Zbyt wcześnie, by ogłaszać koniec kryzysu na rynku bankowym. Wciąż nierozwiązane pozostają kwestie zadłużenia krajów peryferyjnych Europy, w których to banki sporo zainwestowały, wykupując w starych dobrych czasach ich obligacje. Banki w Hiszpanii czy Portugalii nadal mają problem z niedoborem kapitału. Płynność w niektórych miejscach Europy jest dobrem rzadkim. W ciągu najbliższych kilku lat zostaną wprowadzone nowe regulacje przewidziane w Bazylei III. Nie wspominam już o nowych zasadach nadzoru. Niemniej w tej zdrowszej części Europy świat finansów wraca do normalności. Wróciły presja na coraz wyższe stopy zwrotu, oczekiwanie coraz wyższej rentowności kapitału, premiowanie bardziej agresywnych graczy.
O ile jeszcze rok temu główną troską analityków bankowych był niedobór kapitału, tak teraz coraz częściej słychać głosy, że wyższy niż minimum współczynnik wypłacalności kapitałowej jest przejawem zbytniej ostrożności i niewykorzystania potencjału. Jakbyśmy znaleźli się w drugiej połowie poprzedniej dekady. Są jednak różnice. Podejście banków do kwestii płynności uległo istotnej zmianie po kryzysie. Zbyt dużo stresu kosztowało zarządzających płynnością poszukiwanie środków na rynku w okresie, kiedy płynność zniknęła. I choć dzisiaj w Polsce można swobodnie pozyskać na rynku pieniądz hurtowy, nikt nie ma pewności, że tak samo będzie za miesiąc. Problem płynności będzie, oprócz wymogów kapitałowych, głównym wyzwaniem banków na najbliższe lata.
Aby zbilansować kredyty z depozytami, można ograniczać akcję kredytową lub pozyskiwać więcej depozytów. Przypomnę, że w kryzysie mieliśmy do czynienia wręcz z wojną depozytową, kiedy brak płynności na rynku hurtowym i potrzeba dopasowania pozycji w złotówkach do pozycji kredytu w walucie obcej były najważniejszym wyzwaniem dla banków. Dziś nie ma paniki, ale depozyt jest dobrem rzadkim i pożądanym. Widać to po marżach depozytowych, które w ostatnich miesiącach spadły o ponad 0,5 pkt proc. Zauważmy też, że przeciętny bank na polskim rynku zmuszony jest dopłacać do depozytów, przerzucając cały zarobek na część kredytową i cross sell. Jednocześnie obserwujemy również spadek marż kredytowych na rynku. Dawno minęły już czasy, kiedy klient chodził od banku do banku z prośbą o kredyt i był szczęśliwy, płacąc za niego 400 punktów bazowych. Obecnie średnia marża kredytowa dla kredytu korporacyjnego wynosi lekko poniżej 200 punktów bazowych i nadal spada. Wracamy do normalności. Pytanie, jak daleko banki będą skłonne zejść z marżami. Czy tak jak przed kryzysem, gdy marże na poziomie 20 czy 30 punktów bazowych nie należały do rzadkości? Takim obrotem spraw byłbym zaskoczony, bo oznaczałoby to, że nie zostały wyciągnięte wnioski z roku 2008. Byłoby to również wbrew logice. W latach 2007 – 2008 dynamika kredytu korporacyjnego wynosiła 25 proc., a hipotecznego – ponad 50 proc. (przy uwzględnieniu efektu kursowego). Działo się to jednak w okresie nieograniczonej płynności. Dziś, kiedy banki dopłacają do depozytów, płynność nie jest ograniczona, a popyt ze strony firm umiarkowany, trudno się spodziewać, aby marże zjechały do poziomów sprzed kryzysu.
Bankowość powinna wrócić do tradycyjnego modelu, w którym bank jest pośrednikiem między depozytariuszem a kredytobiorcą. Tyle że banki przyzwyczaiły akcjonariuszy do całkiem przyzwoitych zwrotów z kapitału i teraz posiadacze akcji znów tego oczekują. Banki więc szukają produktów o wyższej marżowości. Stąd presja na ofertę kredytów walutowych, które wciąż są jednym z najbardziej atrakcyjnych marżowo produktów. O ile więc można się spodziewać powrotu do bardziej tradycyjnej bankowości, to obawiam się, że nie unikniemy presji na powrót do wysokich zwrotów z kapitałów. A to oznacza, że o ile wyższe wymogi kapitałowe i mniejsze uzależnienie od hurtowego pieniądza ograniczą skalę ewentualnej ekspansji, o tyle presja na wyniki znów będzie pchała bankowców do szukania produktów bardziej ryzykownych.
Reklama