Barbara Sowa: "Inny świat" to filmowy pomnik dla Danuty Szaflarskiej?

Dorota Kędzierzawska*: Danusia by się wściekła... Po filmie „Pora umierać” umówiłyśmy się, że nie powinnyśmy już robić razem nic więcej, bo lepszego filmu nie nakręcimy. Ale „Inny świat”, to jest coś kompletnie nowego. To nie jest filmowy pomnik, ale ślad, odciśnięcie dłoni wielkiej osoby. Danusia sama mówi o sobie, że jest wybrykiem natury. I rzeczywiście na całym świecie nie ma aktorki, która w wieku 98 lat grałaby w dwóch teatrach. To ewenement na skalę światową. Wiecznie młoda, uśmiechnięta i jednocześnie żelazna osoba, która jak łamię rękę, to mówi, że chirurg był przystojny.

Reklama

Arthur Reinhart*: A przy tym profesjonalna w każdym calu, zawsze przygotowana do roli, nie pozostawiająca miejsca na improwizację aktorka w hollywoodzkim stylu.

Kiedy spotkaliście ją po raz pierwszy?

D.K. Na planie filmu „Diabły, diabły". Pani Danuta przeczytała scenariusz i przyjechała wprost z Kosarzysk. Ale pierwszego momentu nie pamiętam. Byłam bardzo zdenerwowana. To był mój fabularny debiut, a ja miałam 65 Romów na głowie, a do tego 12 dzieci i ekipę, która się śmiała, że tak młoda osoba, jeszcze do tego baba, nie jest w stanie zrobić filmu. To bardzo ważne dla debiutanta, żeby ktoś w niego uwierzył. Danusia we mnie uwierzyła. I to już wtedy jej się „oświadczyłam" i obiecałam, że napiszę specjalnie dla niej scenariusz. I napisałam. 16 lat później.

A.R: Ja poznałem Danusię parę lat później, na planie filmu „Nic". Takiej klasy aktora, ze starej szkoły Zelwerowicza, właściwie się już nie spotyka. Aktorzy marudzą - a to buty uciskają, a to światło za mocne… Różne rzeczy widziałem. A Danka nigdy nie narzeka. Wykonuje bez cienia skargi każde, najtrudniejsze nawet zadanie. A do tego żadne nowe technologie jej nie przerażają. Nie boi się grać do znaczka na styropianie, ani do pluszowego psa. W "Porze.." zamiast żywego psa, który sapał i robił za dużo zamieszania, "grała" do pluszaka. I nie było problemu, choć po miesiącu znienawidziła tego pluszowego partnera. Nie można jej też odmówić charakteru. Jak ktoś jej nadepnie na odcisk, to potrafi pokazać, na co ją stać.

Wam też pokazała?

Reklama

A.R.: O tak. Mieliśmy jedną historię z huśtawką w "Pora umierać". To była olbrzymia, sześciometrowa, niebezpieczna huśtawka, która była na planie odgrodzona, bo kilka dni wcześniej jedno z dzieci z niej spadło. Któregoś dnia Danusia zakradła się i zaczęła się huśtać. Miała wtedy 91 lat i aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby spadła. Za żadne skarby nie chciała z niej zejść. Tłumaczyła, że musi teraz ćwiczyć do roli. W końcu musiałem ją zdjąć siłą. Nie odzywała się potem do mnie przez dwa tygodnie.

D.K: Do mnie do tej pory ma pretensje, że w scenie tańca w czasie burzy, kręconej na początku maja, kiedy były zimne noce, zastąpiła ją dublerka. Wiedzieliśmy, że Danusia nie przyzna się, że jej zimno, nie chcieliśmy ryzykować. Nie uprzedziłam jej, bo na pewno by się nie zgodziła. Nakręciliśmy tę scenę bez jej wiedzy. Jak ją zobaczyła w filmie, to była bardzo zła, uznała, że scena jest do kitu i ona zupełnie inaczej by w niej zagrała.

Dużo mamy w Polsce takich genialnych aktorów?

D.K.: Myślę, że tak. Wielu jest na pewno nieodkrytych, np. w małych teatrach. Sama mam wyrzuty sumienia, że ich nie szukam zbyt często. Bo najbardziej lubię pracować albo z naturszczykami, albo z genialnymi aktorami. Średni aktor to kłopot. Strasznie się stara być dobry, naturalny, a w efekcie wypada banalnie i sztucznie.

Czytacie tabloidy?

D.K., A.R.: Nie.

Film o dzieciobójczyni, taki jak "Nic", dziś mógłby powstać właśnie w oparciu o doniesienia tabloidów na temat sprawy Katarzyny W. Większość pani filmów to obrazy małych, ludzkich dramatów inspirowane prawdziwym życiem.

D.K. Nasza wyobraźnia jest gorsza niż to, co przynosi życie. Dlatego zbieram różne zasłyszane historie. Nigdy nie wymyśliłabym historii dziecka, które ucieka z sierocińca do matki, a ta go nie przyjmuje bo ma "ciekawsze" rzeczy do roboty. Chłopak potem mieszka pół roku w baraku i nikt w okolicy nie reaguje. "Jestem" zaczęło się od takiej właśnie notatki w gazecie. Scenariusz do "Diabłów..." zainspirowała historia księdza, który wyganiał cygański tabor z księżej łąki. Opowiedział mi ją w pociągu między Łodzią, a Warszawą, a "Pora umierać", to historia naszej sąsiadki i jej domu.

Zrobilibyście film na podstawie wydarzeń, które wstrząsnęły całym krajem, np. o katastrofie smoleńskiej?

A.R.: Z każdej historii można zrobić świetny film. Ale to bardzo trudne. Trzeba mieć siłę, by nie ulec machinie, naciskom. Czym większy temat, tym większa presja. A jak się robi historię, której jest mniej w mediach, to łatwiej nią autorsko zawładnąć. My nie myślimy tematami, nie zadajemy sobie pytania - jaki temat pociągnie widza. Bo to jest właśnie tego rodzaju myślenie - zróbmy film o Smoleńsku, bo to poruszy połowę Polski. Myślimy bohaterem, jednostką, a nie zjawiskiem.

Dlaczego skąpicie widzom happy endu? Miała pani nieszczęśliwe dzieciństwo?

D.K.: Skąd. Dzieciństwo miałam wspaniałe. Spędziłam je między innymi na planie filmowym, bo mama była kochana i mnie często zabierała ze sobą. Pewnego roku miałam z tego powodu 130 dni nieobecności w szkole. Dobre zakończenia są nam wszystkim potrzebne, sama je lubię. Ale życie zazwyczaj pisze inne zakończenia, ten chropawy rys sprawia, że o historii dłużej się myśli, taki film głębiej drąży.

A.R.: Podobna była prośba naszego japońskiego koproducenta, który przez pół roku błagał o happy end w filmie "Jutro będzie lepiej" (film opowiada historię trzech rosyjskich bezdomnych chłopców, którzy przedzierają się przez granicę z Polską w nadziei na lepszą przyszłość - przyp. red.), ale Dorota jest uparta.

Macie koproducenta aż z Japonii? Jak na polskie warunki, to dość egzotyczna współpraca.

A.R.: To japoński niezależny dystrybutor filmowy, który od dawna śledził karierę Doroty. Obecnie ma prawa do wszystkich jej filmów. Zaczęło się od dystrybucji, ale w końcu na festiwalu w Korei, zaproponował: Skoro i tak mam wszystkie twoje tytuły, to może w końcu coś też wyprodukuję? "Jutro będzie lepiej" to jego producencki debiut. Wymarzony koproducent. Nie wtrąca się na żadnym etapie, po prostu ufa i wierzy.

D.K.: My go nie szukaliśmy. Mówi, że po raz pierwszy spotkaliśmy się w Tokio na projekcji "Diabłów..". Ale ja tego spotkania nie pamiętam. Byłam przejęta do tego stopnia, że nie poczułam nawet trzęsienia ziemi. Gdy wszyscy mnie pytali po projekcji czy czułam wstrząsy, to zrobiłam wielkie oczy. To był mój pierwszy daleki wyjazd, w dodatku z fabularnym debiutem i tak się wtedy trzęsłam ze zdenerwowania, że nic nie zauważyłam.

Mieliście farta, większość polskich filmowców narzeka na brak pieniędzy.

D.K.: Oczywiście był gorszy okres. Między "Nic", a "Jestem" miałam 8 lat przerwy, bo nie sposób było znaleźć pieniądze na film. TVP przestała produkować filmy fabularne. Zajęła się serialami. Ministerstwo też nie miało pieniędzy. Ale dziś bym się nie skarżyła.

To dlaczego wciąż mówi się o zapaści polskiego kina?

D.K.: Nie ma zapaści w polskim kinie. Walczymy z tym fałszywym przekonaniem. We Francji robi się około 300 filmów kinowych rocznie. Tyle samo powstaje ich w Niemczech. I w każdym z tych krajów sukcesem jest, jeśli trafią się 2-3 dobre filmy w roku. U nas powstaje 30-40 filmów rocznie, z czego 3-4 to obrazy wspaniałe. Za mało się chwalimy, a za dużo narzekamy.

A.R.: Z samej matematyki wynika, ze Francuzi i Niemcy powinni mieć więcej filmów w Cannes. Zwłaszcza, że mają do dyspozycji dużo większe budżety i robią 10 razy więcej filmów. To nie fair oceniać w ten sposób naszą kinematografię. Ona ma się świetnie. A wszystkim krytykom, którzy żądają od filmowców, by ich nagradzano w Cannes, życzę, aby również odnosili sukcesy tego formatu, żeby publikowali na łamach międzynarodowej prasy, pisali do "Screen International", "Variety"...

Jeździliście po kraju z projektem "Polska Światłoczuła". Jakie filmy chcą dziś oglądać Polacy?

D.K.: Pamiętam, jak dwie młode dziewczyny po projekcji "Jutro będzie lepiej" przyszły do mnie i powiedziały: "Nareszcie film, w którym nie ma okropnych gęb tych samych aktorów". Dodały, że mają dość papy, głupich filmów, robionych przez ludzi, którzy nie wierzą, że jest ktoś rozumny w tym kraju. Z naszych doświadczeń wynika, że im dalej od dużych miast, czyli Warszawy, Wrocławia, Krakowa ... tym publiczność jest bardziej wrażliwa, myśląca, prawdziwsza.

A.R.: W dużych miastach widz jest przytłumiony - atakują go billboardy, recenzje - ważne jest to, co się napisze o filmie i na ilu plakatach się pojawi. Film dobrze zareklamowany jest automatycznie dobrym filmem. W mniejszych miejscowościach to nie odgrywa tak dużej roli. Ludzie nie są uprzedzeni, zaprogramowani. Co nie znaczy, że są do odbioru filmów gorzej przygotowani. Wręcz przeciwnie. Poznajemy fantastyczne miejsca i ludzi - np. księdza z Jaworzna, który prowadzi tam "Wspólnotę Betlejem", dom dla bezdomnych. Urządza nam projekcje w kaplicy - gdy przyjeżdżamy, ekran wjeżdża na miejsce ołtarza. W ramach "Polski Światłoczułej" pokazujemy często mądre filmy, dokumenty, wydawałoby się mniej przystępne dla widza. Ale tak się tylko niektórym wydaje.

Ci widzowie pewnie woleli by "Kac Wawa"...

A.R.: Nie. Ja miałem pewne obawy, ale okazały się one zupełnie bezzasadne. Spotkaliśmy wielu znawców kina i pasjonatów, ludzi o niebywałej wrażliwości. Nie można robić tylko papki, której oczekuje masowy widz. Trzeba go zachęcać do oglądania rzeczy dobrych. Wiadomo, że on najchętniej obejrzy akcję - wiadomo jaką - w czerwonym ferrari. Ale trzeba tego widza przeciągać na swoją stronę. Robienie kolejnych klonów "Kac Wawa" nie ma sensu. Zachowajmy proporcje.

D.K: Ludzi trzeba ciągnąć do góry. W maleńkiej miejscowości na projekcję "Drogi na drugą stronę" przyszli chłopcy z piwem, najpierw się podśmiewali, potem zamilkli, potem brali udział w dyskusji, a na końcu powiedzieli: "zajebistą robotę robicie." Takich chwil było więcej. Gdy po "Wymyku" nagle wstał pan i trzymając żonę za rękę, drżącym głosem powiedział: "Rozumiem bohatera, bo ja też jestem tchórzem". Dla takich momentów warto robić filmy.

*Dorota Kędzierzawska i Arthur Reinhart pracują razem od 1994 roku, kiedy to powstał ich pierwszy wspólny film, pt.: "Wrony". Kędzierzawska pisze scenariusze i reżyseruje, Reinhart jest operatorem i montażystą. Utalentowany duet nakręcił kilka filmów - "Nic", "Jestem", "Pora umierać" i "Jutro będzie lepiej". Ich najnowsze dzieło - "Inny świat" z Danutą Szaflarską, współprodukowany przez Narodowy Instytut Audiowizualny 10 maja trafił do kin.