Anna Sobańda: Serial "Pakt" opowiada o pokoleniu, które wkraczało w dorosłość w okresie transformacji ustrojowej w Polsce. Pan również należy do tego pokolenia. Czy ten czas wspomina pan jako pełen niekończących się możliwości, czy może chaosu i rozpaczliwego poszukiwania własnej drogi?
Jacek Poniedziałek: To był czas pozornie nieograniczonych możliwości. Nam się wydawało, że możemy wszystko, ale bardzo szybko okazało się, że jest inaczej. Obserwowaliśmy bowiem, że bliższy lub dalszy znajomy, albo sąsiad z tej samej kamienicy, dorobili się ogromnych pieniędzy, a my nie. I pojawiało się takie poczucie, że trzeba szybko te pieniądze mieć, bo ktoś już ma dobry samochód, ktoś inny kupił sobie mieszkanie, lub wyjeżdża na drogie wakacje, a ty ciągle jesteś biedakiem.
Czyli presja dorobienia się?
Tak, dokładnie. Może po cichu, ale ciągle mówiło się o tym, że można zainwestować w to lub tamto, ale ja zawsze orientowałem się za późno. Oczywiście to był także czas bardzo pozytywnego, ożywczego wiatru, odświeżającego tę zatęchłą, PRL-owską rzeczywistość, ale z drugiej strony czas wyścigu, gdzie, jak i skąd pozyskać te wielkie pieniądze. Z drugiej strony to były czasy pewnego rodzaju dobrze pojętej naiwności i takiej radosnej otwartości społeczeństwa na pewne treści, związane z wiarą, obyczajowością, wolnościami osobistymi. Wydawało nam się, że nie ma tabu, że nie ma rzeczy zakazanych, zabronionych, że Kościół pozostanie Kościołem, instytucją, której ufamy, która nie będzie mieszała się do polityki, a co najwyżej będzie zajmowała się kulturą. Ja na przykład w kościele w Krakowie widziałem bardzo wiele filmów Tarkowskiego, którego nie wolno było puszczać w kinach ani w telewizji.
Do głowy nam nie przyszło, że za ileś lat Kościół będzie tak znaczącym faktorem życia politycznego i że będzie miał tak gigantyczny wpływ na stanowienie prawa. Wydawało się też, że te wszystkie autorytety, którym zaufaliśmy, czyli Mazowiecki, Geremek czy Wałęsa, będą naszymi liderami i wzorcami. Nie przypuszczaliśmy, że będą się żreć, kłócić, że się podzielą. Nie podejrzewaliśmy także, że do władzy powrócą komuniści, a powrócili bardzo szybko. Kiedy SLD, czyli dziedziczka PRL-u przejęła władzę w połowie lat 90 byliśmy przerażeni, choć dziś oczywiście inaczej na to patrzymy. Wszystko się wydawało oczywiste, proste, jasne i do głowy nam nie przyszło, że będziemy się tak strasznie konfliktować, nienawidzić i że będziemy sobie skakać do gardeł.
Ale społeczeństwo w to weszło, pozwoliło się skonfliktować.
Na początku w moim środowisku wszyscy byli tym zszokowani. Zadawaliśmy sobie pytanie, jak można tę kruchą zgodę narodową w budowaniu nowej Polski, tak szybko zmasakrować z powodu egoizmu. To wszystko było bowiem powodowane ego głównie Kaczyńskiego i paru innych osób. Ja Jarosława Kaczyńskiego obserwuję od lat 90. i on od początku był destrukcyjny. Tak pamiętam te czasy, które dla mnie były okresem cudownego, fenomenalnego dziewictwa. Oczywiście to wszystko było zgrzebne, brzydkie, biedne. Rzeczywistość, to czym jeździliśmy, gdzie mieszkaliśmy, co jedliśmy było byle jakie, ale była wolność i nagle mogliśmy wszystko. Dlatego szokujące było to, że się podzieliliśmy i zaczęliśmy się nawzajem nienawidzić.
Pana bohater z serialu "Pakt" to biznesmen, jeden z najlepszych menadżerów w Polsce, prezes wielkiej korporacji. Jednocześnie jest to człowiek, który w życiu codziennym kieruje się moralnością katolicką, a jednak nie wystrzega się niemoralnych zachowań.
My wszyscy wyrośliśmy w pewnym systemie wartości. Nawet przestępca, o ile nie ma patologicznej osobowości, wie, że robi coś złego. Rodzice, środowisko, szkoła, wskazują nam, co jest w życiu dobre, a co złe, to nie musi być związane z głęboką religijnością.
W przypadku mojego bohatera, sytuacja jest jeszcze bardziej specyficzna. On kończył studia i wchodził w życie zawodowe w środowisku, które ja bym porównał do środowiska tak zwanych „pampersów”. To byli dziennikarze, którzy w latach 90. weszli do lewicującej Telewizji Polskiej silną ławą i kompletnie zmienili sposób rozmowy o Polsce, chrześcijaństwie, wartościach i obyczajowości. To byli ogólnie rzecz biorąc ludzie trochę związani z Wałęsą i jego środowiskiem, ale także osoby z Porozumienia Centrum, które było poprzedniczką Prawa i Sprawiedliwości. Ludzie młodzi, wykształceni pod koniec PRL-u albo na początku transformacji, bardzo wierzący, związani z Kościołem, którzy wobec siebie byli bardzo solidarni. W działalności publicznej i biznesowej kierowali się Dekalogiem i wzajemnie się w tym wspierali. To jest coś, co można porównać do pewnego rodzaju loży, dobrze pojętej masonerii. Wiec mój bohater, to jest tego typu człowiek, który w pewnym momencie swojego życia popełnił błąd. W tamtej chwili, to co zrobił może nie było zbyt szlachetne, czy piękne, ale nie przekroczyło granic prawa czy ogólnie przyjętej ludzkiej przyzwoitości. Po jakimś czasie okazuje się jednak, że to był wielki błąd, który ma swoje konsekwencje, nie mieszczce się w tej chrześcijańskiej wizji świata.
I on nie jest w stanie tego znieść. A może gdyby nie kierował się w życiu moralnością katolicka, łatwiej wybaczyłby sobie błędy z przeszłości?
Może, kto wie. Ale ma on też daleko posunięte poczucie odpowiedzialności, pewnego posłannictwa, żelaznych zasad, którym jest wierny. To właściwie prawy, dobry, uczciwy człowiek, który kiedyś zbłądził.
Serial „Pakt” porusza także problem pochopnego oceniania przeszłości innych osób. Rzeczywistość rzadko bywa bowiem czarno - biała, a za czyimś niemoralnym zachowaniem mogły kryć się zupełnie moralne motywy. To mi przywodzi na myśl powracającą co jakiś czas w Polsce dyskusję na temat lustracji.
Tak jest, to dobre porównanie. Ale tu jest jedno „ale”. Mój bohater, ponieważ wstąpił do tego środowiska i razem z innymi skorzystał półlegalnie z dobrodziejstw nowego ustroju gospodarczego, musiał wiele lat później uczestniczyć w zbrodni. Tego już wybaczyć, ani usprawiedliwić nie można.
Ciekawym wątkiem jest także poszukiwanie prawdy. Czy pana zdaniem, powinniśmy dążyć do niej za wszelką cenę? W życiu politycznym bowiem wiele zachowań, wątpliwych moralnie jest usprawiedliwianych właśnie dążeniem do prawdy.
To jest tak naprawdę pytanie o granice na przykład działalności niektórych służb czy policji. Jak dalece możemy się posunąć, kiedy chcemy wykryć przestępstwo. Niedawny wyrok dla Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA pokazuje, że prawda nie usprawiedliwia wszystkiego, co robimy. Nie wolno nam preparować przestępstwa, zastawiać pułapek na niewinnych, choć może słabych ludzi i łapać ich na gorącym uczynku, którego bez tej prowokacji w ogóle by nie było. Te przykłady można oczywiście mnożyć. Człowiek zawsze wie, że popełnia zło. Kiedy dąży do prawdy depcząc czyjeś prawa, godność lub narażając czyjeś życie, to ja dziękuję za taką prawdę.