Europejska drużyna gra w składzie: Credit Suisse, UBS, HSBC, RBS, BNP Paribas, Unicredit. Ich amerykańscy konkurenci to: Citi, Franklin Templeton, Bank of New York Mellon, Goldman Sachs, a teraz i JP Morgan. Wszyscy otwierają swoje centra usług biznesowych w Polsce od lat. W coraz silniej globalizującym się świecie coraz łatwiej jest prowadzić część interesów z nawet najbardziej egzotycznych miejsc na kuli ziemskiej. Dla JP Morgana takim właśnie miejscem jest Polska. Podobnie jak Filipiny, gdzie w dwóch biurach w Manili i Cebu pracuje dla tego banku 14 tys. osób.
Wicepremier Mateusz Morawiecki, od kiedy został sternikiem polityki gospodarczej rządu, powtarza jak mantrę: „Walczymy o te inwestycje zagraniczne, z którymi przychodzą zaawansowane technologie i wysoko płatne miejsca pracy”. W przypadku usług dla biznesu, które powoli stają się znakiem rozpoznawczym Polski, zaawansowaną technologią jest biurko, telefon, komputer i pracownik znający język angielski. Wysoko płatne miejsce pracy oznacza zaś pensje od 3,5 tys. zł brutto na najniższym stanowisku do ok. 14–18 tys. zł dla menedżera, który zarządza zespołem do 50 osób. Przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw w Polsce to już ok. 4,5 tys. zł brutto i o ile średnia dla bankowych usług biznesowych, które się moszczą u nas coraz bardziej, na pewno jest powyżej tego poziomu, to wciąż nie są to kwoty, które w skali gospodarki rozpalają wyobraźnię.
Rekrutacja, jaką planuje przeprowadzić w Polsce JP Morgan, też nie rzuca na kolana. W usługach dla biznesu prowadzonych przez zagraniczne koncerny na chleb zarabia już blisko 200 tys. osób, z czego 14 proc. w firmach, które parają się bankowością. Dla porównania nasz sektor bankowy (polskie banki i spółki córki zagranicznych) może się pochwalić zatrudnieniem 165 tys. ludzi. Z tego punktu widzenia 3 tys. osób, których poszuka amerykański bank nad Wisłą, to niecałe 2 proc. naszych bankowców.
Reklama
Warto też pamiętać, że w korporacyjnej nowomowie to, co JP Morgan oferuje naszemu rynkowi pracy, to back office, czyli zaplecze wspierające funkcjonowanie firmy. Takie zaplecze nie jest szczególnie stabilnym pracodawcą. Jego przeniesienie pod inne szerokości geograficzne zajmuje tyle, ile rekrutacja pracowników i wynajęcie nowego biura. Jest to czas liczony raczej w tygodniach niż kwartałach. Dostęp do wykwalifikowanej i taniej siły roboczej nie jest zaś szczególnie trudną do pokonania barierą dla wielkich firm w skali globu.
Gdyby bankowy gigant z USA otworzył u nas swój front office, z którego zarządzałby inwestycjami np. w obligacje na rynku europejskim albo prowadził największe transakcje z zakresu fuzji i przejęć, wówczas powodów do satysfakcji byłoby znacznie więcej.
Czy zatem nie należy się cieszyć z tego, że JP Morgan zaparkuje fragment swojego biznesu w Polsce? Też nie. Dla rządu, ale i pośrednio gospodarki to niewątpliwie dobry PR. Ściągamy inwestorów, którzy są dla bankowości marką równie rozpoznawalną jak Coca-Cola dla branży spożywczej czy Google dla sektora nowych technologii. To zaś pokazuje, że przynajmniej w regionie jesteśmy atrakcyjnym miejscem do lokowania kapitału. Znacznie ważniejsze jest jednak to, że razem z całą gospodarką przesuwamy się z sektora produkcyjnego do usług. Taśmy fabryczne zachodnich koncernów motoryzacyjnych czy magazyny gigantów e-commerce będą sukcesywnie i stopniowo zastępowane przez boksy z komputerami, w których świadczy się pracę wymagającą większych kwalifikacji.
Zamiast więc fetyszyzować markę JP Morgan, należy się cieszyć z tego, że w Polsce powstają miejsca zatrudnienia, w których pracuje się już nie tak ciężko, ale za to mądrzej. Amerykański bank wpisuje się tylko w trend zmian, jakie zachodzą w naszej gospodarce. Na razie skromnie i z państwowym grantem.