Po obaleniu prezydentów Tunezji i Egiptu demonstranci wyszli na ulice miast Jemenu, Jordanii i Sudanu, a w Libii stłumiono zamieszki. Czy to dopiero początek serii?
Nie sądzę, by kolejne reżimy upadały jeden po drugim. Każdy kraj arabski ma własną specyfikę, a różnice między nimi są znacznie większe niż np. między krajami słowiańskimi.
Widzi pan wobec tego jeszcze jakiegoś dyktatora, którego losy mogą się ważyć w najbliższym czasie?
Warto zwrócić uwagę na Algierię i rządzącego nią od 1999 r. Abdulaziza Bouteflikę. Statystycznie 45 proc. młodych Algierczyków jest bezrobotnych, a jednocześnie istnieją tam: podobna do egipskiej tradycja inteligencka, rozwinięty system edukacyjny oraz bliskie związki z Francją. A do tego zubożałe społeczeństwo. To czynniki podobne do tych, które ułatwiły sukces rewolucji w Tunezji i Egipcie.
Reklama
Trudno jednak porównywać biedną Algierię z Egiptem, krajem uważanym w ostatnich latach za jedną z najbardziej perspektywicznych gospodarek na świecie.
W ostatnich latach egipska gospodarka przyspieszała w błyskawicznym tempie. Choć odchodzenie od systemu socjalistycznego trwało od lat 70., po 2004 roku nabrało rozmachu. Władze rozpoczęły prywatyzację i uwalniały ceny. W efekcie zaczęły rosnąć produkcja i eksport, jednocześnie spadało zadłużenie. Budżet został zrównoważony, a rezerwy walutowe wynoszą teraz ok. 440 mld dol. Jednocześnie Egipcjanie zaczęli lepiej żyć. Poprawa sytuacji była widoczna już po 2000 r., kiedy zaczęły rosnąć ceny ropy. Egipt nie jest jej eksporterem, ale jest ściśle powiązany z gospodarkami państw naftowych na Półwyspie Arabskim. Chodzi o transfer dochodów setek tysięcy Egipcjan – od robotników po profesorów – którzy jeżdżą tam dla zarobku.



Skoro było tak dobrze, to czemu Egipcjanom było tak źle?
Ubocznym efektem pospiesznej prywatyzacji były ogromne przekręty gospodarcze połączone z autorytarnym systemem politycznym. I coraz silniejsze zrastanie się świata polityki z biznesem. Spojrzałem kiedyś na spis udziałowców egipskiej Coca-Coli: generał, minister, wiceminister. Ale decydującym czynnikiem był globalny kryzys gospodarczy. Nie dotknął on Egiptu bezpośrednio – jeszcze w 2010 r. kraj odnotował wzrost gospodarczy rzędu 5,4 proc. PKB, a Bank Światowy zaliczył go do trzydziestu najprężniej rozwijających się gospodarek świata. Jednak w 2009 r. kryzys uderzył w gospodarki państw Półwyspu Arabskiego: w efekcie pracujący tam Egipcjanie zaczęli tracić pracę. Oszczędzać zaczęła też Unia Europejska, więc w krajach arabskich spadł poziom eksportu, a np. Tunezja wysyła 80 proc. produkcji do UE.
A jak na to reagowały władze w Kairze?
Nie wprowadzono żadnego pakietu osłonowego, jak robiły to inne kraje – od programu ubezpieczeń społecznych zainicjowanego przez Bismarcka w Niemczech po ubezpieczenia na wypadek bezrobocia w Korei po kryzysie w latach 90. Są dane z 2009 r. mówiące o tym, że w ramach liberalizacji rząd wręcz ograniczał transfery społeczne. W tamtym roku 85 proc. z nich stanowiły emerytury, które i tak trafiały niemal wyłącznie w ręce bogatszych, bo ubodzy nie są ubezpieczeni. A co najważniejsze: na liberalizacji, a potem jeszcze kryzysie straciła budżetówka. Najpierw rząd pobudzał konsumpcję, obniżając choćby stawki podatkowe, by zostawić w portfelach Egipcjan jak najwięcej pieniędzy. Potem nie potrafił opanować inflacji, która przez kilka lat sięgała poziomu 10 proc. Tymczasem lekarze, pielęgniarki, nauczyciele, urzędnicy zarabiali tyle co wcześniej. Rząd próbował uspokajać nastroje, trzymając na stałym poziomie np. czynsze, które w Kairze nie zmieniły się od 1965 r. Ale na niewiele się to zdało.
Odejście Mubaraka coś zmieni w egipskiej gospodarce?
Tamtejszy biznes to potężne środki finansowe, gigantyczne przepływy kapitałowe. Egipt to Kanał Sueski, ale też wrota do Afryki. Swoiste skrzyżowanie świata finansów, skąd zarządza się choćby afrykańskimi inwestycjami biznesmenów z Półwyspu Arabskiego. To potężny rynek, a także silne powiązania między biznesem a establishmentem. Jednym z najważniejszych wyzwań dla ewentualnych przyszłych władz demokratycznych w Egipcie będzie rozdzielenie obu tych sfer.
Czy pasmo rewolucji w jakiś sposób zagraża państwom naftowym? Powinniśmy się spodziewać problemów z dostawami ropy?
Nie sądzę. Lokalne wystąpienia będą łagodzone, niekoniecznie nawet siłą. Np. w Arabii Saudyjskiej jest bardzo silna wola dialogu zarówno ze strony opozycji, jak i władz. Zainicjował go obecny król Abdallah, jeszcze zanim objął tron. Rząd negocjuje m.in. z szyitami ze wschodniej prowincji – tej, gdzie znajduje się ropa. Ostatnio grupa intelektualistów o, umownie mówiąc, nastawieniu umiarkowanie islamistycznym zapowiedziała założenie partii politycznej. Nie znamy jeszcze reakcji władz, ale można zakładać, że nie będzie ona bardzo agresywna. Na pewno będące pod wrażeniem tego, co wydarzyło się w Tunezji i Egipcie, władze w krajach naftowych będą bardziej wyczulone na oddolne głosy.



Któregoś dnia ropa się skończy. Wtedy miliony młodych Arabów, którzy dziś prowadzą łatwe życie dzięki finansowanym z nafty programom społecznym, znajdą się na bezrobotnym. Czy wtedy nastąpi druga fala rewolucji?
To scenariusz prawdopodobny – pod warunkiem że złoża surowców rzeczywiście się skończą. Ich wyczerpanie prorokuje się od lat 20. XX wieku i ilekroć zaczyna się o tym mówić, okazuje się, że geolodzy znajdują kolejne pokłady ropy lub gazu. Państwa naftowe Półwyspu Arabskiego liczą się jednak z taką możliwością. Jednym ze sposobów zabezpieczenia się przed taką ewentualnością jest lokowanie środków w rozmaitych funduszach inwestycyjnych – np. Kuwejt już w 1960 r. założył tzw. fundusz dla pokoleń. Co roku trafia na jego konta pewna część przychodów ze sprzedaży ropy. Innym sposobem zabezpieczenia się jest dywersyfikacja gospodarki. Nie brak przykładów inwestycji nietrafionych – jak huta aluminium w Bahrajnie, która nie potrafi sprzedać swoich produktów. Arabia Saudyjska ma długą historię prób uniezależnienia się od importu żywności: pod Rijadem powstały farmy i uprawy oparte na wodzie wydobywanej z tamtejszej gleby. W pewnym momencie kraj stał się nawet eksporterem pszenicy – tyle że koszty jej produkcji były kilkakrotnie wyższe niż np. w USA.
A jakieś pozytywne przykłady?
Choćby Dubaj, którego rozwój nigdy nie bazował na ropie. Dziś emirat funkcjonuje jako centrum finansowe, turystyczne i przeładunkowe. W Arabii Saudyjskiej są wielkie montażownie samochodów, gdzie rodzi się warstwa robotników przemysłowych – i to Saudyjczyków, a nie ściągniętych z Bangladeszu czy Filipin imigrantów. Tamtejsze elity mają dziś świadomość ograniczeń gospodarki opartej na jednej branży. Podejmują pewne działania na rzecz dywersyfikacji, tyle że konkretne rozwiązania są odkładane na przyszłość w chwili, kiedy tylko cena ropy idzie w górę. A kiedy spada, rządzący znowu po nie sięgają. W chwili gdy ropy rzeczywiście zacznie brakować, pewnie ich realizacja nabierze prawdziwego tempa.
BIO:
Jerzy Zdanowski, historyk i arabista, autor wielu opracowań na temat Bliskiego Wschodu. Ostatnio ukazała się jego książka „Historia Bliskiego Wschodu w XX wieku”