1500 euro co miesiąc przez pierwszy rok. Nie był to oczywiście argument decydujący o ciąży, ale poczuliśmy się dużo pewniej" - mówi Michaela Schmale.

Ambitne plany pani minister

Na efekty ministerialnych działań nie trzeba było długo czekać. W ciągu pierwszego półrocza w niemieckich statystykach urodzeń po raz pierwszy od lat coś drgnęło. Jeszcze nie jest to skok, ale już wyraźny trend wzrostowy. A ambitna pani minister nie zamierza spocząć na laurach i ma dalsze plany - chce do 2013 roku potroić liczbę miejsc w żłobkach i proponuje, by dawać rodzicom bony na całodzienną nianię.

Taki sposób myślenia to w Niemczech, gdzie do tej pory miesiącami trzeba było czekać na miejsca w żłobkach i przedszkolach, zupełna nowość. "Cały niemiecki system szkolny był przez stulecia pomyślany tak, by dziecko było jak najbliżej domu. Na drugie śniadanie wracało do rodzinnej kuchni, gdzie czekała matka w fartuchu" - mówi DZIENNIKOWI francuska pisarka Pascale Hugues, autorka "Szczęścia niemieckiego", pełnej ironicznych i dowcipnych uwag książki na temat sąsiadów zza Renu.

Hugues przypomina, że na początku lat 90., gdy Francuzi czy Skandynawowie rozbudowywali u siebie sieć przedszkoli, w niemieckich placówkach miejsc wystarczało tylko dla 2 procent dzieci. Rezultat: dzietność na poziomie 1,3 dziecka na kobietę. Dziś Niemcy wiedzą dobrze, że wśród bogatych społeczeństw zachodu tylko kraje, które dużo inwestują w politykę rodzinną, osiągają statystyczny wynik dwóch pociech na kobietę gwarantujący, że dane społeczeństwo nie wymrze. "Kobiety będą rodzić tylko wtedy, gdy nie będzie się to wiązało z koniecznością dramatycznego wyboru - dziecko czy praca. Gdy będą mogły łączyć macierzyństwo z karierą zawodową" - uważa minister von der Leyen.

Niemka nie chce siedzieć w domu

Bo Ursula von der Leyen doskonale zrozumiała, że między bajki trzeba włożyć sielankową wizję konserwatystów, zgodnie z którą Niemka z własnej nieprzymuszonej woli zostaje w domu i pokornie rodzi dzieci. Nie uwierzyła również, że problem demograficzny rozwiąże się sam. Jak wynika z badań ośrodka Studium Bertelsmanna, co druga kobieta za Odrą, która powiła dziecko, rezygnuje z pracy zawodowej. Ale równocześnie jedynie sześć procent kobiet twierdzi, że właśnie taki był ich życiowy plan - one po prostu wiedzą, że połączenie kariery z wychowywaniem dzieci jest w Niemczech niezwykle trudne. Prawie niemożliwe.

"Przez wiele lat myślałam: moim priorytetem jest sukces zawodowy. A wizja bycia matką na pół gwizdka odstrasza. Zgodnie z niemiecką tradycją trzeba nią być na całego albo wcale. Po co fundować sobie ciągłe wyrzuty sumienia, że nie dość czasu poświęcam maleństwu?" - mówi DZIENNIKOWI 28-letnia Ina Redweik, mieszkanka małej wioski w północnej Bawarii. W marcu tego roku Ina urodziła synka. "Wreszcie dojrzałam do tej decyzji. I bardzo pomogło mi to, że w Niemczech zmienia się atmosfera wokół rodzenia dzieci" - tłumaczy kobieta.

Bo u naszych zachodnich sąsiadów dopiero teraz macierzyństwo przestaje kojarzyć się z uciskiem kobiety i zaczyna być traktowane jak coś naturalnego. "Najpierw byli naziści z ich instrumentalnym traktowaniem kobiety jako maszyny do rodzenia. Odpowiedzią na ten ponury czas w dziejach naszego kraju był rewolucja obyczajowa lat 60. i jej ważna część składowa: ruch feministyczny. Ale to pokolenie przegięło z kolei w drugą stronę - w ogóle zrezygnowało z posiadania dzieci, a postawiło na samorealizację i dobrą zabawę. To właśnie wtedy krzywa urodzeń skręciła ostro w dół" - tłumaczy w rozmowie z DZIENNIKIEM publicystka gazety "Die Welt" Miriam Lau.

Renesans rodziny

Efekt jest taki, że dopiero teraz Niemcy przeżywają "renesans rodziny". Znów w dobrym tonie jest mówienie o wartości życia w symbiozie z najbliższymi. Całkiem niedawno niezwykle popularny sędzia Trybunału Konstytucyjnego Udo di Fabio napisał bestsellerową książkę o sensie życia "odnalezionym w cieple i gwarze domowego ogniska". A prezenterka telewizyjna Eva Hermann odważnie rzuca wyzwanie podstarzałym, ale wpływowym w świecie publicystyki feministkom. - Kobieta nie jest mężczyzną - ma zupełnie inne obowiązki i rolę społeczną. A kariera wcale nie jest najważniejsza - napisała w swojej książce pod tytułem "Zasada Evy".

Głos w tej sprawie, i to od razu bardzo spektakularnie, zabrała również minister Ursula von der Leyen - postanowiła mianowicie przeciągnąć na swoją stronę konserwatywne instytucje, takie jak choćby Kościół. Rok temu zaskoczyła Niemców, organizując konferencję prasową w otoczeniu duchownych. Po lewej stronie miała stojącego na czele niemieckiego kościoła ewangelickiego biskupa Wolfganga Hubera, po prawej zaś katolickiego kardynała Sterzinsky'ego. "Wierzę, że tylko wychowanie dzieci w oparciu o wartości ma sens" - mówiła pani minister. Te słowa w kraju, gdzie od lat polityka i religia są od siebie oddzielone, były jak ożywczy powiew wiatru.

I wywołały lawinę dyskusji. "Rząd z powodzeniem zainicjował debatę o macierzyństwie i ojcostwie. Na efekty jeszcze za wcześnie, ale mam wrażenie, że coś się zmienia. Wczoraj byłam w berlińskiej dzielnicy Prenzaluer Berg. To od kilkunastu lat najbardziej <cool> dzielnica niemieckiej stolicy. Ulubiona przez młodzież, artystów i przedstawicieli wolnych zawodów. I co tam zobaczyłam? Wszyscy ci supernowocześni ludzie z dredami, kolczykami, w ciuchach z najmodniejszych secondhandów pchali przed sobą wózki" - mówi Lau.

Czyżby niemiecki baby boom?