Otóż opisać terroryzm jako pogląd i jako stanowisko polityczne nie jest trudno. Jest to przeświadczenie, że posługując się indywidualną najczęściej przemocą (mogą to być niewielkie grupy) i morderstwami, osiągnie się wyznaczony cel polityczny. Tacy terroryści występowali w dziewiętnastowiecznej Rosji – sądzili oni, że zabicie cara doprowadzi do upadku systemu i powszechnej rewolucji. Tacy terroryści współcześnie występowali czy jeszcze występują w Irlandii Północnej, w kraju Basków i takim ugrupowaniem jest Al-Kaida, która mniema, że za pomocą zamachów terrorystycznych obali cywilizację Zachodu. Takim terrorystą był właśnie Osama bin Laden.
Natomiast nie są terrorystami nawet talibowie, którzy wprawdzie posługują się zamachami na ludzi, ale walczą o pewne prawa polityczne (nie musimy się z nimi zgadzać). Nie był terrorystą Saddam Hussejn ani nie jest nim Kaddafi. Podli ludzie, którzy prowadzą podłą politykę wobec własnego społeczeństwa i posługują się krwawą przemocą, nie mają zamiaru zmienić obrazu świata, lecz tylko utrzymać się przy władzy. Cokolwiek o nich sądzimy, sama chęć utrzymania się u władzy nie ma nic wspólnego z terroryzmem.
Terroryzm jest zatem konsekwencją pewnego poglądu na sposób dokonywania zmiany politycznej. Łatwo uznać, że jest to pogląd niemądry, gdyż nie znamy takich działań terrorystów, które zakończyłyby się sukcesem. Krwawe jatki – tak, ale zwycięstwo polityczne – nie. Jednak skoro działania terrorystów są w sumie nieskuteczne, to warto zapytać, dlaczego stanowią oni co najmniej od XIX wieku stały element politycznego pejzażu? I czy można rzeczywiście prowadzić z nimi wojnę, która zakończy się zwycięstwem?
Historia pokazuje, że czasem to się udaje, jak w przypadku Irlandii Północnej, chociaż stabilny pokój na ogół trudno osiągnąć. Jednak w przypadku terroryzmu światowego, i to motywowanego nie walką o autonomię czy wolność własnego kraju, lecz abstrakcyjną ideą zagłady zachodniej cywilizacji, wojna z terroryzmem to zły sposób na opisanie działań, jakie muszą być prowadzone. Po 11 września ideę wojny z terroryzmem wprowadził prezydent George W. Bush motywowany potrzebą szybkiej reakcji, ale reakcji niezbyt głęboko przemyślanej. Wojna bowiem to wiele działań, które w konsekwencji mają doprowadzić do (sprawiedliwego lub niesprawiedliwego) pokoju. Nie możemy zaś wyobrazić sobie pokoju z terrorystami pokroju Al-Kaidy czy podobnych ugrupowań, ponieważ oni chcą nas zniszczyć (chociaż naturalnie im się to nie uda), a nie zawrzeć pokój nawet na teoretycznie korzystnych dla siebie warunkach.
Reklama
Zabicie Osamy bin Ladena nie jest zatem jednym ze zwycięskich momentów w wojnie z terroryzmem, lecz wyeliminowaniem co najmniej bardzo istotnego dla terrorystów symbolu. Wielka światowa walka z terroryzmem nie skończy się bowiem nigdy, a w każdym razie nie skończy się dopóty, dopóki będą ludzie, którzy mają nadzieję, że metodami terrorystycznymi zmienią świat. Tyle że to źle prorokuje walkom prowadzonym przez Zachód w wielu krajach. Tylko możliwie rozważne, oparte na dobrych informacjach ze służb specjalnych i skuteczne działania o charakterze policyjnym mogą mieć poważne skutki, chociaż przy dzisiejszej technice (łatwość wyprodukowania marnej bomby atomowej), zawsze policja i antyterroryści będą w tyle za terrorystami.
Wniosek z tego płynie jeden, ale istotny: powinniśmy (my, cywilizacja zachodnia) pomagać społeczeństwom walczącym o wolność, jak teraz w krajach arabskich, ale nie mieszajmy tych działań z walką z prawdziwym terroryzmem. On stanowi plagę, z jaką musimy żyć i z jaką trzeba się pojedynkować. Terroryści nie są z nami w stanie wojny, tylko negują prawa ludzkie, obywatelskie i moralne, jakie my respektujemy.